środa, 31 października 2012

Dylemat prawie etyczny



        Przed nami kilka dni wolnych od pracy z powodu Dnia Wszystkich Świętych. Niektórzy mówią modnie: „długi weekend” i wiele osób życzyło sobie dziś na pożegnanie „miłego lub udanego weekendu”. Czy ten weekend, jakkolwiek długi, może być miły? 

        Jestem przyzwyczajona do tego, że Dzień Wszystkich Świętych był traktowany jako święto poważne, skłaniające do zadumy i wspominania zmarłych. Groby, cmentarz, płomień palących się zniczy… nijak nie kojarzy się z przyjemnością. Bardziej pasuje tu smutek, tęsknota za nieobecnymi bliskimi, często żal…

        Od nas, dzieci, wymagano zachowania powagi szczególnie gdy stawaliśmy do honorowej warty przy ważnych cmentarnych pomnikach. Nie było zlitowania, że zimno, czasem deszcz lub śnieg. Dzielnie prężyły  się w pozycji „baczność” dziewczynki w płóciennych szarych mundurkach. Sine z zimna, ale skupione, dziecięce buzie oświetlone pochodniami.  Wrażenie smutku i przygnębienia potęgowała listopadowa aura. Dawne listopady były inne: srogie, często mroźne i śnieżne, poprzedzone okresem słoty. Hmmm… dzieciom Peerelu nie było śmieszno i miło w tym dniu.

 Trochę trudno zmienić myślenie i nastrój pomimo, że z ambon słychać głos nowej interpretacji Święta Zmarłych. Objaśnia się wiernym to święto jako radosny dzień imienin nas wszystkich. Może dlatego dzisiejsze pożegnanie brzmiało „miłego weekendu”?  A może po prostu niektórzy myślą o tych dniach tylko w kontekście wypoczynkowego weekendu?  Czy biura podróży już dostrzegły nową szansę?

        Prawdą jest, że bardziej niż chryzantemy, popularne są dynie?



       

piątek, 26 października 2012

Oleńka



Trend modowy wczesnego okresu PRL w zakresie koafiur był taki, że ówczesne modnisie masowo korzystały z fachowej pomocy fryzjera.

Modne były loki, fale, oraz różnego stopnia kręcenia włosów. Fryzury proste, zdecydowanie niemodne. Takie włosy trzeba było sztucznie skręcać. Powszechnie stosowano nawijanie na druciane wałki boleśnie ugniatające głowę podczas snu. Aby ulżyć udręczonym kobietom, z czasem, ktoś wymyślił wałki plastikowe. Cóż z tego skoro uzbrojono je w kolczaste wypustki podobno ułatwiające nawijanie pasemek. Zawsze podejrzewałam, że to była tylko pułapka dla łatwowiernych kobiet. Plastikowe kolce wbijały się w skórę równie boleśnie jak ich druciane poprzedniczki.

Wałki do włosów wymyślił na pewno jakiś facet…

Trwała ondulacja była jakimś wybawieniem bo jej zastosowanie poprawiało komfort spania, ale sam proces ondulowania… Kto przeżył ten wie jak to śmierdziało, piekło i ściągało skórę czaszki. Ale to nie koniec tortur. Zaondulowaną fryzurę trzeba było uczesać, nastroszyć tapirowaniem jak materac, usztywnić lakierem. Tak spreparowany „hełm” wytrzymywał tydzień bez grzebienia. Pod warunkiem ostrożnego spania i zabezpieczenia siateczką w seksownym różowym kolorze. W końcu to gadżet do sypialni… 

Tego na pewno nie wymyślił facet…

Tytułowa Oleńka zajmowała się wykonaniem takiej Fryzury Tygodniowej. Była wtedy młodziutką absolwentką szkoły fryzjerskiej, opiekującą się maleńką córeczką oraz wspaniałym mężem. Stworzyła Domowy Zakład Fryzjerski. W domach swoich klientek. Bez nakładów na wyposażenie lokalu, bez zezwoleń i całej biurokracji po prostu przychodziła do mieszkań z flaszeczką piwa w siatce oraz kompletem fryzjerskich akcesoriów. Największe emocje wzbudzała obecność piwa, powszechnie stosowanego środka do usztywniania włosów. Zakup piwa był sporym wyzwaniem dla młodej kobiety ocenianej z tego powodu bardzo krytycznie przez personel sklepowy oraz obecną w lokalu klientelę. Piwo było wtedy napojem charakterystycznym dla półświatka oraz twardej, męskiej klasy robotniczej. Paniom, nie uchodziło! Dlatego zakup był usprawiedliwiany skromnym szeptem: …do włosów potrzebuję…

Oleńka była śliczna. Wysoko tapirowana, czarna burza włosów, perfekcyjny makijaż zgodny z ówczesną modą czyli mocno obrysowane oczy z grubą kreską na górnej powiece. Klientek miała mnóstwo w każdym osiedlowym bloku. W okresie największej popularności posługiwała się zeszytem zapisów kolejności odwiedzin. Jej praca to sprawne zarządzanie czasem oraz bieganie od drzwi do drzwi, w szczegółach wyglądało to tak:

 Jedna pani suszy nawinięte na wałki włosy, w tym czasie sąsiadka obok poddaje się strzyżeniu, a następnej, właśnie za chwilkę kończy się czas przeznaczony na „trwałą”. Precyzyjnie zaplanowana kolejność czynności z uwzględnieniem topografii osiedla. Oleńka ma wszystko pod kontrolą, sprawnie obsługuje kilka stanowisk fryzjerskich przebiegając z bloku do bloku. Kasuje niewygórowane stawki, klientki czują się komfortowo poprawiając urodę we własnych łazienkach i kuchennych kącikach.

 Domowe SPA oraz samozatrudnienie wymyśliła moja Oleńka już pół wieku temu!!! Kolejny raz powtarzam: wszystko już było!

Prywatna inicjatywa Oleńki, choć nielegalna, kwitła przez cały PRL i całe jej zawodowe życie. Zabójczą konkurencją okazała się okrągła szczotka do modelowania włosów oraz popularność naturalnych, luźnych fryzur. Oleńka nadal ma klientki… dwie. Tylko tyle zostało miłośniczek fryzur tygodniowych, usztywnianych i tapirowanych na sztywno. Reszta pań wybrała nowoczesne techniki strzyżenia i farbowania dostępne w Salonikach Fryzjerskich. Oleńka wiernie trwa przy starych metodach, jest i zawsze była, odporna na nowości. Nie straciła jednak sympatii dawnych klientek. Przez lata była domokrążcą, wrosła w osiedlowe rodziny lecz nigdy nie została „plotkarką”. Była bardziej przyjaciółką i miłą towarzyszką przy domowej kawie.

Oleńka nadal biega osiedlowymi ścieżkami. Nadal śliczna właścicielka kruczej fryzury jest  już mocno dojrzałą babcią dorodnych wnuczek, które zostały fryzjerkami! 

Jak tu nie wierzyć w genetykę?


czwartek, 18 października 2012

Znów zadowolona!



        Nie mogę! Nie mogę powstrzymać się, aby nie okazać kolejnego zadowolenia. Oj, dostanie mi się …

        Prawie niezauważalnie minął tegoroczny Dzień Edukacji Narodowej dawniej zwany Dniem Nauczyciela. Powoli odchodzi w zapomnienie to kiedyś hucznie obchodzone święto. Media wzmiankują nieśmiało, cichutko. W podobnym stylu reagują szkolne władze, a nade wszystko Rodzice naszych podopiecznych. Pamiętam dawne szkolne lata gdy przejęte Komitety Rodzicielskie szykowały świąteczne poczęstunki, stawiały na stół gdzieś zdobytą konserwową szynkę i domową jarzynową sałatkę. W ostateczności wystarczały ciastka z cudem wyczarowaną przydziałową kawą. Były stosy kwiatów, czekoladek, akademie z wierszykami i piosenkami, odznaczenia i ordery. Teraz kończy się na dniu wolnym od zajęć dydaktycznych / co nie oznacza dnia bez pracy/ oraz symbolicznych nagrodach pieniężnych po 300 zł brutto.  Nie skarżę się, ten dzień drażnił mnie zawsze o wiele bardziej niż marcowy Dzień Kobiet.

        14 października tego roku przypadł na niedzielę… Dzień wolny się nie należy. Kwiaty i akademia były w piątek. Oficjalne bukiety symbolicznie tylko dla Dyrekcji. Też dobrze, w końcu to o symbol chodzi.

        Ale za to… w poniedziałek, już bez świątecznej „pompy” małe pod-grono pedagogiczne, które nie stawia stopni w dziennikach, zostało oświętowane w szczególny sposób. Wychowawcy grup otrzymali samodzielnie wykonane lalki przedstawiające ich samych, z uwzględnieniem najdrobniejszych szczegółów charakteryzujących nauczycieli. A to sposób ubierania, fryzurka, ułożenie okularów… nawet wiecznie nie zapięty plecaczek na ramieniu „psora”

               Jak się nie zachwycić i nie pochwalić?



        Chyba trochę nas lubią…? 




sobota, 13 października 2012

Zadowolony obywatel



         Tytułowy zadowolony obywatel to ja. Rzucam ten tekst na pożarcie  wszystkim narzekaczom co krzyczą: w Polsce nic nie działa! 

        A właśnie, że działa. Niekiedy nawet bardzo dobrze.

        Kto pamięta peerelowskie urzędy i wszelkie działy obsługi klienta? Nie, nie, chwileczkę, nie byliśmy klientami, lecz uciążliwymi petentami przyjmowanymi niechętnie, tylko w określonych ściśle godzinach z wyłączeniem jednego dnia w tygodniu, który określano jako „dzień bez przyjmowania  stron”. Często zastanawiałam się: jestem człowiekiem czy kojarzącą się dwuwymiarowo stroną? 

Ciasne, odrapane korytarze. Tłum spoconych obywateli walczących o pierwszeństwo w kolejce do pokoju urzędnika. Wzdłuż brudnych ścian smutno chwiejące się krzesła i gromkie wezwanie zza drzwi opatrzonych napisem Wchodzić Pojedynczo: następny, proszę! Zmęczeni i zdenerwowani oczekiwaniem obywatele grupujący się wokół metalowych popielniczek, spacerujące z czajnikami i szklankami urzędniczki, zamknięte przed petentami pomieszczenia sanitarne „tylko dla personelu”.   Załatwienie urzędowej sprawy to godziny ślęczenia w powyższej scenerii, dzień wykreślony z życiorysu. Szczęśliwy, kto sprawę załatwił, ale iluż udręczonych obywateli odsyłano „do kolegi”?

Dwa dni temu zadzwonił telefon. Miła pani uprzejmie przypomina, że wkrótce wygasa polisa ubezpieczeniowa i zaprasza do wizyty w oddziale firmy. Och, jak miło, chętnie korzystam z zaproszenia. Formalności załatwiam w dziesięć minut, siedząc wygodnie na fotelu, po czym odjeżdżam firmowym autem w celu dokonania zdjęć obiektu ubezpieczenia. Pstryk, pstryk, uścisk dłoni na pożegnanie i gotowe.

Kolejny punkt dnia – wizyta w Urzędzie. Instytucja znana ze skłonności do przepychu, tym razem mieści się w rewitalizowanym budynku  peerelowskiego biurowca. Bezszelestnie otwierające się drzwi i już jestem w Sali Obsługi Klienta. Klik w maszynę i na bileciku otrzymuję informację : czas oczekiwania 6 min , ilość osób oczekujących 2. Siadam wygodnie przed wyświetlaczem kolejności do okienka. Okienka? Urzędników nie chronią już szyby. Petenci nie są zmuszeni do usłużnego pochylania głowy z powodu nisko położonego otworu do mówienia. Urzędujący nie popijają herbaty i nie wychodzą z czajnikiem. Siedzimy twarzą w twarz, wystawieni na widok pozostałych petentów. Jak skorumpować urzędnika w takich okolicznościach? Nawet czekolady nie ma jak podsunąć…

Teraz czas na zakupy. Szast, prast i znajduję potrzebne od dawna żelazko znanej firmy za rozsądną cenę oraz prześliczny podróżny czajniczek. Jeszcze krótka wizyta w firmie telekomunikacyjnej, także komfortowo: bez oczekiwania, na siedząco i z uśmiechem. Po takim dniu nawet awaria telefonu wraz z dostępem do internetu zdawała się drobnostką. Zgłoszenie przyjęto natychmiast, bez kilometrowych  formułek „gadających ludzików” i telefon ożył! Internet już nie. Prawdą jest, że nie można mieć wszystkiego…

Powiecie, że nie ma się czym zachwycać? Że takie traktowanie obywatela jest normą? Jasne, racja. Tylko, że przez połowę naszego życia tak nie było, tłoczyliśmy się w obskurnych korytarzach. Więc może jednak jest teraz lepiej?




sobota, 6 października 2012

Wspomnienie o panu M



        
     Pan M był listonoszem. Jego postać to stały element osiedlowego pejzażu. Niski, drobny, człowiek w zbyt obszernym pocztowym uniformie. Nie przydzielano chyba wtedy mundurów „na miarę” bo pan M wprost tonął w swoim ubraniu. Nawet mundurowa czapka z daszkiem opadała mu głęboko na oczy. Całości dopełniała ogromna i ciężka skórzana torba po brzegi wypełniona… całym naszym życiem.

        Z dawnej korespondencji można było wyczytać wszystko. Kolorowe koperty zdobne w kwiatki i serduszka to znak zakochania. Niewprawne dziecięce pismo to tęsknota i miłość wnucząt. Adres wystukany na maszynie – świadczy o sprawie urzędowej. Pieczątki na kopertach mówiły jasno kto stawia się w sądzie, kogo wzywa milicja, a kto napisał list do „Przyjaciółki”. Przekazy pocztowe informowały o zasobności lub jej braku, podobnie jak sumy wypłat rent i emerytur.

        Pan M posiadał o nas ogromną wiedzę. Chodząca, żywa baza danych osobowych bez możliwości ich przetwarzania. I choć nie chroniła nas wtedy żadna ustawa w tej sprawie, pan M instynktownie milczał. Nawet w trakcie popijania słodkiej herbaty ze szklanki, opowiadał raczej o sobie niż o pocztowych klientach. Osiedlowe, niewinne ploteczki, smakowanie domowego ciasta lub świeżo ugotowanej zupy. Zwykłe ludzkie odwiedziny i gadanie. Wszyscy mieli na to czas i ochotę.

        Pan M, podobnie jak wielu innych listonoszy był zawsze mile oczekiwany. Po wielu latach obsługi rewiru był jak przyjaciel dla wszystkich. Dzwonił do drzwi dwa razy i uprzejmie uchylał czapki przy powitaniu. Swój człowiek, znany, lubiany więc nawet złowrogie telegramy łatwiej było od niego przyjmować.

        Był w tym zawodzie jakiś czar, tajemnica… Moje dziecięce marzenie było właśnie takie: zostać listonoszem.

        Ludzie listów już nie piszą… Nasze skrzynki pocztowe pełne są ulotek reklamowych i kopert z rachunkami. Zawartość  torby listonosza dziś mówi nam kto ma kredyt w jakim banku, ale nie dowiemy się kto kocha i tęskni… Nawet kartki świąteczne mają fabrycznie wdrukowaną treść. Nie poznasz charakteru pisma, czasem nawet podpisu brak.

        Wymyślono euro skrzynki i listonosz stracił wyłączność na ich napełnianie. Odwiedza nielicznych „bankowo wykluczonych” emerytów kasując zwyczajowo odliczone końcówki kwot. Może jeszcze ktoś z nich poczęstuje herbatą? 

Panie M! Wędruj spokojnie po niebieskich ścieżkach miedzy obłoczkami.

Nie trzeba dokonywać wielkich rzeczy, aby być życzliwie pamiętanym. Wystarczy być z ludźmi i dla ludzi.