niedziela, 20 marca 2011

U cioci na imieninach

Ach ten Marzec ! Pełen popularnych /kiedyś!/  solenizantów. Krystyna, Bożena, Zbigniew, Józef, Grzegorz , Kazimierz oraz Maria. Piękny wianuszek zapomnianych imion i zapomnianych Imienin… Czy są jeszcze małe Krysie, Bożenki albo Józki i Kaziki ? Maria i Zosia szczęśliwie przywrócona do łask za sprawą kilkorga dzieci celebrytów. Jeszcze Janki i Franciszki ostały się z podobnych powodów. Ale gdzie są małe Janiny i Zbyszkowie ? No gdzie ? Gdzie Stasie i Władki ??? No gdzie ? Mamy za to wysyp Klaudii, Sar i Nikol…
        Kto urządza Imieniny ? Takie zwyczajne, zasiadane w domu, z ciocią, wujkiem i gromadką dzieciaków ? Pamiętacie ????
        Dzień imienin poprzedzały przygotowania. Panie Domu wypytywały przyjaciółki o  przepisy na pomysłowe dania. Wypadało czymś zaskoczyć gości. A to,  śledź w nieznanym sosie. A to, pasta do kanapek albo jajka po „ jakiemuś tam”. Dawne Imieniny składały się prawie wyłącznie z zakąsek… 
        Podawano kanapki. Misternie złożone z wielu składników i ozdobników. Maleńkie „raz na ząb” lub większe, bogato zdobione, które należało jeść nożem i widelcem ! Kanapki smarowane pastami  wyrabianymi pracowicie z różnych serów. Pasty uzupełniały kawałki sardynek z puszki, jaja na twardo, ogórki i grzybki marynowane , listki pietruszki i szczypiorek.
        Na stole stawiano śledzie w stu odmianach oraz sałatkę jarzynową! Do tego półmisek pełen różowiutkich ruloników z szynki konserwowej, talerzyki z grzybkami w marynacie czasem misterne koreczki z żółtego sera.
        Po co te wszystkie zakąski ? Aby można było napić się wódki ! Wódka musiała być obowiązkowo. Wina, piwa itp. rozrzedzone alkohole prawie nieznane, a już na pewno niepopularne jako napoje imieninowe.
        W niektórych kręgach towarzyskich upowszechnił się zwyczaj przynoszenia wódki wraz z kwiatkiem jako wkład własny w przyjęcie…
        Bo na imieninach obowiązywały prezenty. Kwiatek: Goździk opleciony gałązką asparagusu oraz prezent. Dla pań: perfumy „Być może”, rajstopy /tak, tak, nawet prywatnie!/, ozdobne chusteczki do nosa /szmaciane z ręcznie robioną koronką!/, pachnące zagraniczne mydła itp.
Dla Panów: skarpetki, krawaty, spinki do koszul, maszynki do golenia oraz woda toaletowa Old Spice lub rodzimy Brutal i sławna "Przemysławka" .
        Dzieci obowiązkowo uczestniczyły w rodzinnych spotkaniach. Żadne oddawanie „ na przechowanie”. Idziemy do Cioci na Imieniny. Czasem trzeba było się zaprezentować, powiedzieć wierszyk lub zaśpiewać ale po fali zachwytów i głaskania dzieciom dawano święty spokój. Gdy zbierała się niezła ich  gromadka - potrzeby był osobny pokój do zabawy oraz poczęstunku. Dzieci nie jadły śledziowych zakąsek pod wódkę, miały extra dobrane kanapki oraz uwielbianą oranżadę.
        Osobna tradycja to Imieniny w pracy.
       Ach! Od rana Pani Zosia -Solenizantka krąży z tacami pełnymi domowego ciasta, kanapeczek, kaw i herbat. W segregatorze ukrywa się butelka „czegoś”… ale uprzejmie czeka na zbliżający się koniec dnia roboczego. Uff… zamykamy biuro dla petentów – przychodzi Prezes lub szef z bukietem i zaczyna się polewanie „czegoś” z segregatora… Jeszcze gorzej jest gdy Imieniny ma Szef-Prezes. Wtedy wszyscy udają, że pracują a do Prezesa ciągną sznury delegacji od zaprzyjaźnionych Prezesów i Szefów z Centrali, Zjednoczenia itp… W zaciszu gabinetu krążą koniaki i gęstnieje atmosfera od tytoniowego dymu. Zacieśniają się branżowe przyjaźnie tak potrzebne przy „załatwianiu” wszystkiego dla swojej firmy. To ciężki dzień dla Sekretarek…
        Kto dziś urządza Imieniny i zaprasza domowych Gości ?
        Służbowo -   idziemy do pubu  na piwo… Szef organizuje „imprezę integracyjną” niekoniecznie na własny koszt...
        Prywatnie – zamawiamy obiad lub kolację w restauracji. A tak w ogóle to bardziej popularne są teraz Urodziny. Dlaczego ludzie wolą przypominać sobie i innym swój wiek zamiast chwalić się uroczym imieniem ? Niech każdy z państwa sam sobie na to pytanie odpowie. Jak również na pytanie, dlaczego modnie jest teraz spotkać bliskich w wynajętym lokalu zamiast w pracowicie wypucowanym mieszkaniu przy własnoręcznie wykonanych kanapkach ?
        
     
Bet

niedziela, 13 marca 2011

Biblioteki

Wczoraj byłam w osiedlowej bibliotece. Malutka filia Biblioteki Publicznej na niewielkim osiedlu istnieje odkąd pamiętam. Chodzę tam od kiedy nauczyłam się czytać.  Teraz odnowiona, lśniąca czystością,  jak zawsze jednak pachnąca książkami. Właśnie ten zapach pozostał nieodmienny. Bo zbiór książek pachnie specyficzną wonią papieru zmieszaną z zapachem kurzu… taka atmosfera intelektu. Dla mnie magiczna, tajemnicza i podniosła.
Czy tylko dla mnie ? To niezwykłe wnętrze jest dziś bezludne… Wśród regałów pełnych książek obecne osoby to bibliotekarka oraz ja.
Niegdyś było inaczej.  
Tu królowała Pani Lucynka. Osóbka bardzo marnej urody, malutka, ratująca swoją posturę obuwiem na niebotycznych koturnach oraz wysokim kokiem. Niepozorna, brzydka „stara panna”, a jednak otoczona gromadą osiedlowej młodzieży. Była dla nas prawdziwym ambasadorem kultury. Do „szpanu” należało zaskarbić sobie względy pani Lucynki, która organizowała wspólne czytanie książek. Były recytacje wierszy, żywe teatrzyki inscenizujące bajki… Dzieciaki przychodziły tu absolutnie z własnej woli, bez żadnego przymusu, a nawet zachęty. Najwierniejsi mieli przywilej układania książek na regałach, oprawiania „wyczytanych” tomów w nowy szary papier pakowy, przybijania pieczątek. Pani Lucynka umiała rozmawiać z dziećmi. Nie tylko o książkach. O ich życiu. Była ich przyjacielem i domorosłym psychologiem. I tak, mimo woli, krzewiła w nas zamiłowanie do czytania. Modne było przechwalanie się kto więcej i szybciej przeczytał, jakie są modne tytuły, jacy bohaterowie powieści nas fascynują.
Pani Lucynka spędziła tu swoje życie. Umarła cicho, wkrótce po przejściu na emeryturę, z dala od swojej biblioteki. Nikt nie wiedział gdzie mieszka i czy ma kogoś bliskiego. Tylko nekrolog na drzwiach biblioteki oznajmił nam jej śmierć. Pozostała jednak w pamięci tych ówczesnych nastolatków. A jej życiowy sukces to właśnie nasze,  do dziś kontynuowane, zamiłowanie do czytania. To my, wychowankowie Pani Lucynki, dziś odwiedzamy naszą Bibliotekę.
Przypomniałam historię jakich zapewne wiele wydarzało się w czasach gdy biblioteki były małymi Centrami Kultury. Wszędzie. W miastach i na Wsiach. Wiele Zakładów Pracy, w tym wielkich fabryk, prowadziło biblioteki zakładowe. A w nich Klub Prasy i Książki „Ruch”. Tu lud pracujący gromadził się aby wypić kawę /!/ i przeczytać prasę,  a z czasem obejrzeć program TV – bo tu pojawiały się pierwsze telewizory.
Wiosną, w całym kraju odbywały się Dni Oświaty Książki i Prasy. Impreza ogólnonarodowa, z konkursami czytelniczymi i kiermaszami książek. Gromadziły tłumy.
Dlatego nas przerażają dzisiejsze statystyki mówiące o zanikającym czytelnictwie. Znajoma Pani pyta dramatycznie : „jak to się stało, że na naszych oczach wyrosło takie monstrum jak „przekaz obrazkowy” ? Czy zawinił Papcio Chmiel powołując do życia pierwszy komiks „Tytus Romek i A’Tomek”?  A potem już poooooszłooooo…… rozrosła się TV, komputery, Internety itp. I już tylko nasze pokolenie, czasem nostalgicznie pisze :
„…na sobotę miałam zaplanowaną wizytę u wnuka bo tęskni i czeka. Idąc tam nigdy nie przegapię księgarni – taki nawyk, który mnie trzyma od lat i tą choroba zaraziłam syna. Młode pokolenie to już inny świat, czyta, kiedy musi. Ja zawsze lubiłam i z synem śmiejemy się, że oboje pracujemy na tą średnią krajową czytelnictwa… Kupiłam książkę o dwudziestoleciu międzywojennym. Choć wiem o tym okresie wiele to autor znowu mnie zaskoczył. Lektura /490 stron/ tak mnie wciągnęła, że nawet wizyta u wnuka, jego bajki i gry, stały się nieciekawe. Myślami błądziłam po kartach książki, niezwykłych czasach moich Rodziców i Dziadków…
PS. syn znalazł księgarnię wysyłkową w Rosji. Zamówił u nich wydanie „Mistrza i Małgorzaty” w pięknej kolorowej, twardej oprawie za…50 zł. Radość psuje tylko fatalna jakość papieru – gazetowy jak za naszych peerelowskich czasów”…
Postępu i zmiany priorytetów kulturowych nie powstrzymamy. Ja jednak cieszę się, że należę do pokolenia czytelniczych dinozaurów. Tych przeżyć towarzyszących czytaniu nikt mi nie odbierze. Nikt nie zniszczy nabytej wyobraźni. Każde pokolenie ma swoją kulturę i swój sposób na rozrywkę.Ważne, aby kultura była w życiu obecna. Aby ktoś lub coś zastąpiło Panią Lucynkę…
  

 Bet

niedziela, 6 marca 2011

Przednówek

Zwykła wizyta w piwnicy. Po słoik, po drewno do kominka. A jednak nie jest jak zwykle bo pojawiły się wspomnienia. Czy to już ten wiek, że zaczyna się żyć przeszłością??? Hi, hi….? Och… hi, hi… chyba już nadszedł ten czas…
      W piwnicy spotkałam sąsiadkę zajętą obrywaniem kiełków  z przywiędłych bulw ziemniaczanych.
  - takie te ziemniaki niedobre, na przednówku…. mruczała niezadowolona.
Przednówek – kolejne zapomniane słówko z przeszłości. Już nikt tak nie mówi! Czy w ogóle mamy teraz coś takiego jak „przednówek”?
        A co to takiego?
To czas liczony dawno, dawno temu na wsi.  Okres kończących się zapasów żywności z ubiegłorocznych zbiorów, a przed początkiem wegetacji. Czyli na przedwiośniu.
        Zazwyczaj czas biedy i niedojadania. Przednówek nieodmiennie kojarzy mi się z fragmentami „Chłopów” Reymonta. To tam wygrzebywano ziemniaki z kopców, dojadano nadpsute kapusty i warzono polewki z pierwszej lebiody… często głodowano… Gdy komuś zapasy wygniły lub miał ich za mało musiał pożyczać „na odrobek” od bogatszych gospodarzy lub po prostu żebrać.
        A co działo się w niejednej piwnicy na przednówku w nowożytnych, całkiem niedawnych czasach?
        Najważniejsze to zdejmowanie pleśni z kapusty zakiszonej w beczce. Wyławianie „klapniętych i zdechłych” ogórków kiszonych. To czas kapuśniaków i zup ogórkowych… aby nic nie zmarnować.
        Trzeba też przebrać jabłka w skrzynkach. Te twarde, bez śladów zepsucia idą bezpośrednio do jedzenia. Choć pachną piwnicą, tym zapachem przejętym od nadpsutych towarzyszy, są cennym źródłem witamin. Pozostałe egzemplarze, po wykrojeniu zepsutych fragmentów poddaje się fermentacji alkoholowej… Będzie „jabcok” lub, po destylacji,  domowy „calvados". Aby nic nie zmarnować no i… trzeba jakoś przetrwać przednówek!
        Kolej na przegląd stanu słoików. Nie wszystkie wytrzymały próbę czasu. Te owocowe, lekko sfermentowane zasilają produkcję „calvadosu”.

  

        Warzywa, choć przysypane piaskiem, mizerne i przyschnięte budzą się do życia. Wypuszczają zielone listeczki. To trzeba wykorzystać! Zieleniejące pietruszki i cebule wsadzamy do doniczek  jak kwiatki. Niech się zielenią na kuchennym parapecie. Będą witaminki. Tak nam ich brak na przednówku! Dalejże, zakładamy parapetowe ogródki. Siejemy na talerzyku nasionka rzeżuchy. To kopalnia witamin!
 
        Mało mamy jedzenia. Wiejskie kobiety nie przynoszą koszyków z nabiałem na osiedle… Mleka niewiele, z czego zrobią masło i twarogi? Krowy oczekują niecierpliwie na świeżą pastwiskową trawę. Kury niosą się niechętnie i rzadko. Nie służy zimowe siedzenie w kurnikach. Co mają wygrzebywać i dziobać gdy wszędzie śnieg i lód? Czas także pomyśleć o kurzym potomstwie…
        Aby do wiosny! Niech buchnie zielenią i słońcem. Niech napełni energią i paszą domowy zwierzyniec. W oczekiwaniu zaczynamy domowe porządki. Odkurzanie, wietrzenie i trzepanie wszystkiego z zimowego kurzu. Przeglądanie sprzętu do prac ogrodowych i rowerów... Rower musi być gotowy na pierwszą wiosenną jazdę!
        A teraz całkiem współcześnie.
Czy ktoś widział przednówek? Półki sklepowe pełne mleka i jajek w kartonikach. Na straganach pysznią się zielone sałaty, kapusty w stu odmianach i rzodkiewki. Są ogromne truskawki w plastikowych pojemniczkach, zieloniutki szczypiorek i bazylia. Stosy pomidorów i zielonych ogórków. O ilości gatunków owoców już nie wspomnę. Na zimowe ferie lecimy do ciepłych krajów zaczerpnąć słońca.
        Mamy, zimę, wiosnę czy lato? Jaki sezon w spożywczym?
Kartonowo importowy. Egzotyczno plastikowy. Chemiczno genetyczny.
        Cywilizacja i nowoczesna technologia w rolnictwie pozbawiła nas naturalnego rytmu i możliwości życia zgodnie z cyklem przyrody.
        Vivaldi nie stworzył by teraz swoich „Czterech pór roku”…