poniedziałek, 25 czerwca 2012

Napój życia

Na wakacyjne wędrówki, na upał i zmęczenie przygotowałam dla Was boski napój!

Ale uwaga, ten przepis sprawdza się w ekstremalnie prymitywnych warunkach biwakowych. Pochodzi z czasów gdy nieznane były popularne teraz CocaCole, Sprity i tym podobne wynalazki... gdy strudzeni marszem wędrowcy przycupnęli na leśnej polanie.

 U w a g a ! Niezbędna jest elementarna znajomość botaniki...

Potrzebny jest nam kociołek zawieszony nad ogniskiem, lub naczynie ustawione nad ogniem aby ugotować wodę. Zdecydowanie lepszy jest kociołek, taki osmolony kopciem ogniskowym, pachnący dymem i wspomnieniem warzonych w nim potraw.

 Potrzebujemy wrzątku oraz drobinę romantyzmu…

        Podczas marszu zbieraliśmy rośliny. Mam w sakiewce pęczek mięty, babkę lancetowatą, liście maliny, poziomki i młodej brzozy. Mam też kwiat rumianku i dużo płatków dzikiej róży. Szalona mieszanka polnych gatunków niekoniecznie znanych jako lecznicze. Kompozycja z gatunku „co tam po drodze rosło…” z wyłączeniem roślin nieznanych oraz  znanych z przykrego zapachu.   
              

    
Teraz najlepsze: całą zieloną mieszankę wrzucamy do kociołka i dokładnie mieszamy patykiem. Bulgocze i kłębi się zielonkawa ciecz, wydając przecudny aromat leśnych ziół. A wędrowcy zgromadzeni wokół ognia napawają się wrażeniem sabatu czarownic. 

Kto na smaki jest wrażliwy może słodzić dowolną słodkością – ja polecam napój w formie naturalnej przyprawiony gawędą o przebytych szlakach.

Smacznego! 










ps  anzai, oto bławatek /chaber/ na specjalne życzenie, foto moje, bławatek gorczański.

środa, 20 czerwca 2012

Wesela domowe

 Antoni - ten tekst odkurzyłam dla Ciebie

Czerwiec to dobry czas na Ślub. Nazwa miesiąca zawiera magiczną literkę „r” przynoszącą szczęście. Ciekawe co takiego wróżącego nieustającą miłość, zgodę i szacunek aż po grób ma w sobie  to „r”? Współczesne „wierzenie ludowe”, a może wynik jakiegoś lobbingu? Hmmm… pewne jest, że w czerwcu przypada noc świętojańska  zawsze kojarzona z miłością i płodnością… Gorące noce pełne zapachu jaśminu, tajemniczy kwiat paproci… nie ma nic bardziej romantycznego. Jak się żenić to w czerwcu. Wesele też musi być. 

Moje dziecięce wspomnienie w sprawie ślubów oraz wesel to dźwięk szklanych butelek z oranżadą klekoczących w drucianych skrzynkach. Taki hurtowy zakup tego napoju zwiastował zbliżające się w sąsiedztwie wesele. Oranżada była napojem raczej ekskluzywnym, uwielbianym przez dzieci, których nie rozpieszczano tym specjałem na co dzień. Napój był uważany za niezdrowy, kupowano go w pojedynczych egzemplarzach na szczególne okazje. Weselny stół wymagał takiego luksusu. Nie pasował tu zwykły owocowy kompot / zdrowy, jak mówiła mama/ towarzyszący na co dzień obiadowym daniom. 

Oranżada - musująca gazem landrynkowa słodycz w charakterystycznych butelkach zamykanych szklanym kapturkiem za pomocą drucianej dźwigni. Tych butelek nie wyrzucano bo były obciążone kaucją zwrotną przy oddaniu pustych opakowań. Służyły  wielokrotnie, aż do utraty szczelności zamykania. To była ekologia! Nie rosły gigantyczne góry śmieci…

Wracamy do organizacji wesela. Gdzie zaprosić gości, nieraz bardzo licznych? Szczęśliwi mieszkańcy wsi  gdzie salą weselną były obszerne podwórka, ogrody, nawet stodoły! Tak, stodoły były wyjątkowo przydatne. Tam ustawiano stoły kryte papierowymi obrusami, a i miejsca do tańca nie brakowało. Takie urocze garden party…

          A cóż miały począć blokowe mieszczuchy ? Niestety, trzeba było wykosztować się wynajmując salę gimnastyczną w pobliskiej szkole lub zaprosić gości weselnych do mieszkania! Wesele w M-3 nie było rzadkością. Na powierzchni około 50 kwadratowych metrów mieściło się czasem nawet 50 osób! No cóż, meble trzeba przenieść  do sąsiadów, do piwnic i strychów. Stoły i krzesła wypożyczyć w pobliskiej szkole, świetlicy, domu kultury…  i gotowe. Goście byli zobowiązani do ograniczonego ruchu. Przyjęcie musi być siedzące. Tańce wykluczone. Chociaż… przy dużej fantazji i kreatywności i to stawało się czasem możliwe. Pod warunkiem, że sąsiedzi cierpliwi lub profilaktycznie zaproszeni na wesele.

        Wcześniej, w czas zaślubin, pod blok zajeżdżał sznur taksówek. To ślubny środek transportu dla Młodej pary oraz gości. Bo jakże inaczej do ślubu jechać? Tramwajem?

        Panna młoda, cała w śnieżnych welonach i falbanach dumnie stąpała osiedlowym chodnikiem odprowadzana wzrokiem sąsiadów przyczajonych za firankami własnych okien. Niekiedy, gdy rodzina miała gest, przygrywała Kapela Podwórkowa lub inny swojski Zespół Muzyczny. Wtedy już całe osiedle, a już na pewno wszystkie dzieciaki wiedziały kto i z kim się żeni. To działało jak słup ogłoszeniowy.

          W późniejszym okresie PRL, tak zwanym „octowym”, przygotowania zacząć należało od wyłudzenia od rodziny i znajomych kartek na alkohol. Ślubny przydział wódki to wynalazek schyłku ery kartkowej. Wcześniej trzeba było sobie radzić skupując trunek systematycznie, miesiąc po miesiącu i podobnie jak pozostałe składniki weselnego menu składować w szafach, tapczanach oraz specjalnie na tę okoliczność zdobytych /kupionych, pożyczonych?/ zamrażarkach.

        Potem to już tylko siedzenie, jedzenie i picie. Okrzyki „gorzko, gorzko”, rodzinne wspominania, śpiewy biesiadne z obowiązkowym hitem „góralu czy ci nie żal…”

Oj żal, ale  sąsiadów, gdy takie Wesele się odbywało się nad ich głowami. Czasem do rana białego, aby doczekać świeżych butelek z mlekiem pod drzwiami. Nikt jednak specjalnie nie interweniował wiedząc, że na niego też wkrótce przyjdzie kolej… peerelowski wyż demograficzny tak się żenił.

I ja na takim weselu byłam, wódkę „przepalankę” piłam, a co zapamiętałam to opowiedziałam...





niedziela, 17 czerwca 2012

Dzień po...

Nie pomogła wielka, szyta sercem i nadzieją flaga biało-czerwona. 

Pytam więc naszego stosownie uszalikowanego  Wieszcza:  O czym dumasz na krakowskim bruku i czy nie jest smutno ci… o Boże?

Wieszcz odpowiada z wysokiego piedestału jak na autorytet przystało, że to normalka, zawsze gramy tę najtrudniejszą dla Narodów rolę. Naszą sprawą jest smutek, cierpienie i walka „za miliony”. Nie dla nas triumfy i fanfary, nam przychodzi zmierzyć się z trudniejszym zadaniem. Jesteśmy narodem wybranym. Los nie chce choć na chwilę dokonać innego wyboru. To my mamy pokazać jak przegrywać z godnością, a sztuka to jest o wiele większa niż szaleństwo radości. Ale jakaż okazja do pokazania prawdziwej klasy!

        „Dał nam przykład Bonaparte jak zwyciężać…” Irlandczycy dają przykład jak przegrywać. Chyba się wiele nauczyliśmy. Obeschły wczorajsze łzy i już dziś stać nas na podziękowania za wszystkie pozytywne emocje, które otrzymaliśmy. Stać naszą drużynę na odważne „twarzą w twarz” z kibicami. To jest jednak zwycięstwo.

        Zwycięstwem będzie powstrzymanie się od szukania winnego, obrzucani  błotem i wyliczania błędów. Któż ich nie popełnia? Gra w piłkę zależy w dużej części od szczęścia, którego tym razem zabrakło. Czas z pokorą zająć miejsce w szeregu.

        Piłka jest okrągła. Najwięksi przegrani pierwszych meczów teraz triumfują. Niedawni mistrzowie dziś z trudem ciułają punkty. Taki to sport więc nie ciskajmy oskarżeń o brak chęci do walki. Trzeba przełknąć tą gorzką pigułę i bawić się rozgrywkami dalej. Wciąż jesteśmy gospodarzami!

Ps
 Tym razem wojny „polsko-ruskiej” nie było pomimo puszczenia wolno „bohaterów” poprzednich dni i ogromnego najazdu Rosjan. Czyżby zawiedli medialni podżegacze? Na szczęście!




sobota, 16 czerwca 2012

Bój to jest nasz ostatni?

Na wielki bój mamy wielka flagę. Czy chcemy coś  przykryć? Nie emocjonuję się tym pomysłem bo kopiowanie mało mnie interesuje. To co, że Rosja i Chorwacja mają takie flagi, my też musimy? To protekcjonalne, rodem z osiedlowego magla. Chyba lepiej abyśmy skopiowali radość Irlandczyków, ich kibicowanie pomimo przegranej. Cudne są te zielone ludziki!

Ale niech tam, z flagą czy bez flagi wygrać dziś trzeba.

Krakowska strefa kibica po południową porą jeszcze spokojna, a nawet nudna… Snują się pojedyncze egzemplarze ozdobione na biało-czerwono, popijają obowiązkowe 0,5 litra piwa. Mniejszej dawki napitku nie przewidziano. Hmm…

  Weselej i bardziej kolorowo jest w Rynku.

 Tu króluje Wieszcz! Też kibic. Dorożkami /zaczarowanymi !/ wożą się grupki hiszpańskich kibiców wykrzykując swoje hiszpańskie kibicowskie hasełka. Obok przemykają na pomarańczowo odziani Holendrzy. Kawiarniane ogródki brzmią angielskim gwarem. Na razie… Myślę, że wieczorem będzie tu biało-czerwono.

Kibicujemy!



środa, 13 czerwca 2012

Nie ma wojny polsko-ruskiej!


„Bracia Rosjanie, zostawmy politykę – napijmy się razem wódki”
Tak napisał ktoś, gdzieś na trasie przemarszu rosyjskich kibiców wcześniej witanych cukierkami na warszawskim lotnisku.

  „Polacy – kochamy was!” 
Taki napis zauważyłam w tłumie rosyjskich kibiców idących na mecz.

A jednak doszło do walki. Są ranni, są poszkodowani, jest wielki wstyd.

Wstyd za kilkuset bandytów, którzy jak „psy wojny” węszą okazję zaspokojenia swoich niskich instynktów. To bandyci przebrani za kibiców, dla zmylenia Policji. Bandyci niesieni hasłami drukowanymi w legalnie wydawanej prasie. W pogoni za tanim zyskiem pisano wielkimi literami, bez skrupułów, beznadziejne porównania do zamierzchłych wydarzeń historycznych. Wszędzie słychać było polityczne aluzje, przywoływanie dawnych zmagań ze sportowcami ZSRR, prowadzonych z „ruskimi” wojen i sporów. Czy to nie było podżeganie?

Zastanawia taka eskalacja wrogości w stosunku do Rosjan. Podobny ton i kontekst już nie występuje w stosunku do Niemców. Im winy już wybaczono? Zapomniano? Teraz nawet w dyplomacji używa się określenia „nazistowskie obozy śmierci” w miejsce „niemieckie obozy śmierci”. Aby Niemców nie urazić. Im wybaczono. Ruskim – nie.

Są „rachunki krzywd” – ale zostawmy je historykom i politykom. My bądźmy serdecznymi ludźmi i jedzmy razem cukierki, pijmy wódkę, rywalizujmy, bawmy się. Tak, jak to było wśród prawdziwych kibiców. Dla nich wszystkich wielkie brawa!

Dziś rozliczamy z działań, bardzo drobiazgowo, policję i władze Warszawy, ochronę Stadionu. Nie ma jednak zmasowanego publicznego potępienia prawdziwie winnych. Ich skute kajdankami postacie, ich twarze powinny dziś widnieć w każdej gazecie, każdej telewizji. Redakcje gazet trzeba wezwać do odpowiedzialnego dziennikarstwa! Aby pisali wielkimi literami słowa potępienia dla bandytyzmu zamiast propagowania rusofobi! Trudno, czasem trzeba mniej zarobić aby zachować twarz. Narodową twarz.

        W sobotę, przed nami kolejna próba przyzwoitości.

niedziela, 10 czerwca 2012

Sport łagodzi obyczaje?



Oto co widzę z mojego jarzębinowego stanowiska: piłka nożna, brutalna, kontaktowa gra, a gracze uśmiechnięci. Rozgrywki piłkarskie na szczeblu Mistrzostw Europy  to wydarzenie w dużej mierze estetyczne! Oprawa meczu czyli wystrój stadionów, elegancja organizatorów i uczestników robi miłe wrażenie. Piłkarze prezentują się pięknie w estetycznych strojach, wymyślnie ufryzowani, nawet pocą się dość efektownie. Nowoczesna murawa, dobra pogoda oraz zastosowane do szycia kostiumów materiały sprawiają, że piłkarze nie brudzą się podczas gonitwy, nie widać zacieków potu ani błota. Pomimo licznych brutalnych zderzeń nie eksponują złości, nie plują na boisko! Często poklepują się w gestach przeprosin. To moje wielkie zaskoczenie i powód dla którego z przyjemnością patrzę na rozgrywki. To, co dotychczas budziło obrzydzenie  stało się miłym wrażeniem. Delikatnie tylko wspomnę o wielkiej urodzie większości piłkarzy. Nawet podejrzewam, że jest to jednym z kryteriów kwalifikacji zawodników do mistrzostw… hi… hi… 

Piłkarze są przystojni i prezentują prawdziwie męską naturę. Żadne tam wypielęgnowane, lalkowate paniczyki ani błyszczące od oliwy mięśnie kulturystów – tu mamy wysportowanych, wykształconych, młodych mężczyzn. Miło popatrzeć, prawda kobietki? Nareszcie mamy okazję oceniać męską urodę. To taki odwet za wszystkie damskie konkursy piękności i wystawianie nas na wybiegach.

Może za wcześnie jeszcze na pochwały, lecz dotychczasowe zachowanie kibiców też nie budzi zastrzeżeń. Jasne, są incydenty z udziałem policji i służb medycznych, w takiej masie imprezowiczów to sytuacje nie do uniknięcia. Ogólne wrażenie jest jednak optymistyczne – Europa przyjechała do nas bawić się! Piękny jest widok wspólnie szalejących kibiców różnych narodowości. To jest ta pozytywna strona globalizacji.

Niepokoi mnie tylko gdzie jest pani Ministra? Nie widać i nie słychać… Już częściej władze Warszawy publicznie zajmują stanowiska, wydają zezwolenia, tłumaczą i studzą nastroje. 

Rosjanie składają kwiaty ku czci Ofiar Katastrofy… Nie taki diabeł straszny jak go malują? Oby te słowa sprawdziły się także za dwa dni na stadionie.


piątek, 8 czerwca 2012

Wielkie otwarcie!



Halo,halo! To ja, Wasz sprawozdawca! Wychodzę z mojej czerwonej jarzębiny, aby lepiej widzieć i słyszeć. Odrzucam też ciemne okulary. Różowych nie mam, będę nadrabiać pogodą ducha.

Zazdroszczę moim kolegom, sprawozdawcom TVP, ich studia położonego na dachu Fabryki Czekolady! Cóż to za wspaniały pomysł! Widok najpiękniejszy z możliwych na Stadion Narodowy. Cudowny widok w oparach czekolady emitujących chmurę hormonów szczęścia… Czy można wymyślić coś bardziej stosownego na ten dzień? Nic to, że czekolada niestosownie brązowa jest. Niech pachnie i wywołuje  te endorfiny.

Zapraszam Was wszystkich tu, na moje stanowisko, do wspólnego kibicowania. Obowiązują biało-czerwone elementy stroju oraz makijażu i dobre humory.

Czekam na Was! Już myję czerwone truskawki i ubijam na biało śmietanę. Pobudzę endorfiny, a co!



niedziela, 3 czerwca 2012

Dyskretny urok saturatora

foto z net
Dawno, dawno temu… hi, hi... w 2007, ktoś przypomniał o tym tajemniczym i całkiem zapomnianym urządzeniu.
„No cóż panowie… Dyskusji prowadzić nie zamierzam… Są gorsze i lepsze strony życia w PRL, prawda? Jakiś czas temu widziałem w Anglii książeczkę o naszym kraju, przewodnik. Zdziwiło mnie tylko jedno zdjęcie. Była na nim kobieta sprzedająca wodę z sokiem z dystrybutora. Dla nas to widok znany, lecz jak odległy, prawda? Czy to nie jest jakieś przekłamanie? A tak nawiasem, to urządzenie do czyszczenia tych szklanek z grubego szkła... :) mhm…” TreborNewRoss 5 maja 2007

        Może warto, w przeddzień letnich upałów i konieczności gaszenia pragnienia, wspomnieć jak to robiliśmy w minionej epoce?

        Woda sodowa. To był hit! Sprzedaż uliczna właśnie z saturatora.  Samojezdne, wielofunkcyjne urządzenie sytuowano zazwyczaj u zbiegu traktów spacerowych lub innych uczęszczanych przez mieszczan miejscach, często w towarzystwie urządzeń produkujących watę cukrową. Saturator mieszał wodę z dwutlenkiem węgla, z głośnym sykiem napełniał grube szklanki lub kufle, które następnie „mył” po wciśnięciu odpowiedniego przycisku na blacie. Prawdziwy kombajn!

foto z net
        Woda do „mycia” szklanek była „wielokrotnego użycia” i z tego powodu wodę sodową z ulicznych saturatorów nazywano „gruźliczanką”.

Ten, mało sympatyczny epitet, był chyba niesprawiedliwy. Dowodzi nasz komentator peerelowskich tekstów - anzai:

„Jeden z najbardziej wdzięcznych do zwalczania mitów. W latach 1962 - 1968 zanotowano łącznie 11 przypadków zachorowania na gruźlicę! Wyleczono wszystkie. Podobno dzisiaj na gruźlicę umiera rocznie od 30 do 40 tys. Osób!” anzai  2010-03-21  10:50  

 Jest w tym dementi sporo prawdy gdyż pijałam z saturatorów obficie i nigdy nie chorowałam. Na nic. Woda sodowa z saturatora, szczególnie taka w wersji luksusowej czyli z sokiem, była napojem kultowym ówczesnych licealistów. Sok to nazwa „na wyrost” - był to syrop z czegoś słodkiego, intensywnie, sztucznie barwiony. Chemiczny barwnik czasem /w przypadku nadużycia/ zostawał długo na wargach lub języku - ale jakże smakowało! Tym boskim, spienionym napojem fetowaliśmy wszelkie szkolne i miłosne sukcesy. Nieopodal liceum był taki niezwykły, ulubiony i bardzo modny saturator o wdzięcznej nazwie „U Buzera”. Tam wypadało bywać po ostatnim szkolnym dzwonku, stawiać sobie wzajemnie kolejki. Z wdzięczności za ściągawkę na klasówce, wygrane w rozlicznych „zakładach”, przeprosinowe, imieninowe i na każdą inną okazję. Woda „od Buzera” załatwiała wiele spraw.

Dziś już nie ma tego saturatora. Na jego miejscu jest sklep z lakierami samochodowymi. Ale gdy zapytasz o adres tego sklepu usłyszysz nawet dziś: „to tam gdzie był Buzer”. 

Zwykła woda sodowa, a stała się niemal legendą i dzięki temu wciąż żyje!