środa, 27 marca 2013

Wielkanoc roku trzynastego



Gdy w Sylwestra strzelały korki musujących win lub szampanów nikt nie zwracał uwagi na złowrogą trzynastkę nadchodzącego Nowego Roku. Wszyscy odurzeni odroczonym końcem świata nie podejrzewali, że ten rok trzynasty niesie niespodzianki. No i mamy Wielkanoc w śniegu!

To trzeba uwiecznić  co czynię niniejszym i zaświadczam podpisem blogowym, że jest to pejzaż na Wielkanoc 2013.

 
 Żółte kwiatki "posadziłam" dla kontrastu. Na szczęście mam jeszcze baranka z masła, który cieszy się z niskiej temperatury. Niestety, kolorowe jajka na śniegu wyglądają głupio więc baranek musi ratować honor Wielkanocy.


 Wesołych Świąt Wielkanocnych wszystkim życzę z nadzieją, że śmigusowa woda nie zamarznie! Niech się leje!





piątek, 22 marca 2013

Wagary



obrazek wykonany przez "wagarowiczów"
Mamy wiosnę! Piszę to głośno i wyraźnie, aby nikogo nie zmyliły zwały śniegu za oknem. 

Wiosna jest i zauważyła to szkolna społeczność ogłaszając obchody  Dnia Wagarowicza. Lekcje skrócono do 20 min i rozegrano międzyklasowe mecze siatkówki. 

21 marca jest początkiem wiosny oraz dniem stosownym do wagarów. Taka nowo-stara tradycja. Nowa, bo pojawiła się i rozkwitła masowymi ucieczkami ze szkół w latach osiemdziesiątych ubiegłego wieku. Obserwowano wtedy ze zgrozą hordy uczniaków, odurzonych alkoholem, wałęsających się po ulicach miast i wyrządzających różne szkody przy okazji. Niektórzy próbowali jeszcze usprawiedliwiać swoje eskapady tradycją topienia Marzann. Kukły na patykach to dobry pretekst wymknięcia się spod kontroli opiekunów. Wszak zachowanie ludowego obyczaju jest cnotą. A że, wykorzystywano ten pretekst do pojenia się alkoholem i stosowania różnych środków odurzających to Policja miała trudny dzień. Rodzice i nauczyciele także.

Dzień Wagarowicza okrzyknięto wkrótce tradycją. Skąd się wzięła owa tradycja – nie wiadomo. Czyżby, podobnie jak szereg innych nowych mód, z anglosaskiego lub zachodu? A może z USA? A może to nasz, polski, stary obyczaj tylko nieco zmodyfikowany? 

Wagary były przecież zawsze częścią szkolnego życia. Podobnie jak kleksy atramentu i dwóje w zeszytach. Były to jednak pojedyncze przypadki, często indywidualne, czasem klasowe. Zawsze piętnowane jako czyn naganny i karane.

Współczesne, masowe ucieczki ze szkół trzeba było jakoś opanować. Szkoły próbowały organizować w tym dniu jakieś atrakcje, rozgrywki sportowe, wyjścia do kin lub wycieczki. Z mizernym skutkiem, bo jakże szkoła ma konkurować z dążeniem do poczucia wolności i wyjścia z regulaminowych ramek? Nieosiągalne.

Z biegiem lat, ochota do zbiorowych wagarów jakoś słabła. Wydaje się, że nawet zanika. Obawiam się, że jest to efekt niechęci do grupowego działania, żeby nie powiedzieć, ogólnego znudzenia.

Zresztą, przed czym tu teraz uciekać? Kolorowe i błyszczące szkoły naszpikowane elektroniką. Swobodne, niczym nie ograniczone modne stroje i makijaże. Więcej praw niż obowiązków.

W bramie nie stoi srogi woźny z miotłą i ogromnym dzwonkiem w towarzystwie równie srogiego Dyrektora kontrolującego obowiązkowy strój. Nikt nie sprawdza tarczy na rękawie ani długości włosów na chłopięcych głowach. Nikt nie bije linijką „po łapach”, nie poklepuje opasłym dziennikiem po głowach niesfornych uczniów. Ba, nikt nie krzyczy i nie ustawia w pary. Zanika obyczaj mówienia „panie profesorze”… Obecność na lekcji nie jest obowiązkowa…

Po co więc komu wagary?


Ps.Pojawił się nowy szkolny problem: jak traktować popalanie elektronicznych papierosów? Czy wolno i czy trzeba się z tym ukrywać w WC?

sobota, 16 marca 2013

Mniej Światła!



Aż nie wierzę, że to napisałam. Czcigodny Goethe, wybacz!  

Klika dni zaledwie trwa pontyfikat Franciszka Pierwszego, a już wiemy o nim niemal wszystko. Mamy na wizji jego siostrę i młodzieńczą narzeczoną. Wiemy co jada, jak gotuje, czym dojeżdża do pracy, w jakich chodzi butach i że oddycha jednym płucem. Dalszych szczegółów papieskiej fizjologii na razie nam oszczędzono. Nie wiem jak długo…

Media oszalały. Wierni chyba też. Czy Ojca Świętego można tak publicznie obnażać, zdradzając tajemnice życia i ciała? Czy taki obraz nie umniejsza świętości? Wszystko na sprzedaż, wszystko dla podniesienia atrakcyjności newsa.

 No tak, ale skoro świętość można w dowolnym momencie zawiesić  i stać się emerytem… Już nawet nie świętym, po prostu papieskim emerytem?
Po cóż więc spiżowe bramy zamykane teatralnym gestem, po cóż ceremoniały z barwionym dymem? 

Wydaje się, że media już same są zdziwione łatwym dostępem do papieskich salonów i tajemnic. Podkreśla się, że otwarcie „na ludzi” poprzez media zapoczątkował Jan Paweł II. Jeszcze wtedy nie wiedział, że jego następcom przyjdzie ćwierkać i facebookować. Pozdrawianie wiernych z okien stanie się anachronizmem choć aż tchnie dostojeństwem. Zachowanie dystansu podnosi rangę urzędu i sprzyja tworzeniu aury świętości. A może nie?

niedziela, 10 marca 2013

Pogadajmy o deserach



Mam ochotę na galaretkę owocową. Taka chyba oryginalna bo wspomnieniowa zachcianka. 

Kolorowe galaretki królowały niegdyś w szklanych gablotkach każdej kawiarni jako sztandarowy deser. Ozdabiane kleksami bitej śmietany i okraszane rodzynkami, czasem grubo tartą czekoladą. Trzy podstawowe smaki: pomarańczowa, cytrynowa i agrestowa to smakołyk dla peerelowskiego dziecka.

       Co tam galaretka! W kawiarnianej gablotce królował prawdziwy deserowy hit epoki socjalizmu: krem sułtański. Beżowa, przeraźliwie słodka masa nadziana rodzynkami, wykończona kopczykiem bitej śmietany i kawałkami wafli. Smakiem oraz nazwą nawiązywać miał do deserów orientalnych co udawało się znakomicie bowiem niewielu konsumentów znało prawdziwe orientalne smaki. Takie słodkie otwarcie na świat… hi, hi, hi.

     Najlepsze desery serwowały koktajl - bary, niezwykłe królestwa łakomstwa. Tu można było wypić mleczne koktajle miksowane na bazie kefirów lub prawdziwej śmietany. Tu podawano też desery lodowe. Najbardziej ekskluzywną ich formą była melba czyli puchar lodowych gałek z kawałkami owoców tonący w bitej śmietanie. Nieco skromniejszy lodowy deser to wielowarstwowe kule  o nazwie Cassate. Zamawiano połówki lub ćwiartki takich kul. Pyszności!  Niektóre koktajl - bary zyskiwały sławę ogólnopolską i miano miejsc kultowych. Wspomnę tu o warszawskim barze Horteks, krakowskim Kopciuszku oraz pewnym zakopiańskim o zapomnianej już nazwie…

Och, nikt nie nakazywał liczyć kalorii, nie straszył cholesterolem, miażdżycą, ani nawet cukrzycą. Obywatelom pozwalano objadać się tłustymi słodkościami bez wyrzutów sumienia. Wybór był szeroki.

 Cukiernie kusiły ciastkami. Kremówki, napoleonki, nugaty i ptysie można zjeść na miejscu przy małym stoliczku w rogu cukierni lub poprosić o zapakowanie. Ciastka ułożone na tekturce owijano w szary papier i wiązano papierowym sznurkiem w taki sposób, aby jego końcówki tworzyły uchwyt. Tak zapakowana paczuszka dyndała wesoło w czasie pieszego transportu.

        Kawiarnie, koktajl bary i cukiernie to słodkie miejsca odświętne, odpowiednie na randki i spotkania z przyjaciółmi. A na co dzień, w sklepie spożywczym można było nabyć łom czekoladowy. Wielki kloc twardej, czekolado podobnej  masy z zatopionymi w niej kawałkami herbatników. Pani sklepowa odłupywała kawały tego bloku za pomocą ogromnego noża przypominającego tasak. Sprzedawano na wagę. Nie był to szczyt dobrego smaku, ale w czasach niedoboru i tak wielce pożądany artykuł. Poczta pantoflową krążyły przepisy na domowy wyrób tego specjału z mleka w proszku oraz kakao.

        Rozmarzyłam się… Miało być jeszcze o budyniach i kisielach, gruszce w sosie waniliowym przyrządzanej w ramach szkolnych zajęć praktyczno-technicznych... A tymczasem moja galaretka nadal czeka w swojej kolorowej torebce. Niech tak zostanie, wspomnienia wystarczą, już mi słodko.


       

środa, 6 marca 2013

W marcu



        W marcu zawsze padał śnieg z deszczem, a w naszych rękach pojawiały się goździki i tulipany. Wątlutkie, przywiędłe, w celofanowych osłonkach. Bywało, że na swój moment wręczenia wyczekiwały  wstydliwie ukrywane pod paltem lub zduszone w pracowniczych teczkach. Kupowane w pośpiechu od ulicznych sprzedawców wprost z cynkowanych wiader, aby zdążyć z życzeniami do żon, matek, sióstr, szefowych i narzeczonych. 

        Nie mogę powstrzymać się od wspomnień kultywowania Dnia Kobiet. Nie będę katować Was wizją przydziałowych rajstop wydawanych przez Radę Zakładową zgodnie z listą pracowniczą. Ale cóż, przyzwyczajenie jest drugą naturą człowieka i dlatego wracam myślami do tego święta.

 Mało kto pamięta, że Dzień Kobiet obchodzony jest od 1910 roku dla upamiętnienia walki o równouprawnienie kobiet. Nasze praprababki wywalczyły prawa wyborcze, a potem to już pooooszło…! Apetyty i ambicje kobiet rosły i rosły. Panie zdobywały wykształcenie, opanowywały kolejne zawody, nawet te najbardziej męskie. Rewolucja techniczna i ideologiczna posadziła kobiety na traktory, a wojenne czasy wykreowały je na dzielne żołnierki. Wyśrubowane plany odbudowy i rozbudowy kraju po wojnie wymagały pracy rąk. Wtedy już było bez różnicy: damskie czy męskie. Wszystkie liczyły się równo przy łopacie i kielni. 

A dzieci trzeba było rodzić i wychowywać  jak natura chciała. O męża dbać, wyprać, posprzątać oraz ugotować. Tak powstał domowy drugi etat. Praca-dom, praca-dom.

Kogo za to winić? Prababki sufrażystki czy postęp cywilizacyjny? 

        Na pociechę miałyśmy peerelowski Dzień Kobiet, który można  wyśmiewać, kpić i prychać jak na wszystko z minionej epoki. Trzeba jednak uczciwie stwierdzić, że był to bardzo miły dzień. Dla wszystkich:

Panie – całe w uśmiechach, obdarowane, obcałowane i docenione na uroczystych akademiach szkolnych, zakładowych, partyjnych. 

Panowie – częstowani różnościami /!/ w ramach wdzięczności za życzenia, uściski i całusy. Choćby służbowe, ale zawsze miłe.

Handel uspołeczniony i gastronomia – wysokie obroty w asortymencie słodyczy i alkoholi. 

Prywatna inicjatywa, w tym przypadku, kasta badylarzy – goździkowo tulipanowe żniwa! Popyt przewyższa podaż, sprzedają się nawet rachityczne lub wyrośnięte ponad normę kwiatki.

Dzień to był wesoły, pełen luzu i spotkań. Praca? Ależ, mamy dziś święto! Zakładowe herbatki, „przyjątka” dla nauczycielek zaraz po szkolnej akademii, całusy i przytulanki z chłopakami w ostatnim rzędzie kina. Nawet służbowe niby-prezenty wywoływały uśmiech i przyjmowane były z zadowoleniem. Wyśmiewane rajstopy z paczuszką kawy też.

        Ech, wszystko  było lepsze od tego co serwuje się nam ostatnio z okazji Dnia Kobiet. W mediach damskie tematy łączone najchętniej ze zdjęciem fotela ginekologicznego oraz statystyką zachorowań na raka piersi. Zamiast kwiatów i prezentów - zaproszenia na mammografię. Współczesne feministki nie protestują. Pewnie takie subtelności to staromodny  przeżytek.

        A może w tym roku będzie inaczej?