niedziela, 24 lutego 2013

Blogowanie jest fajne!



Na piąte urodziny tego bloga proponuję: pogadajmy o blogowaniu…

 
Właśnie stuknęło pięć lat obecności tego bloga w sieci. Wiem, wiem, cóż to jest wobec wieczności internetowych chmurek magazynujących teksty, rozmowy, obrazki… Niektóre niewarte nawet spojrzenia, aż chciałoby się zaprotestować przeciw zaśmiecaniu internetowego nieba, posprzątać tam czasem. A to dlatego, że mój staromodny mózg nie potrafi sobie wyobrazić braku ograniczeń jaką daje nam globalna sieć. Tak, tak, odzywa się wychowanie do reglamentacji, przydziałów, talonów… hi, hi, hi. 

Pamiętam dziecinną niemal radość z wysłania pierwszej wiadomości, która ukazała się na monitorze wśród innych, nadesłanych z różnych krańców Polski. Aż podskakiwałam na krzesełku, gdy ktoś na tę wiadomość odpowiedział. Z czasem wypowiedzi było coraz więcej. Myśli i poglądy ukazujące się w formie napisanych zdań, które można przeczytać to jednak co innego niż przechowywanie ich we własnych mózgowych szufladkach. To co ulotne i niewidoczne otrzymuje fizyczne wymiary i trwałość. Czytając swoje wypowiedzi widzę siebie trochę inaczej. Z perspektywy monitora wydaję się jakoś pozytywnie inna. To tak, jakby lustro zyskało dodatkowy wymiar.

Mam szczęście do spotykania niezwykle sympatycznych internautów. Wszystkie moje blogowe znajomości są miłe i kształcące. AQ rośnie wzdłuż i w szerz… hi, hi, hi. Poznajemy się głównie przez wypowiedzi, żarty słowne, czyli za pomocą  intelektu. Bardzo rzadko używamy zmysłu wzroku i tu kryje się chyba największa tajemnica internetowych znajomości. Brak „wizji” pozwala wydobywać na wierzch to co niewidoczne dla oka. Każdy ma szansę ujawnić  zalety umysłu oraz duszy. To jest tak fascynujące i urocze, że brak dążenia do osobistego kontaktu w realu. Szkoda by było utracić to co daje wyobraźnia. 

Czasem zdarza się ujawnić nieprzyjemne ludzkie przywary: nienawiść, chamstwo i prostactwo. Ale nas to nie dotyczy. Moim @znajomym i @przyjaciołom to się nie zdarza bo są kulturalni, życzliwi, inteligentni i bardzo mądrzy. A dyskusje pod tekstami to wprost Blogowe Salony. Takie mam szczęście do internautów.

 Dziękuję Wam!




niedziela, 17 lutego 2013

Idziemy na jednego!



To bardzo popularne wśród klasy robotniczej powiedzonko trzeba by zapisać w słowniczku wyrażeń zapomnianych. Już tylko na wiejskich weselach można to usłyszeć jako przyśpiewkę oddzielającą serie muzycznych utworów tanecznych. A w peerelu było tak:

Chodźmy na jednego  - to zawołanie kończących zmianę robotników, urzędników zdejmujących zarękawki, rolników czekających w długiej kolejce do punktu skupu… Konsekwencją takich męskich wypadów była troska żon czekających z gorącą zupą, awantury rodzinne, dramatyczne modlitwy o trzeźwość narodu. Dział poradnikowy „Przyjaciółki” pełen był listów zdesperowanych kobiet pytających: „jak żyć z pijakiem?” Bo wtedy nie nazywano alkoholizmu chorobą. Pijący nadmiernie i często był po prostu pijakiem.

W PRL, problem alkoholowy dotyczył znacznej części społeczeństwa. Ostre picie dotyczyło przedstawicieli wszystkich stanów. Prywatnie i służbowo. W domu i w pracy. Często, zwłaszcza w pracy i służbowo. Wyróżniano nawet zawody obarczone wysokim stopniem alkoholowego ryzyka. Na przykład zaopatrzeniowiec. Ileż wódki musiał biedak wypić, aby załatwić  przysłowiową uszczelkę? A wszystkie służby pełniące dyżury nocne, z palaczami CO na czele? W kotłowniach, dozorcówkach i strażnicach  pobrzękiwały butelki. Jak inaczej przetrwać na posterunku do rana? Pijano gęsto w zaciszach gabinetów ważnych dyrektorów fabryk. Panie biurowe ukrywały butelki w segregatorach. Pierwsze, poranne łyki konsumowano już w drodze do pracy. Tak powstało zapewne powiedzenie: „piwo z rana jak śmietana”. Piło się ostro w rolnictwie. Alkoholowy napęd pozwalał przetrwać trudy kampanii żniwnych i wykopkowych. Nierzadki był widok pijanego woźnicy albo traktorzysty. Szczęście nasze, że ruch na drogach niewielki wtedy był.

Proletariat pijał wódkę czystą z czerwoną kartką. Taka etykieta była i można domniemywać dlaczego akurat czerwona?

Inteligencja pracująca gustowała w Jarzębiakach, Krupnikach, Żytniej z Kłoskiem. W latach otwarcia na świat pojawił się calvados… o swojskiej nazwie Złota Jesień. W latach niedoboru popularnym zajęciem była domowa produkcja bimbru. Niekiedy w różnych, wyrafinowanych smakach. Studenci preferowali tanie wina owocowe marki Vino. Na weselach wszyscy solidarnie pili „przepalankę” na spirytusie. Na przyjęciach mało dbano o odpowiednie schłodzenie alkoholu. Ciepłą wódkę w kieliszkach zwanych „małgorzatką” trzeba było wypić obowiązkowo do dna. Dzielenie porcji napitku uważano za brak solidarności. Wrażliwi pomagali sobie popitką lub popychaczem. W tej roli występowała często zwykła herbata w szklance ewentualnie oranżada nalewana do małych szklaneczek zwanych literatkami. Och, jak to smakowało, brrr…
        Z klasą robotniczo-chłopską alkoholowo integrowała się ochoczo inteligencja twórcza. Zapewne za pomocą wspomnianych szklaneczek literatek.

* „Spośród wszystkich idei socjalistycznych mających łączyć stany wódka działała najlepiej”.

                 Pisarze, poeci, filozofowie okresu PRL tworzyli w oparach tytoniowo - alkoholowych wiernie kontynuując tradycje artystów epoki międzywojennej. Sami o sobie mówili: * „my byliśmy bohemą, cyganerią. Mówiliśmy w imieniu szarego społeczeństwa i stamtąd braliśmy tematy do pisania”.

        Może to tylko usprawiedliwienie dla alkoholowych inspiracji? Faktem jednak jest, że używki sprzyjały talentom. Dość wspomnieć  literackie kabarety Zielony Balonik czy bardziej współczesną Piwnicę Pod Baranami powstające w mrocznych i zadymionych kawiarniach. Czy w dzisiejszych, sterylnych warunkach klimatyzowanych pomieszczeń powstanie coś o podobnym poziomie artystycznym? 

Ogólnonarodowe picie wódki trwało aż do momentu gdy władza ludowa powiedziała: dość! Wprowadzono ograniczenia w sprzedaży oraz reglamentację. Alkohol dostępny był od godziny 13-tej. Nigdy nie zrozumiałam, dlaczego akurat ta magiczna godzina stanowiła granicę trzeźwości. Dyktat zegara wkrótce zastąpiła zmiana ustroju i sposobu życia Polaków. 

* „Wolna Polska przerwała wódczany karnawał… nowy inteligent upija się tylko w momentach przewidzianych biznesplanem"

Wydaje się, że społeczeństwo wytrzeźwiało w znacznym stopniu. Już nie pijemy w pracy. Preferujemy alkohole lekkie, często używamy samochodów co obliguje do trzeźwości. Upijanie się jest niemodne i potępiane. Pijemy w zaciszach monitorowanych osiedli, przy weekendowych grillach, czasem tylko tracąc umiar na integracyjnych imprezach dużych korporacji. Na weselach rzadko pada się twarzą w sałatkę, alkohol jest prawidłowo zmrożony i dozowany pod postacią „drinków”. Coraz mniej apeli o „trzeźwość narodu”… Mądrzejemy czy cywilizujemy się? A może po prostu czujemy się wyzwoleni i bezpieczni? Wolni od zewnętrznych zagrożeń  nie potrzebujemy neutralizować stresu alkoholem?



*Cytaty pochodzą z artykułu Marcina Kołodziejczyka -„Łzy polskiej ziemi” – raport opublikowany w nr 9 Polityki  z dnia 27 lutego 2010.

W tekście wykorzystałam fragmenty notki publikowanej na onetowym blogu Pogadajmy o Peerelu w dniu 27 lutego 2010
 

sobota, 9 lutego 2013

Zagramy w karty?



Wczoraj uczennice grały w karty… Jęknęło moje peerelowskie serce. W dawnym kanonie wychowania zajęcie to było naganne, zabronione, ścigane zakazem regulaminowym. Karty źle się kojarzyły. W filmach i literaturze prawie zawsze do kart zasiadały łobuzy i złodzieje, czarne charaktery.  Karty w rękach nastolatków popalających papierosy w szkolnych ubikacjach i pijących ukradkiem pierwsze łyki alkoholu wyglądały groźnie. Widocznie, z braku innych istotnych zagrożeń, starano się ustrzec młodzież przed tą złą drogą prowadzącą do występków a niekiedy nawet do hazardu.

Co innego słodkie dzieciaczki zabawiane grą w Czarnego Piotrusia. Tę zabawę traktowano jako grę edukacyjną choć kontakt z kartami mógł w przyszłości skutkować pokerowym szaleństwem. Bo „czym skorupka za młodu…” Wiadomo.

Gra w karty już nie jest traktowana jako zagrożenie. Nie ma jej w regulaminowych zakazach, już się nie liczy w świecie internetu i mnogości rozrywkowych gadżetów. Mamy inne niebezpieczeństwa i nałogi do zakazywania i zwalczania.



Karty, które prezentuję na zdjęciu już dawno zapomniane leżakowały w piwnicy. Były tam też nowiutkie talie, prawie nie używane, zakupione w czasie fascynacji grą w brydża. Krótki to epizod w życiu, ale dość znaczący. Pozwalał na interesujące spędzanie wieczorów w młodzieńczych latach oraz wejście do grona lokalnej elity u progu zawodowej kariery. Zacna to gra, wymagająca sprawności intelektualnej i karcianej wiedzy oraz zdrowych płuc. Karta lubi dym – mawiano na usprawiedliwienie ogromu papierosów wypalanych w czasie brydżowej sesji. Pokryte zielonym suknem stoliki do gry w karty były fabrycznie wyposażane w popielniczki, osobne dla każdego gracza.

Cóż… dawne brydżowe elity z zadymionych i mrocznych klubów  przeniosły się teraz na słoneczne, wymuskane pola golfowe! Zdrowiej dla ciała, ale co z intelektem?

Elity miały swoje brydżowe spotkania obrosłe swoistym rytuałem, savoir vivre’m oraz brydżowym menu, z którego pozostał do dziś chyba tylko cukier w kostkach zwany brydżowym, uformowany w kiery, piki, karo i trefle. Lud pracujący miast i wsi grał namiętnie w tysiąca, sześćdziesiąt sześć, oczko, pokera… Karciane partyjki skracały czas podróży osinobusem lub Nyską z hotelu robotniczego do fabryk i hut… Umilały podróż pociągami, kolejkami, autobusami, obywatelom, którzy mieszkali „daleko od szosy”.

Młodzież grywała w wojnę, remibrydża lub makao. A na wakacyjne, rodzinne, wyjazdy moi rodzice zabierali karty pasjansowe. Zmniejszone kopie kart do gier. Układanie pasjansów czasem traktowano jak rodzaj wróżby, ale najczęściej był to po prostu trening dla mózgu oraz zaspokajanie zapotrzebowania na emocje. Wyjdzie, czy nie wyjdzie, ten pasjans?  Świetna to była rozrywka, popularna niegdyś w szlacheckich salonach i uprawiana z powodzeniem aż… do epoki komputerów gdzie pasjanse okazały się jedną z pierwszych gier komputerowych. Pasjanse są ponadczasowe. Gry karciane powoli odchodzą w zapomnienie? Tak jak inne gry i zabawy towarzyskie?

Moje karty odzyskały ciepłe miejsce w głównej szufladzie i może nawet postawię sobie dziś papierowego pasjansa? 


piątek, 1 lutego 2013

Tramwajem w daleki czas



foto Bet

Niedawna wizyta w Muzeum Inżynierii Miejskiej oraz sygnały z sąsiednich blogów przypomniały, że w archiwum mojego  bloga Wędrownej Mrówki dziennik znajduje się dawno publikowana, taka oto opowieść:


Zabieram Was w podróż odległą w czasie. Pojedziemy niebieskim tramwajem w epokę jego świetności, w czasy gdy był to pojazd, nie bójmy się tego słowa, kultowy. 

Aż tak? 

Jakże inaczej potraktować pojazd, gdzie przeżyłam dreszcz emocji pierwszej samodzielnej podróży bez rodzicielskiej opieki? Jakże wspominać dumę z podróży tramwajem do liceum po latach pieszego dreptania  na lekcje w szkole podstawowej? Przesiadka do tramwaju była wyznacznikiem dorosłości i źródłem niezapomnianych nastoletnich przeżyć. Ile się tam działo! No i po prawdzie, komunikacja miejska składała się wyłącznie z tramwajów i autobusów. Na mojej trasie autobusy nie kursowały. 

Wsiadajmy zatem do tramwaju! Sygnalizator daje  zielone światło.

foto z net

Bim - Bom…! „Na ulicy Brackiej pada deszcz, ale ja zapraszam na wspólną podróż tramwajem linii 8 . Następny przystanek : SOLVAY” – zapowiada głos Grzegorza Turnaua.

Mijamy rozległy teren dawnej Fabryki Sody Solvay, znanej szeroko z faktu, że w czasie okupacji niemieckiej pracował tu Karol Wojtyła. Dziś fabryki już nie ma. Na tym terenie postawiono Hipermarket. Ba! Trzy Hipermarkety pełne zadowolonych, sytych rodaków popychających wyładowane po brzegi kosze zakupów.

Bim – Bom! Następny przystanek: Sanktuarium Bożego Miłosierdzia

To od niedawna. Wcześniej nikt o Sanktuarium nie mówił, choć klasztor Siostry Faustyny stał tu „od zawsze”. Wcześniej, najważniejsza była tu stacja PKP, która była punktem przeładunkowym  żywności uzupełniającej zaopatrzenie mieszczuchów. To tu, wiejskie kobiety przybywające z okolicznych wiosek, wkraczały do naszego tramwaju z koszami pełnymi jedzenia. Kobiety były hałaśliwe, ostro dźwięczały bańki z mlekiem, ptactwo gdakało, gęgało… Całe to towarzystwo jechało na plac targowy w centrum miasta. My, ówczesna młodzież krzywiliśmy się z niesmakiem widząc wielkie kosze owinięte w białe prześcieradła, za pomocą których mocowano je na plecach okutanych w chusty kobiet. Wokół nich oraz ich tobołków roznosił się specyficzny zapach kwasu mlekowego, bardzo drażniący nasze „inteligenckie” nosy. No i ta walka o miejsce na pomoście gdzie zazwyczaj rozkładaliśmy szkolne teczki oraz zeszyty, aby w czasie podróży jeszcze czegoś się douczyć. Ech, te baby!

Bim – Bom! Następny przystanek : Łagiewniki!

Teraz to mamy dobrze, tory tramwajowe biegną bokiem, równolegle do jezdni nie kolidując z ruchem na jezdni. Dawniej linia tramwajowa krzyżowała się tu z torami kolejki wąskotorowej transportującej kamień wapienny, surowiec dla fabryki Solvay. Tramwaj musiał czekać. Nierzadko wagoniki wyskakiwały z torów i rozsypywały się po jezdni. Przerwa w komunikacji długa ale dla nas, szkolnej młodzieży, to czysta radość. Super ! Z czystym sumieniem możemy spóźnić się na lekcje. Może nawet klasówka przepadnie… hi, hi, hi.

Bim – Bom! Następny przystanek: Rzemieślnicza

Naprzeciw mnie zasiada, hmm… Bardzo  Przystojny Pan. Czyste spojrzenie brązowych oczu, subtelny zapach bardzo męskiej wody toaletowej, zadbane dłonie. Ach… dlaczego serce przyspiesza?

Nie, to nie ten chłopak… Dawno, dawno temu wypatrzony przez moje nastoletnie oczy. Oczekiwany i pojawiający się codziennie na tym przystanku, w dziewczęcych marzeniach: mój towarzysz i przyjaciel. W rzeczywistości: ktoś nie zwracający na mnie uwagi, nie zdający sobie sprawy, że powoduje przyspieszone bicie serca stojącej obok dziewczyny. Nigdy nie wystarczyło odwagi, aby zagadać bo dziewczętom „nie wypadało” tak robić. Cóż, niespełniona, tramwajowa miłość…

Bim – Bom! Następny przystanek: Rondo Matecznego

Tu postoimy nieco dłużej bo to duże skrzyżowanie i ruch regulują światła. Jest czas, aby przyjrzeć  się  współpasażerom. Do wagonu wkracza właśnie grupka młodzieży szkolnej. Rozmawiają o swojej szkole, najchętniej obmawiając nauczycieli. Jest mi trochę nieswojo, bom sama belfer, nie chciałabym usłyszeć o sobie tego, co słyszę teraz. No i jest temat do przemyśleń natury zawodowej. Ta młodzież ma wiele racji…

Obok słychać sygnał telefonu. Chcąc – nie chcąc muszę wysłuchać całej rozmowy i poznać  najnowszy problem współpasażerki. Drobiazg, cierpnę jednak gdy owa Pani głośno i wyraźnie dyktuje swój nr telefonu. A ochrona danych osobowych? Na szczęście nikt nie notował, ale może ktoś nagrywa? Wobec wszechobecnej elektroniki nie można czuć się bezpiecznie.

Ruszamy. Nadal obserwuję pasażerów. Makijaż młodych dziewcząt, sposób uczesania kobiet, ich ubiór i sposób poruszania się. Na tej podstawie układam historie życia tych osób. Ciekawe zajęcie w podróży.

Bim – Bom! Następny przystanek: Smolki

To nazwa niewielkiej uliczki przylegającej do przystanku. I tu, w tym niepozornym miejscu, do wagonu wkracza ZNANA OSOBA. Popularny w lokalnej telewizji reporter. Wszak nieopodal mieści się  siedziba  Regionalnej TV. Więc pewnie wraca z pracy. Siada obok i… czuję niemiły, knajpiany zapach. Mieszanka dymu tytoniowego oraz piwa. Więc może jednak nie wraca z pracy? Znany reporter, z sykiem, otwiera puszkę napoju. Wyciągam szyję usiłując zidentyfikować rodzaj napoju. Bezskutecznie. Ale cóż widzę? Ręce tego człowieka niebezpiecznie drżą! Tak bardzo, że nie jest w stanie utrzymać wyjętej z torby książki. Moja wyobraźnia pracuje: zmęczenie, choroba czy alkoholizm? Proszę Pana: coś z Panem jest nie tak! Ale to w końcu nie moja sprawa. W telewizji jednak nie wszystko widać.

Bim – Bom! Następny przystanek: …

I  tak przez całe miasto bo trasa to długa. Na koniec aksamitny głos Grzegorza Turnaua dziękuje za wspólną podróż. Następna linia czaruje głosem Anny Dymnej. Nie, to nie jest żadna reklama, to sposób na promocję miasta – moim zdaniem bardzo miły i oryginalny.

Już koniec podróży tramwajowej. Jutro muszę pojechać samochodem. Będę podróżować mając tylko siebie do towarzystwa i zwykłą radiową „łupankę” do posłuchania, a innych, samotnych kierowców, do mijania…

       Ach, takie czasy… Kochajmy tramwaje!