niedziela, 26 sierpnia 2012

Wspomnienia granatowego mundurka


Czas do szkoły!

Nie trzeba mieć kalendarza aby wyczuć początek szkolnego sezonu. Media dokładnie wyliczają koszty uczniowskiego ekwipunku, a markety zapraszają do zakupów.

Co tam na sklepowych półkach i reklamowych ulotkach? Kolorowy zawrót głowy! Zeszyty w błyszczących okładkach,  mazaki, pisaki, długopisy i markery... Bloki rysunkowe w każdym kolorze i rozmiarze no i plecaki! Plecaki w misie, stokrotki albo autka. Przy okazji dobrze też zareklamować laptopy i komputerowe akcesoria. Wszystko wszak do nauki służy. Już niedługo skończy się podręcznikowy złoty interes – zacznie się laptopowy wraz z rozwojem e-podręczników.

Kryzys czeka producentów plecaków - nikt nie będzie dźwigał papierowych książek i zeszytów. Jeden laptop zastąpi wszystko – może nawet kolorowe kredki też?

Dziś jeszcze z nostalgią wspomina się o podręcznikach przekazywanych z klasy do klasy, od brata dla siostry, od sąsiada do sąsiada. Wspomina się z nostalgią współczując rodzicom płacącym krocie za wciąż nowe książki. Rodzice płacą, a wydawnictwa kręcą podręcznikowy interes bynajmniej nie w trosce o wiedzę młodego pokolenia. 

Wkrótce jeden klik w plik zakończy podręcznikowy wyścig po kasę.

W marketach stosy szkolnej odzieży. Szkolnej? Hmmm… Najbardziej szkolne okazują się teraz dresy i trampki. Bluzy z kapturem lub bez, tenisówki i spodnie bojówki. Nikt nie reklamuje białych koszul, bluzek, spódniczek plisowanych i krawatów. Mamy teraz same szkoły sportowe? Sale gimnastyczne puste, ale do szkoły dziecko ubiera dres. Albo super-mini, bluzkę na ramiączkach w dekoltem po pas. Acha… już wiem, oprócz szkół sportowych mamy też szkoły modelek…

 alElla : Pamiętam... Jak bardzo chciałam mieć dwa mundurki. Jeden na defilady, akademie, artosy, szkolne święta, drugi na codzienne lekcje. Nie miałam...Szanowałam więc ten jedyny mundurek i nosiłam  OD ŚWIĘTA. W zwykłe dni trzeba było zadowolić się innym strojem. Nie musiał to być fartuch. Nosiłyśmy granatowe lub czarne sukienki i spódnice, swetry, bluzki.
Pamiętam... Szkolne rogatywki !  Jakież one były piękne! Twarzowe! Aksamitne, w kolorze ciemnej wiśni. A najważniejsze, że takie... POLSKIE !W klasie maturalnej  rogatywki haftowano na dowolny sposób. Przeważnie wyszywano nazwę szkoły, klasę...Dziewczęta haftowały też kwiaty, misiaczki, chłopcy różne symbole, niektóre tylko im znane. Nawet wzory matematyczne na czapkach widniały... Pamiętam...Podwójną symbolikę misia na czapce.  Dla Pani Psorki  "sprzedana" przez nas wersja -  to niedźwiedź z herbu miasta. Dla dziewczyny - ukochany chłopak - misiaczek z czwartej  ławki.


Pan ze zdjęcia wspomina: Z perspektywy lat te nasze mundurki były dość udane. Sami zadecydowaliśmy o ich kroju - chłopcy (na zdjęciach tego dobrze nie widać) mieli garnitury uszyte według ówczesnych trendów (dwurzędówka, szerokie klapy, z tyłu dwa rozcięcia, metalowe guziki). Kolor - ciemnogranatowy. Spodnie dopasowane, kieszenie ukośne, ściegi na zew. stronie nogawek naszywane, nogawki lekko u dołu rozszerzone.
        Jak pamiętam - trochę się buntowaliśmy przeciwko mundurkom - to był okres mody na kolorowe koszule i marynarki. Ale generalnie do szkoły na co dzień ubieraliśmy się niezbyt wyszukanie - chłopcy zwykle mieli marynarki, nieliczni sweter, dziewczyny spódnice i bluzki.”
alElla: Pokochałam rogatywkę i mundurek szkolny. Granatowy, dwurzędówka ze lśniącymi  guzikami. Spódniczka mini. Biała bluzka pod marynarką. Białe podkolanówki. Młode... zgrabne nogi...

Czy można pokochać i równie ciepło wspominać spodnie dresowe i adidasy?

 Trochę mi żal naszych obecnych uczniów. Nawet nie wiedzą ile uczuć i wzruszeń ich omija. Mają swój odjazdowy luz… 
Już tylko dla żartu przypomnę szkolną tarczę, którą przechowuję do dziś w pudełku z pamiątkami. 



A na poważnie smuci mnie, że szkolny temat w mediach to prawie wyłącznie pieniądze i zakupy, zakupy, zakupy… 

Ta refleksja to nawiązanie do dyskusji wokół notki pt. Zamroczone dzieci… na Posiaduszkach u alElli. 





wtorek, 21 sierpnia 2012

Ameryka na tropie PRL

Niedawno jedna z telewizji prezentowała osiągnięcia amerykańskiej myśli technicznej ostatnich lat. 

„Co ci przypomina, co ci przypomina, widok znajomy ten”?


Polityka prorodzinna socjalistycznego państwa polskiego polegała na rozdawnictwie mieszkań. Ciężka i długa a najczęściej także mocno pokrętna bywała droga do upragnionego M-1, M-2 i najbardziej popularnego M-3. Każda z tych emek powierzchnię miała skromną. Pokoiki maleńkie, ślepe i wąskie kuchnie wymuszały odpowiednie umeblowanie. No bo jak zmieścić wszystkie funkcje życiowe kilkuosobowej rodziny: pracę, spanie, wypoczynek i rozrywkę, w dwóch pokojach o powierzchni  40 kwadratowych metrów ? Wszystko wymyślili i zaprojektowali kreatywni peerelowscy inżynierowie. Dużo wcześniej niż amerykańscy geniusze.


foto z net
 Na początek mebel główny czyli meblościanka. W tej misternej kombinacji szaf, półek i schowków mieścił się cały dobytek: ubrania, bielizna pościelowa, zastawa stołowa oraz ozdobne kryształy. Przewidziano też obszary odpowiedzialne za życie towarzyskie i rozrywkę poprzez umieszczenie na specjalnej półce telewizora i wydzielenia barku na alkohol.


Meblościanka to najbardziej dziś wyszydzany mebel. Śmieją się nowobogaccy w swoich willach z salonem, sypialniami i garderobami dla każdego członka rodziny. Tak, w takim domostwie meblościanka może być obciachem. W mieszkaniach blokowych nadal spełnia swoją dziejową rolę. Ja się meblościanki nie wstydzę. Mam i chwalę do dziś.

foto z net
 Hit meblarski drugi to składane w przeróżny sposób tapczaniki. Bardzo popularne półko- tapczany  pozwalały na odzyskanie powierzchni użytkowej w ciągu dnia. Nocą, gdy ruch domowy zamierał, cenne kwadratowe metry zastawiano rozkładanymi tapczanami. Niektóre z nich, po skończonej nocnej służbie, składały się tworząc fotele dla wygody zmęczonych pracą obywateli. Inny rodzaj „tapczanowego kombajnu” to połączenie funkcji spania z pracą biurową. Po złożeniu otrzymywaliśmy dwa biureczka dla ucznia. Mebelki te, wykonane dość prosto z płyt paździerzowych oraz pianki poliuretanowej, były wprost „nie do zdarcia”. Na moich egzemplarzach wychowały się dwa pokolenia dzieciaków. 

Hit meblowy trzeci to zestaw wypoczynkowy pełniący zamiennie funkcję jadalni. W pokojach prawie zawsze obecna była składana wersalka, dwa fotele oraz ława. Ława zdegradowała poczciwe stoły do poziomu zbędnego rupiecia. Wyrzucano je jako niemodne i całkowicie obciachowe. Szykownie było mieć ławę na niskich nóżkach. Skoro taki musowy szyk - ława służyła zarówno jako stolik do kawy jak i stół obiadowy. Jedzenie obiadu w pozycji zgięcia w pół było koszmarem. Do czasu, aż ktoś genialny wymyślił ławo-stół. Dzięki ruchomym blatom i przekręcaniu stelaża z nogami uzyskiwało się odpowiednią wysokość oraz powierzchnię stołu. Ufff… wreszcie można komfortowo zjeść niedzielny rosół.

Gorliwi wyznawcy meblarskiej mody pozbywali się stołów kompleksowo i do zera. Nawet szkolne dzieci zmuszano do nauki przy tych niskich stoliczkach, w pozycji półzgięcia. Jakim cudem większość z nas nie ma garbów?

Droga Ameryko! Ładnie to tak kopiować pomysły z pogardzanego PRL-u? Ładnie to tak uprawiać szpiegostwo przemysłowe choćby po wielu latach? Dajcież choć nalepkę „Made in PRL” :)))







*Skomentuj też na peerelu*









środa, 15 sierpnia 2012

Artystyczne pamiątki z PRL


Niełatwo wyrwać się z kręgu Kultury i Sztuki. Jak „ucapi” człowieka to tak trzyma czas jakiś. Chcąc nie chcąc uwaga kieruje się w stronę estetyki, piękna zatrzymanego w niepozornych czasem przedmiotach. Oczywiście poszukuję piękna z epoki PRL.

Zaczynam od spraw przyziemnych. Chodzi bowiem o dekorację trawnika okalającego gmach Uniwersytetu Rolniczego w Krakowie. Gmach sam w sobie jest już chyba zabytkiem architektury socrealizmu podobnie jak sąsiadujący z nim kultowy Hotel Cracovia. Hotel, uznany oficjalnie zabytkiem, ocalono od wyburzenia, ale przesłonięto gigantycznym banerem reklamowym skutecznie szpecąc ten zakątek miasta. Ech… Taki los nie spotkał kamiennych figurek owiec na trawniku zacnej rolniczej uczelni. 


Popatrzcie jak bije w oczy socrealistyczny styl rzeźby tak charakterystyczny dla PRL. Awangardowe w kształcie, kamienne owce, ustawiono w tym miejscu aby były symbolem nowoczesności wkraczającej w domy i zagrody rolników oraz wskazywały na rozwój nauk rolniczych. Tak też się stało, uczelnia stopniowo awansowała. Od pogardliwego „Wysrolu” /Wyższa Szkoła Rolnicza/ poprzez Akademię Rolniczą dziś pyszni się statusem Uniwersytetu Rolniczego. A owieczki nadal te same choć „nadgryzione zębem czasu”. Wciąż towarzyszy im jedna z najstarszych w mieście fontann. Fontanna była sensacją i dumą tego miejsca. To tu, studenci pokolenia’68 urządzali happeningi polegające na łowieniu nieistniejących żab. Ech… Fontanna pryska wodą nadal, ale o żabach już nikt nie pamięta.

Podoba mi się socrealistyczny styl przedmiotów użytkowych. W domowych zbiorach zachowały się takie autentyczne peerelowskie perełki:

Wazonik na kwiatki.

 Spokojny, łagodnie asymetryczny kształt. Stabilna, dobrze wyważona podstawa naczynia z definicji zawierającego wodę. Leśne konwalie były tu bezpieczne i pięknie wyglądały.


Cukiernica. Kształtem przypomina cytrynę… może ten kształt miał zastąpić nieosiągalne owoce towarzyszące herbacie wraz z cukrem? 

Ktoś ma ochotę na słodką herbatę z cytryną? Bardzo proszę, cukier jeszcze niereglamentowany więc cukiernica obszerna, ale cytryna dostępna w wersji „na pridumku i prigladku” - patrząc na kształt cukiernicy.


Może kawa? 

Modnie i szykownie podana w eleganckim dzbanko-termosie. Szczelne zamknięcie utrzymywało aromat zalanej wrzątkiem kawy a po rozlaniu jej do filiżanek przynajmniej część fusów zostawała w dzbanku. To nazywano eleganckim piciem kawy i dlatego używano  rzadko występujących na stole filiżanek. Dzban ma piękny kształt. Jego wysmukła linia podkreśla proporcje dobrane wprost idealnie. Błysk polerowanej blachy /stal nierdzewna jeszcze wtedy nieznana lub nie stosowana zbyt powszechnie/ wprost uroczy.

Socrealizm to styl proklamowany i uchwalony w ZSRR. Uznany jako jedynie słuszny i narzucony twórcom wszystkich socjalistycznych krajów. Cóż z tego, że narzucony, skoro ładny?
 

sobota, 11 sierpnia 2012

Instalacja

      Na sąsiedniej „blogowej chmurce”  u alElli /Malarstwo akcji/, autorka uderzyła w struny wysokiej kultury prezentując malarstwo młodej artystki. Rozgadaliśmy się na temat odbioru ambitnej sztuki współczesnej. Traf chciał, że w tym samym czasie, w Krakowie wydarzyło się coś dziwnego.

lovekrakow.pl : W nocy z wtorku na środę doszło do „zderzenia autobusowego na placu przed Gmachem Głównym Muzeum Narodowego w Krakowie”.
 „Autobus KR 736EJ należący do artysty Piotra Lutyńskiego wbił się w cokół pomnika Stanisława Wyspiańskiego. Do nieszczęśliwego zdarzenia doszło zaledwie kilka tygodni przed 30. rocznicą ustawienia pomnika na placu przed Muzeum Narodowym w Krakowie. Policja bada okoliczności wypadku. Krąży pogłoska, że to krakowscy poeci zaatakowali wielkiego Artystę. Wyniki śledztwa będą znane w piątek, 10 sierpnia o godz. 19.00. Wszystkich zainteresowanych zapraszamy na miejsce zderzenia przed Gmach Główny, al. 3 Maja 1, gdzie ujawnimy szczegóły śledztwa. Niespodzianki gwarantowane.”

      No i co? Zostałam oddelegowana i zobowiązana do sprawdzenia na własnej skórze co to będzie? Ciemne chmury wisiały nad miastem lecz posłusznie podniosłam się z kanapy. 

Baterie do aparatu, załadować!

Notesik i długopis, zapakować!

Parasol w dłoń! Ruszaj!

        Na miejscu wpierw lustruję skutki „wypadku”. Ani śladu uszkodzenia na pomniku, na autobusie także nie widać nawet draśnięcia. Uuuuu… myślę sobie, to jakiś medialny pic. No cóż, skoro tu jestem, skoro  ustawiono już kilka reżyserskich krzesełek dla widzów i na placyku pojawia się ekipa TV, dołączam do nielicznej grupki widzów. 







Na dachu autobusu ustawiono instrumenty muzyczne typowe dla kapel weselnych. Kilku mężczyzn w kapeluszach i luzackich ubrankach wesoło podryguje i szarpie struny czyniąc atmosferę strojenia instrumentów. To wrażenie strojenia nie opuszczało nas już do końca spektaklu. Muzyka nie wywoływała wprawdzie bólu zębów ale też nie porywała melodyjnością lub jakimś rytmem. Szczerze mówiąc była klasycznie „kocia”. Artysta, poeta – Miłosz Biedrzycki, bez zbędnych wstępów rozpoczyna melorecytacje swoich wierszy… A tak naprawdę, po prostu czyta z kartki. Niekiedy kartkę z wierszem rzuca nonszalancko ku publiczności niczym "perły przed wieprze"...

Troszkę zanotowałam.
 …najgorsze jest powietrze…
100% narkomanów zaczynało od powietrza
niektórzy z narkomanów już nie żyją, niektórzy umrą na zawał
 …położyć but na głowie, uratować kota…

oraz tak zwany Hymn:

…plamy po owadach są przejrzystym światłem…
przedni i tylny most pojazdu jest przejrzystym światłem…
zakonnica z megafonem na drągu jest przejrzystym światłem…
nici deszczu na napiętej skórze śliwki jest przejrzystym światłem…

        I tak przez półtorej godziny, a może nawet dłużej…  nie wiem, bo moje uszy więcej nie wytrzymały. Pomimo, że częstowano wódką i kiszonymi ogórkami. Wódka była ciepła, ogórki wyborne.



Ten wódczany akcent  robił wrażenie stylizacji na Piotra Skrzyneckiego, który w swojej Piwnicy wprawdzie nie częstował, lecz gorąco zachęcał do picia wódeczki /tak właśnie mawiał, pieszczotliwie/ w piwnicznym barze. Zresztą, jak wiadomo, abstynentem nie był. Cóż, takim osobowościom, wybacza się alkoholową słabość…

Dzisiejszemu artyście daleko jednak do klasy i poziomu Mistrza Piotra, a jego instalacja była miłym i wesołym zdarzeniem, lecz nie wywołała poczucia obcowania ze sztuką. Nooo, chyba, że zaliczymy  opary wielkiej sztuki emitowane przez mury gmachu Muzeum Narodowego. Przebywanie w takiej „strefie rażenia sztuką” nie jest chyba  obojętne dla duszy?

Myślę, że jednym z celów instalacji była promocja Muzeum i z tego głównie względu zaliczam imprezę do sympatycznych wydarzeń zbliżających ludzi do wysokiej kultury. Taki swobodny „wygłup”  na umiarkowanie artystycznym poziomie wywołał u ludzi pogodny nastrój i poczucie uczestnictwa w niebanalnym wydarzeniu. A Wyspiański stał niewzruszony i nie zagniewany. Przynajmniej miał gości u swoich stóp.

Parasol był zbędny. Czarna chmura wisiała nadal, ale nie odważyła się wykorzystać swojej mocy. Może więc ta instalacja była jednak magiczna?




środa, 8 sierpnia 2012

Rodzina na wakacjach

        Na wakacje dobrze było wyjechać w sierpniu. Mówiło się, że pogoda pewniejsza. W tych socjalistycznych czasach pogoda karnie stosowała się do terminów agrotechnicznych i pozwalała wysychać zbożowym kłosom aby potem zebrać ustawione w snopki plony. W upale i pocie czół. No, czasem pod presją burzowych chmur. Na wsi żniwna gorączka. A miastowi na wczasy. Taka to była równość i sojusz robotniczo-chłopski…


        Nie wszyscy korzystali z wczasów FWP. Nie wiem dlaczego, może obowiązywały jakieś limity? Byli też zwolennicy zmiany towarzystwa na okoliczność wypoczynku. Te same twarze w pracy i na wczasach? O, nie!  Wtedy organizowano wakacje na własną rękę. Całkowita prywata w socjalistycznym reżimie. Pomijam rodziny o wiejskich rodowodach. Babcia na wsi rozwiązywała problem. Prawdziwe mieszczuchy szukały pokoju do wynajęcia na lato.


 
Nie było o to trudno. Pokoi szukano metodą „reklamy szeptanej” czyli przez znajomych. Och, jak dobrze, że jeszcze nie znano pojęcia nepotyzmu! Czasem letnisko znajdowało się przy okazji wyjazdów służbowych w tak zwany „teren”, a czasem były to podróże sentymentalne  do miejscowości znanych z dzieciństwa. Wtedy wakacje miały charakter edukacyjny, a rodzice okazję do budowania więzi rodzinnych pokazując latoroślom swoje korzenie.  




 Wyjazd z rodzicami nie był „obciachem” nawet dla starszych nastolatków. Może dlatego, że nie praktykowano młodzieżowych samodzielnych wyjazdów. Nikt nawet o tym nie pomyślał. Co nie znaczy, że nie było wakacyjnych znajomości i miłości. Prawie zawsze na letnisku wypoczywało kilka rodzin ze swoimi pociechami.




 Och, urok takich zakochań najlepiej oddaje chyba piosenka czerwonych Gitar „Historia pewnej znajomości”


        Młodzież znajdowała swoje fascynacje i nowe znajomości, a młodsze dzieci odkrywały uroki wsi. Wieczorne mycie w blaszanej misce, noszenie wody w dzbanku z uchem, tarzanie się w pachnącym sianie i… korzystanie z drewnianego „wychodka”. To dopiero było przeżycie! Do dziś pamiętam gazety pocięte na kawałki, zatknięte na wielkim, zardzewiałym  gwoździu… Gdzie był wtedy Sanepid! No gdzie?

         Nie było go także w domach serwujących obiady. Właściciele pokoi do wynajęcia nie zawsze gotowali dla letników. Tym zajmowały się inne gospodynie. Taka była organizacja obsługi turystów… hi, hi… Te domowe, przez nikogo nie kontrolowane, obiady były smaczne i nikogo nie otruły. Można się było nawet podzielić z zabranym na letnisko miastowym psem. Obiadowe atrakcje nazywano stołowaniem się. Pozostałe posiłki rodzina wykonywała sama kupując jajka na kilogramy /fakt!/ u sąsiada, zbierając dzikie pieczarki na krowim pastwisku. Połączenie tych dwóch produktów dawało jajecznicę o niepowtarzalnym smaku i aromacie. Wieczorem wystarczyło postawić dziecko z garnkiem obok obory i kolacja gotowa. W pokoju, na parapecie, wydłużał się szereg szklanek z kwaśnym mlekiem, dojrzewały zebrane w gospodarskim ogrodzie zielonkawe pomidory. 
  



Owoców dostarczały krzewy borówkowe, malinowe i jeżynowe w pobliskim lesie. Owoce jedzone wprost z krzaka, bez zbędnego mycia. Mama zachęcała: „samo zdrowie”! Nikt nie słyszał o chorych lisach zakażających leśne runo. I jakoś żadne z dzieci nie zachorowało. Przeżyliśmy.

      Czas wypełniały wędrówki po okolicy, zabawy, budowanie wciąż rozwalającej się tamy w górskim strumyku, zbieranie polnych ziół i podglądanie pracy wiejskich gospodarzy. Miastowe dzieci lgnęły do wiejskich rówieśników i bywało, że współczuły z powodu obciążania ich gospodarskimi obowiązkami. Niezła nauka szacunku do pracy i refleksja nad nierównym podziałem szczęścia: „dlaczego ja mogę się bawić, a Zosia i Jaś muszą pilnować krów”? Może niektórzy hodowali sobie w ten sposób poczucie wyższości miasta nad wsią, a niektórzy wprost przeciwnie: zbudowali podziw i sympatię, a nawet fascynację wiejskim życiem.

        To wszystko co opowiedziałam, ładniej i bardziej komfortowo opakowane, dziś nazywamy Agroturystyką. A nie mówiłam, że wszystko już było?   
                




czwartek, 2 sierpnia 2012

Urodo, urodo, gdybym ja cię miała...

Cóż zrobić gdy natura niezbyt szczodra i urody poskąpi? Kosmetyka czyni cuda. Perfumerie pęcznieją od upiększających pudrów i mazideł. Salony SPA  zapraszają: na smarowanie czekoladą, nacieranie kawą albo cukrem, uciskanie kamykami, masowanie pałeczkami …Tysiąc kolorowych magazynów radzi i lansuje co raz to inne serie cudownych kosmetyków i diet.

Kobieta w PRL raczej musiała być piękna z natury. W sprawie poprawiania urody oferta handlowa była skromna. Ale od czego babcine domowe sposoby na wszystko? Brak osobistej babci wypełniało poradnictwo gazetowe. Dla nastolatek wyrocznią była gazetka pod tytułem „Filipinka”. To tam polecano:  

foto net
- mycie twarzy za pomocą płatków owsianych / peeling!/
- rozjaśnianie włosów naparem z rumianku lub przyciemnianie naparem z kory dębowej
- wzmacnianie włosów poprzez mycie żółtkiem kurzego jaja
- leczenie trądziku młodzieńczego naparem z polnych bratków, napojem z drożdży
- odżywianie cery maseczkami z: owoców, miodu, białego twarogu, świeżego ogórka
- wzmacnianie rzęs i brwi przez nacieranie olejem rycynowym
- masowanie dłoni gliceryną z sokiem cytrynowym

Ale najchętniej polecano po prostu częste mycie i czystą, wyprasowaną odzież oraz naturalny, młodzieńczy błysk w oczach. Tyle wolno było nastolatkom. No, może czasem, od święta, trochę tuszu do rzęs i bezbarwny lakier na paznokcie. Tusz do rzęs był twardy i bez naplucia na szczoteczkę niezdatny do użytku. Teoretycznie, do zwilżenia, należało użyć wody. Praktycznie, na ślinę tusz lepiej kleił się do rzęs. No to plułyśmy, tfu,tfu...

Sofia Loren foto net
W makijażu najważniejsze były oczy. Zanim pojawiły się kolorowe cienie do powiek, upiększanie polegało na rysowaniu różnej grubości czarnych kresek na powiekach. To moda dyktowała grubość i linię kreski. Obrys oczu malowano kredką kosmetyczną temperowaną jak ołówki lub pędzelkiem maczanym w tuszu. To była precyzyjna robota. Wykończenie makijażu oka to grubo wytuszowane rzęsy, obowiązkowo bardzo długie i podkręcone! Efekt podkręcania uzyskiwano za pomocą przyrządu zwanego „zalotką” lub zwykłych zapałek. Elegantki przyklejały sztuczne rzęsy, nienaturalnie długie i gęste jak firanki. Takie musiały być aby skutecznie uwodzić wykonując „perskie oczko” czyli filuterne zmrużenie. Do tego zmysłowy uśmiech uszminkowanych na karminowo ust… i gotowe! Panowie u stóp!

Brigitte Bardot , foto net


Kosmetyki kolorowe początkowo występowały w postaci tłustych sztyftów oraz równie tłustych past nakładanych na powieki palcem. Rozmazywało się to, spływało, zbijało w grudki i wałeczki w załamaniach powiek. Pod koniec dnia taki makijaż wyglądał  żałośnie.

Dorosłe panie stosowały jakieś kremy, często produkowane w gabinetach kosmetycznych metodą domową. W drogeriach sprzedawano krem pod nazwą F-16 oraz krem Nivea w niebieskich, blaszanych lub plastikowych, okrągłych, pudełeczkach. Ten krem, w identycznych opakowaniach jest w sprzedaży do dziś co czyni z niego produkt ponadczasowy! Do mycia zębów była pasta Nivea. Czy te produkty miały cokolwiek wspólnego z firmą Nivea? Nie wiem, ale raczej wątpię. 

Zachodnio - europejsko nazwano także mydło – Fa. Powstała nawet o nim piosenka: „siala la, siala la, mydełko Fa…”  Do mycia mieliśmy też mydło „For You”, swojskie „Jacek i Agatka” i kilka jeszcze innych. No i hit lat 70-ch: mydełko o zapachu zielonego jabłuszka. Bo potem to wszystkie mydła dostępne już tylko na kartki. Deficytową pastę do zębów marki Nivea zastępowano jakimś tajemniczym „Proszkiem do Zębów”  lub… solą kuchenną.

Gierkowskie „otwarcie na świat” przyniosło modę na dezodoranty. Kosmetyk wcześniej zupełnie nie znany. Bardzo ekscytowały nas kolorowe pojemniki zapachowego spray’u. Najbardziej lubiane  zapachy kwiatowe zastępowały często perfumy i wody toaletowe. Tych ostatnich był skromny wybór. Najbardziej popularne to damskie „Być może” oraz „seks” . Dla panów - „Przemysławka”. Dopiero teraz pomyślałam, że  nazwa męskiej wody toaletowej nawiązywała do rozwoju przemysłowego socjalistycznej ojczyzny? Kto wie…

Obywatelki i Obywatele! Hit Peerelu – trwała ondulacja!  Wpierw, żmudne nawijanie cieniutkich pasemek na  drewniane wałeczki ściągane gumką recepturką. Musi być mocno i blisko skóry, więc  ciągnie i piecze. Długo, całą godzinę, lub dłużej… Trudno. Ale jaka ulga, gdy wałeczki idą precz z naszej głowy ! Teraz łagodzący strumień wody i ponowne nawijanie. Teraz, na  bardziej przyjazne, druciane wałki spinane metalowymi klamerkami. Uffff… skóra wreszcie oddycha.

- pod aparat proszę ! 

W upalne lato, to brzmiało jak wyrok. Przedsmak piekła. Głowa brutalnie wepchnięta pod blaszany hełm. A tam, wrzące powietrze pali udręczoną skórę. Trudno. Dla urody trzeba cierpieć.

Oto trwała ondulacja! Stylowe „sianko” drobniutko poskręcanych „na baranka” włosów. Sztywne, obce, bez połysku ale za to „nietłuszczące” i sterczące na baczność włosy. Taka moda.

Dalsza część tworzenia fryzury to misterne „tapirowanie”, układanie wysztywnionych  loczków w wysokie koki i sploty „na kapustę”. Napryskiwanie lakierem z buteleczki za pomocą gumowej gruszki. Oooo, taka fryzura miała trwałość około 1 tygodnia. Wystarczyło na noc zabezpieczyć gustowną siateczką, spać ostrożnie i można nie czesać się kilka dni.

Bardziej przedsiębiorcze panie fryzjerki dorabiały po godzinach w zakładzie, czesząc domowo. Na czarno. Odwiedzały klientki w mieszkaniach lub zapraszały do siebie. Tam tworzyły mini-gabinety piękności w swoich ciasnych, blokowych łazienkach. Jak? Rozkładając stolnicę na brzegach wanny – tworzył się blat roboczy, na którym można postawić lustro. Bateria wannowa umożliwiała mycie głowy. Opuszczona deska sedesowa to „fotel” dla klientki. Jeszcze gazetowy plakat na ścianie, papierowa dekoracja… A, co ? Polak potrafi ! Przysięgam, że nie zmyślam. Byłam tam, siadywałam na takim „fotelu”…