środa, 28 września 2011

Miastowe wykopki

        Jesienna pora : "babie lato" snuje się leniwie, na polach dymią kopczyki ziemniaczanych łętów, pachnie pieczonymi bulwami. Poranne mgły irytują, a wieczorny chłód zmusza do myśli o gromadzeniu opału oraz zapełnienia spiżarni. Tak było kiedyś… jesień to pora gromadzenia zapasów na zimę. Miasto zaopatrywało się głównie w ziemniaki i cebulę. Dlaczego akurat to? Czyżby to był główny składnik peerelowskiego jadłospisu? Hmmm… uzupełnione mlekiem w kapslowanej butelce pod drzwiami, mogły pozwolić przetrwać.
  Dziś zastanawiam się co skłaniało nas do gromadzenia worków ziemniaków w blokowych piwnicach zupełnie nie przystosowanych do  ich przechowywania. Ziemniakom rosły kły i szerzyła się zgnilizna. Cebule puszczały zielone listki, a marchewki z pietruszkami wysychały jak wiórki.
Co nami kierowało? Atawizm jakiś? Przecież ziemniaki jak i inne warzywa dostępne były w sklepach bez ograniczeń.
Ziemniaki w piwnicy dawały jednak poczucie bezpieczeństwa. Jak zorganizować hurtowe zakupy w czasie gdy samochód był luksusem dostępnym dla nielicznych? Na pomoc mieszczanom ruszała Spółdzielnia samopomoc Chłopska. Akcja ziemniaczana kończyła sezon skupu zakontraktowanych płodów rolnych. Ach… jaka to była akcja! Ruszali w teren pracownicy ds. skupu. Rejony upraw ziemniaków wokół większych miast były znane i wcześniej zakontraktowane. W teren ruszały zastępy urzędników, pieszo, tramwajem i autobusem PKS, a czasem nawet taksówką… Jak miło było wędrować podmiejskimi dróżkami pełnymi wybojów oraz błota. Młodziutkie urzędniczki na wysokich obcasach grzęzły w wykrotach, a czasem nawet, za przeproszeniem, gnoju, aby skontrolować czy dostarczono odpowiednia ilość jutowych worków. Co tam błoto, wystarczy obmyć w przydrożnej kałuży i wskoczyć znów do miejskiego autobusu. Te urzędniczki były ekspertkami od rozkładu jazdy komunikacji miejskiej. Znały trasę dojazdu do podmiejskich wioseczek i najmniejszego nawet skrawka pożądanych upraw.
Potem praca biurowa.Telefon-czarny, ebonitowy z korbką /!/ rozgrzewał się podczas gorączkowych rozmów z przedstawicielami Rad Zakładowych  różnych przedsiębiorstw. Rada Zakładowa organizuje zaopatrzenie dla swoich pracowników. Zamówienie w Spółdzielni Samopomoc Chłopska realizuje się wprost w zagrodzie rolnika lub nawet w polu! Stąd umawianie terminów odbioru, adresu rolnika itp. Wyładowane ciężarówki wiozą wory pełne ziemniaków i mozolnie, dom po domu rozwożą płody rolne do piwnic swoich pracowników.
Taka misterna operacja to była. Dystrybucja działała jak w zegarku pomimo braku telefonów komórkowych, nawigacji satelitarnej itp. Lista adresów pracowników, lokalizacja pola ziemniaczanego i dwóch ludzi tzw. „ładowaczy” oraz ciężarówka. Proste jak drut.
Czy pracownik za to płacił? No, właśnie… tego nie pamiętam. Chyba jednak akcję finansowały fundusze socjalne Zakładów Pracy. Stąd zapewne skłonność do gromadzenia zapasów. To była darmowa żywność, rodzaj deputatu „w naturze”.
  
 

piątek, 16 września 2011

Głupiejemy

Czasy Peerelu pełne były absurdów. Dość wspomnieć cały skomplikowany system reglamentacji deficytowych artykułów oraz związany z nim system zamian np. papierosów na cukierki, kawy na czekoladę itp…

        Złoty czas dla satyryków i kabaretów wyśmiewających „kolejki po cokolwiek”, zdobywanie talonów na samochody oraz obuwie i papier toaletowy…Było śmiesznie także dlatego, że satyrę przepychano obok cenzury i nie tak łatwo było żart lub aluzję właściwie zrozumieć. Trzeba było wiedzieć kiedy się zaśmiać bez „rozśmieszacza” w tle ekranu. Mózgi pracowały.
        To już, na szczęście i nieszczęście, przeszłość . Mamy nową rzeczywistość i nowe absurdy. Zbieram takie „głupawki” z Telewizji. Oto niektóre z nich:
ˇ       Wszystkie telewizje śniadaniowe prowadzą kąciki kulinarne. Ba, o gotowaniu i jedzeniu jest ogromna ilość programów i „szołów”. Zaraz potem leci reklama środków pomocnych przy odchudzaniu lub… za przeproszeniem, wypróżnianiu. W jednym z takich programów dowiedziałam się, że Wielki Post przed Wielkanocą jest /cytuję/ „fajny, bo można coś pysznego ugotować z prostych produktów”. Ot, istota postu w wydaniu telewizji śniadaniowej.
ˇ       Długie miesiące trwała wojna domowa w Libii.Na początku rebelii nikt się nie spodziewał aż tak zaciekłej walki. Relacje korespondentów wojennych zrazu lakoniczne i chłodne pewnego dnia brzmią dramatycznie : „W Libii giną ludzie!” To reakcja na śmierć dziennikarza. O zabitych Libijczykach ani słowa…
ˇ       Aby zostać bohaterem dnia w mediach najlepiej spowodować groźny wypadek. Tak jak nasz idol, Adam Małysz, o którym ostatnio cichutko było. Aż tu – dachowanie podczas bicia rekordu prędkości jazdy samochodem. To jest news! Poważna TVP publiczna, ustami poważnego redaktora, oznajmia z rozbrajającym uśmiechem /cytuję dosłownie/ „Adam strzelił dacha! Cha,cha, cha…”  Bohater wydarzenia z rozbawieniem relacjonuje sposób wydostawania się z wywróconego auta. Ubaw na całego, a jaki przykład dla milionów młodzieży! 
        Panie Adamie, bycie idolem zobowiązuje ! Telewizjo, bycie Publiczną zobowiązuje! Za chwilę poda się statystykę wypadków drogowych, wyemituje spot o niebezpieczeństwie na polskich drogach… 
        Telewizjo Publiczna! Propaguj język polski w wersji literackiej, zamiast podwórkowej... wszak jesteś medium z Misją. Jakie szanse ma najlepszy nawet polonista wobec potęgi telewizji? Tak przegrywa edukacja.
       Epoki się zmieniają, absurdy pozostają.
 sceptyk  


niedziela, 11 września 2011

Turek, Krakus - dwa bratanki?


          Pomyślicie, że mrówka zwariowała? Tureckie słoneczko namieszało w mrówczej główce? Wszak w każdy wie, że historia pełna jest polsko-tureckich wojen i konfliktów z wielkim finałem  Bitwy pod Wiedniem? Codziennie wędruję tą samą ścieżką, którą ongiś maszerował król Jan III Sobieski na Wiedeń!


          Nierzadko też zajadam krakowskie obwarzanki, które kupić można na każdej ulicy. Jakież było moje zdziwienie gdy identyczne wózkowe stoiska z obwarzankami spotkałam na ulicy w tureckiej Alanyi! No i pytanie: co było pierwsze; obwarzanek krakowski czy turecki? Kto wie?
        Jesteśmy zatem w tureckim kurorcie Alanya na riwierze tureckiej. Obwarzanki stacjonują przy głównej ulicy tego sporego miasta.








     Cóż zachwycającego jest w takim mieście-kurorcie? Hotele, hotele, hotele… Sklepy, sklepy, sklepy z turecką odzieżą. Trudno mówić o pięknie, klimacie wschodu, zapachu Azji… To maszynka do zarabiania pieniędzy i nawet trudno się temu dziwić. Każdy zarabia na tym co ma najlepszego do sprzedania. Nawet języka polskiego się nauczyli w Alanyi! Bo tu królują Polacy.

Alanya słynie z ogromnej, piaszczystej plaży. Najpiękniejszej ponoć na całej tureckiej riwierze. Plaża Kleopatra.



        Ładnie wygląda, jest rzeczywiście ogromna, podzielona na kawałeczki przynależne do poszczególnych hoteli ale bez przeszkód można korzystać z każdego jej odcinka. Do brzegu prowadza podesty drewniane bo rozgrzany słońcem piach nie pozwala swobodnie w nim brodzić. Dla bywalca cudnych nadbałtyckich plaż, piasek turecki rozczarowuje. Jest raczej gruboziarnisty, szaro-żółty i tak naprawdę jest chyba sztucznie naniesiony na powierzchnię z natury kamienistą. Takie przynajmniej robi wrażenie spotęgowane uprzejmą prośbą za plażowym plakacie. W dowolnym, moim tłumaczeniu z j. niemieckiego brzmi mniej więcej tak:
” turysto, pomóż nam chronić nasz największy skarb – złoty /…hi,hi,hi/ piasek, zostaw go na plaży”.
Ten tekst wzbudził moje podejrzenie. Uprzejme pouczenie aby wytrzepywać obuwie raczej nie z obawy przed zabrudzeniem ulic, ale z oszczędności deficytowego piasku. Tym bardziej, że bijące w brzegi fale wyrzucają na plażę żwir oraz drobne kamyki… Ale niech tam! Słońce i cieplutka morska woda, zwyczajowo po turecku pozbawiona roślin i zwierzątek - były prawdziwe. Podobnie jak cudne palmy i cała śródziemnomorska roślinność. Drobne oszustwo z piaskiem – wybaczam. Podobnie jak zatopione w morzu płyty betonowe. Prawdopodobnie po to, aby wejście do morza było łagodne… Ach, te Tureczki! Sprutniutkie takie…aj jaj, jaj… Ale o kondycję fizyczna turystów dbają niezwykle. Na plaży są urządzenia do ćwiczeń. Używać ich można jednak tylko nocą bo słońce rozgrzewa metal do bardzo wysokiej temperatury.






    Cóż, kurortowe sztuczności obejrzane i zaliczone. Aby poznać prawdziwe „perełki” natury zabiorę Was wkrótce do bajkowej krainy w głębi tureckiej krainy.

A na koniec jeszcze jedna ciekawostka. Turek- Słowak dwa bratanki?




niedziela, 4 września 2011

Na nowy rok szkolny

Baczność! Do hymnu ! Młodzież zastyga w pozycji zasadniczej, a chór szkolny intonuje Mazurka Dąbrowskiego…
Tak zaczynały się szkolne uroczystości oraz Akademie „ku czci…”
Jak jest teraz? Początkowa komenda brzmi tak samo , prężymy się na baczność i… klik! Z głośnika sprzężonego z komputerem,  płynie nagranie Hymnu państwowego… jedna zwrotka, aby nie za dużo bo młode nogi oraz uszy nie wytrzymają… Nie ma śpiewu, nie ma dreszczyku emocji, wzruszenia... Bezduszny „klik” , już nawet nie swojski „pstryk”, i koniec lekcji patriotyzmu. Można usiąść i żuć gumę.
Cała uroczystość rozpoczęcia roku szkolnego ogranicza się do spraw organizacyjnych, podział godzin, przydział klas i… gotowe. Można „odfajkować” !
Doniesiono mi, że gdzieniegdzie zanika obyczaj zakładania spódnic. Dziewczęta maszerują do szkoły w białych bluzkach ledwo sięgających pupy oraz rajstopach… upst… to się nazywa getry lub jakoś tak. Chyba fajne do dyskoteki, ale na szkolną uroczystość? Czy Rodzice nie mają już na nic wpływu?
Znowu narzekam? Znowu napływają wspomnienia jak to dawniej bywało? Akademie… pełno ich było w szkolnym kalendarzu. Najbardziej znane to te rocznicowe: „wybuch II wojny światowej”, „rewolucja październikowa”, powstanie listopadowe, wyzwolenie Krakowa, zakończenie wojny…
Świąteczne: Dzień Nauczyciela, Dzień Kobiet, Dzień Dziecka, Dzień Górnika, I Maja…
Zawsze uroczyście, a nawet patetycznie. Grzeczne dziewczynki i chłopcy /łobuzów nie angażowano/ recytowały wiersze, śpiewały piosenki i wykonywały okolicznościowe tańce. Zapraszano stosownych gości np. Kombatantów, górników i hutników, sekretarzy Komitetów i Dyrektorów zakładów opiekuńczych. Były galowe stroje, kokardy we włosach, czasem wiązanki kwiatów i laurki. Można się śmiać i kpić  z dawnych Akademii, nieraz przeraźliwie nudnych i kiczowatych. Nie można jednak nie zauważyć, że były one lekcją patriotyzmu oraz ówczesną wyszukiwarką talentów. Na szkolnych akademiach debiutował niejeden późniejszy wybitny aktor i reżyser. Jeśli nauczyciel odpowiedzialny za organizację Akademii miał talent i wykazał zaangażowanie powstawały całkiem ambitne  spektakle. Szczególnie zapamiętałam pewną Akademię plenerową – wokół jakiegoś wojennego pomnika. Całkiem poważna inscenizacja  typu „światło-dźwięk”, z przewagą dźwięku, ale za to z użyciem prawdziwego mikrofonu. Mikrofon bardzo profesjonalnie wzmacniał sceniczną barwę głosu uczennicy z pasją recytującej wiersz „Grenada, Grenada maja…”  Głośniki emitowały odgłosy walki, jakieś dymne świece dmuchały zapachem strzelniczego prochu… to robiło wrażenie w dziecięcych duszach.
GRENADA /wg J.Tuwima/Wskoczyliśmy na koń,
Nie bacząc na znój,
Z piosenką jabłoczko
Ruszyliśmy w bój.
A refren tej piosnki
Do dziś jest śpiewany
Wśród stepu kurhanów
Przez dzikie burzany.
Lecz inną piosenkę
O kraju w Europie
Zanucił pod nosem
Przyjaciel w galopie.
Słuchali go wszyscy,
Słuchałem i ja,
Grenada, Grenada,
Grenada maja.
…itd przez kolejnych kilka długich zwrotek

Wszyscy umieliśmy śpiewać: „marsz, marsz Dąbrowski…” Uczono tego na lekcjach śpiewu. Ambicją każdej szkoły było stworzenie chóru. Biało-granatowe rzędy przejętych dzieciaków ustawionych piętrowo na przedziwnych konstrukcjach z gimnastycznych ławek i krzeseł. W tle biało-czerwone hasła np. „ Niech się święci 1 Maja” lub „Idee Lenina wiecznie żywe”. Akompaniament fortepianu dopełniał gali. No, ale wtedy nie było castingów typu „Mam talent” czy „Jak oni robią... coś tam”. A gdzieś trzeba było się wykazać. Dlatego chyba nikt się nie buntował przeciwko wkuwaniu na pamięć tasiemcowych nieraz  strof poezji jak na przykład wspomniana wyżej Grenada.
„Straszna” była ta nasza peerelowska szkoła. Zero luzu i pełno stresu. Żadnych ulg dla dysfunkcji bo nikt ich nie diagnozował. Przeglądano nam za to uzębienie i stan kręgosłupów w szkolnych gabinetach. No i w sumie… nie najgorsze z nas pokolenie wyrosło. Jednak.
…”niektórzy nie byli dobrzy w budzie. Nikogo nie wysyłano do psychologa, nikt nie był hiperaktywny ani dyslektykiem. Po prostu powtarzał rok i to była jego szansa… Jak udało się nam przeżyć?”