piątek, 30 listopada 2012

Imieniny, rodacy!



        Ten tekst dedykuję panom Andrzejom w dniu ich imienin oraz paniom Barbarom, których imieniny nadejdą już niebawem. 

        Jak dobrze, że jesteście. Dzięki Wam i bogatym tradycjami waszym patronom, wciąż pamiętamy czym są Imieniny. No bo jak tu winszować imieninowo Klaudiom, Nicolom albo Andżelikom? Ich imiona nie widnieją w popularnych, polskich /?/ kalendarzach pod dwujęzycznymi już zazwyczaj nazwami dni. 

        Imię Andrzej, to co innego!  Dla podkreślenia ważności, Biskup Krakowski ogłosił dyspensę na piątkowo-postny tego roku Andrzejkowy dzień.  Wielkoduszność czy sprawnie działające lobby gastronomiczne? A może promocja świętowania Imienin? Tak się bowiem stało, że nasz katolicki naród  chętnie wyśpiewuje Happy Birthday w stosownym dniu i odstawia w kąt swoich świętych imienników?

        Zagryzając dozwoloną dziś kiełbasę zaglądam do broszurki Wydawnictwa Gospodarczego z 1960 roku, aby poinformować się w kwestii organizacji przyjęć domowych z okazji Imienin właśnie.


        Czytam zatem:
 
”W pierwszych latach po wojnie warunki życia sprawiły, że spotkania towarzyskie uległy znacznemu ograniczeniu…
Obecnie, kiedy większość z nas posiada choć niezbyt przestronne, ale miłe, nowe mieszkania, chcemy od czasu do czasu dać upust wrodzonej gościnności.
Do urządzenia przyjęć skłania nas jakaś uroczystość rodzinna… na przykład imieniny pani czy pana domu…

Decyzję o urządzeniu przyjęcia podejmujemy dość wcześnie aby mieć wystarczającą ilość czasu na załatwienie wszystkich spraw związanych z jego przygotowaniem. Najbardziej popularna porą przyjęć są godziny 16-17. Jest to pora podawania podwieczorku”.


Przyjęcie w porze kolacji, zwykle w godzinach 19-20, wymagają innego charakteru i oprawy… trzeba się przygotować zarówno od strony kulinarnej, nakrycia stołu jak i potrzeby zorganizowania odpowiednich rozrywek.

Na przyjęcie z okazji imienin trzeba gości zaprosić. Panuje wprawdzie pogląd, że przyjaciele powinni sami pamiętać i zjawiać się z życzeniami. Nie trzeba jednak obarczać zbytnio pamięci przyjaciół…

Na kilka dni przed wyznaczonym terminem przyjęcia, odpocząwszy po całodziennych zajęciach, jeśli pracujemy poza domem i w domu, bierzemy arkusz papieru i zamieniamy się w planistki. Aby to nie uszło naszej uwagi-odnotowujemy sobie datę przyjęcia i ilość osób… wygodniej nawet wynotować ilość kobiet i mężczyzn. Ułatwi to obliczenie ilości potraw i napojów…

 
Układając jadłospis zmuszone jesteśmy poczynić odstępstwa od zasad higieny żywienia. Przygotowujemy zwykle więcej jedzenia niż na normalny posiłek. Nie możemy jednak zapomnieć aby na stole znalazły się potrawy, które mogą być spożyte przez osoby będące na diecie… – tu następuje szczegółowy opis kłopotów czekających gospodarzy jeśli zapomną o problemach gastrycznych takich gości. A na koniec dobra rada:

” Jeśli przekroczymy budżet na przyjęcie, trzeba zrezygnować przede wszystkim z alkoholu. Wśród uczestników przyjęcia obserwujemy różną reakcję na spełniane „kolejki”. Początkowo rozmowa się ożywia… rozwiązują się języki. Stan taki trwa krócej lub dłużej w zależności od częstotliwości „kolejek” oraz mocy trunku i głów biesiadników. Potem jedni goście są smutni i senni, stają się nadmiernie obraźliwi, jeszcze inni skłonni do wygłaszania przemówień…”

Autorka broszury nie zapomina o niczym:

„Mając pełny plan projektowanego przyjęcia możemy ułożyć kalendarzyk prac oraz rozdzielić czynności pomiędzy domowników. Zajęcia powinny być tak rozłożone aby pani domu mogła znaleźć czas na dokonanie zabiegów poprawiających wygląd i podkreślających urodę. Nie wolno witać gości zmęczonymi oczyma i twarzą pobladła z przepracowania”.


No i proszę,  PRL to czas szary i smutny?  Bezwzględny i obcesowy, żeby nie powiedzieć nieokrzesany. Widać tu wyraźnie jak wielką uwagę zwracano na wygodę i dobre samopoczucie drugiego człowieka. Dominuje tu myślenie o innych, wymaga się włożenia wysiłku i pracy własnej w celu zadowolenia bliskich i przyjaciół. To chyba największa różnica między okresem PRL, a współczesnością, w której wystarcza SMS z życzeniami lub rezerwacja stolika w restauracji. Gdzie tu miejsce na troskę i serce dla człowieka? 




piątek, 23 listopada 2012

Baletnica



        Moje szczęśliwe dzieciństwo upłynęło w cieniu i przy pomocy wielkiej fabryki dawniej znanej z unikalnej technologii produkcji, a teraz znanej z tego, że pracował tu Jan Paweł II w przed kapłańskim okresie swego życia.

        Wyrosłam i wychowałam się wśród klasy robotniczej nie zdając sobie sprawy z istnienia jakichś „warstw społecznych”. W życiorysach i kwestionariuszach wypełniano wprawdzie rubrykę: pochodzenie społeczne, ale dla nas, dzieciaków z osiedla, nie miało to najmniejszego znaczenia.

        Fabryka była żywicielką większości osiedlowych rodzin. Wydaje mi się, że pamiętam ryk syreny ogłaszającej koniec dnia pracy. A może to już tylko wyobraźnia? Pamiętam za to na pewno szary pył pokrywający gęsto całą okolicę. Śnieg był biały tylko parę godzin, a pomiędzy okiennymi szybami szybko gromadziła się warstwa tego fabrycznego opadu. Dymiło i truło nie gorzej niż na Śląsku. Ale fabryka dbała o pracowników zapewniając ówczesny, robotniczy standard życia. Był żłobek i przedszkole, zakładowa stołówka oraz Dom Wczasowy w górach, przychodnia zdrowia, fabryczna szkoła zawodowa oraz wielki Dom Kultury. 

         Wielki Dom Kultury przygarniał na swoje zajęcia wszystkich okolicznych mieszkańców, niekoniecznie pracowników fabryki. Dlatego, za drobną opłatą pobieraną od „nie pracowników”, miałam okazję zostać aktorką i baletnicą.

        W Sali kinowej Domu Kultury „Chemik” była prawdziwą scena. Na tej scenie królowała Pani Halinka prowadząca zajęcia z baletu przy akompaniamencie fortepianu. A jakże! Wszystkie osiedlowe dziewczynki chodziły więc do pani Halinki. Taki był nasz szpan i ogólny trend. Pani Halinka, prawdziwa baletnica, osiągnąwszy pozasceniczny wiek uczyła nas  baletowych figur i pozycji. Córki fabrycznego proletariatu, ubrane w uszyte domowym sposobem z błyszczącej podszewki czarne tuniczki, ćwiczyły wdzięk i lekkość baletnic. Pani Halinka była naszym idolem elegancji i fascynowała nas teatralnymi opowieściami. Zgromadzone wokół fortepianu, z otwartymi buziami słuchałyśmy scenicznych opowieści ilustrowanych fragmentami baletowej muzyki „na żywo”, z fortepianu. To miało na nas magiczny wpływ. Dzięki temu nawet takie, kluskowate, muzyczne beztalencie nabierało poczucia rytmu i lekkości poruszania. 

        Raz do roku Pani Halinka wystawiała sztukę teatralną z naszym udziałem. Była to inscenizacja jakiejś dziecięcej bajki. Prawdziwe przedstawienie z wygłaszaniem tekstów, kostiumami szytymi z aptecznej gazy usztywnianej cukrem oraz charakteryzacją  teatralnymi szminkami jakich jeszcze w sklepach nie było. To było przeżycie! Pani Halinka robiła z nas gwiazdy i za to ją kochałyśmy. 

Dziecięca fascynacja minęła, nie zostałam baletnicą, ale krok Mazura 
/… jeszcze jeden mazur dzisiaj…/ pamiętam do dziś.


niedziela, 18 listopada 2012

Powtórka z handlowania



„Warszawskie Targi Turystyczne PODRÓŻE to nowa impreza  wystawiennicza, która odbędzie się w dniach 16-18 listopada 2012 roku w Warszawie na Stadionie Narodowym”



Dawno, dawno temu, w czasach tak chętnie dziś pogardzanych, w tym samym miejscu, na innym, ale jednak Narodowym Stadionie, odbywały się wielkie i ważne imprezy państwowe. Już wtedy, w tych nierynkowych czasach, wykorzystywano obiekt sportowy do innych celów. Często ideologicznych oraz narodowych, właśnie.

Pamiętam głównie Dożynki. Żniwa w PRL to była narodowa sprawa no i zboże było nasze, wspólne. Wspólne też było po żniwach świętowanie na Ogólnopolskich Dożynkach. Cóż to było za widowisko! Na tym ogromnym stadionie, z bochnem chleba wielkości koła od wozu i przepięknymi wieńcami dożynkowymi. Pokaz sztuki i tradycji ludowej zaprawiony socjalistyczną ideologią. Sekretarz KC w roli dobrodusznego gospodarza rozdzielającego pochwały i podziękowania za chłopski trud w służbie Narodu. Rolnicze „pięć minut” chwały. Obowiązkiem szkolnym było oglądanie Dożynek Centralnych w TV i pisanie sprawozdań z uroczystości. 

Potem, gdy już socjalistyczna ideologia przestała obowiązywać, nastały czasy „ideologii handlowej”. Podupadający Stadion zaczął obrastać prymitywnym „łóżkowym” / od łóżek polowych!/ handlem. Powoli lecz konsekwentnie rozwijała się działalność gospodarcza wolnych Polaków, zwijała się możliwość państwowego inwestowania. Został nasz Stadion ruiną sportu, ale za to rozkwitł Największym Bazarem Środkowej Europy! 

Dziś mamy tu eleganckie Targi dla zamożnych, podróżujących po całym świecie obywateli. Mamy koncerty światowych gwiazd. Coś się zmieniło ale… sposób wykorzystania tego miejsca jakby ten sam? Czerpiemy garściami z przeszłości Peerelu?

      


wtorek, 13 listopada 2012

Fachowcu, wróć!



        Otoczeni elektronicznie sterowanym sprzętem, olśnieni blaskiem łazienkowej glazury i armatury trwamy w błogim wygodnictwie. Klik, pstryk, nacisnąć guzik, przekręcić pokrętło i wszystko dzieje się samo. Wszystko gra, pierze, zmywa i suszy do połysku aż… trach! Trzaśnie jakaś rurka, gumka lub „wyrobi się” śrubka. I co? I woda tryska po kafelkach, wymyślne maszyny milczą jak zaklęte – życie staje w miejscu, a nawet cofa się do epoki misek i wiaderek… Jakże tęsknimy wtedy do pana w bereciku z antenką, z dużym młotkiem, aby zmajstrował co należy i przywrócił nam nasze komfortowe życie!

        Fachowcu-naprawiaczu wszystkiego, gdzie jesteś??? No gdzie???


        Jeden taki przystojny hydraulik zrobił karierę w Europie no i pojechali za nim inni. Mniej przystojni też. Remontują teraz i budują obce domy. Niektórzy szlifują błyszczące bogactwem krany w Euro parlamencie, kasują euro tysiące i za nic mają nas, rodaków, cieknące kurki. Zostali nieliczni. Czy można się dziwić, że odbierając zlecenie zamiast żądania opisu usterki informują sucho: 180 złotych plus części, mam przyjechać? 

        Skąd się biorą fachowcy-naprawiacze? Ze szkół zawodowych, które pochopnie zlikwidowano wiekopomną reformą oświatową tuż, tuż po transformacji. Aby było tak jak na zachodzie albo nawet w Ameryce. Zakładano, że wszystkie dzieci są zdolne zdać maturę a zawodu uczyć się na specjalistycznych kursach. Hmmm… życie pokazało, że wciąż jest sporo młodzieży, którą to zadanie przerasta. Dla nich dawniej przeznaczone były „zawodówki”. Szkoły uczące podstawowych umiejętności zawodowych w ciągu trzech lat, opierając się głównie na zajęciach praktycznych pod kierunkiem majstrów, brygadzistów i inżynierów. Wyposażeni w podstawowe umiejętności młodzi ludzie nadal mieli możliwość dalszego kształcenia w trzyletnich technikach i zakończyć edukację maturą lub kontynuować na studiach wyższych. To dopiero byli fachowcy! Przeszkoleni od najniższego stopnia wtajemniczenia, od wbijania gwoździ, aż po odczytywanie i tworzenie projektów na deskach kreślarskich. Przyzwyczajeni do pracy i nauczeni kierowania zespołem.

Każdemu według zdolności, możliwości oraz chęci. 

        Peerelowski system oświaty dbał o kształcenie klasy robotniczej zasilającej budowy, kopalnie, huty i fabryki. Przy niektórych z nich powstawały Przyzakładowe Szkoły Zawodowe. Kształciły kadry i siłę roboczą dla własnych potrzeb rekrutując do tego okoliczną młodzież i zapewniając jej zatrudnienie w macierzystym zakładzie. Jakież to proste i genialne rozwiązanie!  Teraz system ten wykorzystują Niemcy werbując do swoich szkół polską młodzież. Skopiowali, wdrożyli i teraz korzystają, a my nadal wołamy dramatycznie: fachowcu wróć!!!

        Nie wrócą. Nie ma powrotu do Zawodówek. Coś się takiego stało, że szkoły te, nielicznie ocalałe lub reaktywowane daremnie szukają kandydatów do kształcenia. Nie ma chętnych… Jak tu się dziwić, że nam kapie? Kap, kap, kap…