sobota, 31 sierpnia 2013

Biuralistka



To było ponad 30 lat temu… 

Świeżutki dyplom ukończenia w ręce, rozpierające uczucie dumy z posiadania skromnego, ale zawsze, tytułu przed nazwiskiem i krótka rejestracja w pokoju Pełnomocnika ds. Zatrudnienia. Taka procedura wynikająca z obowiązującego w tym czasie nakazu pracy. Jak to dziwnie dzisiaj brzmi, prawda? 

Dziwne było dla nas nawet wtedy bo jakoś oczywiste wydawało się, że po skończeniu nauki trzeba zacząć pracować. Nie dla spełnienia państwowego nakazu, ale po prostu: taka była zaakceptowana przez wszystkich kolej rzeczy. Socjalistyczne państwo srożyło się zupełnie niepotrzebnie wydając „nakazy” na coś co było oczywistością. Uzasadnienie  państwowego  nakazu brzmiało zresztą dość racjonalnie: studia masz darmo, dostajesz stypendia, akademiki i podręczniki – teraz to odpracuj! Taki rodzaj kredytu obowiązywał. Kredytu dostępnego dla wszystkich chętnych do umysłowego wysiłku. 

Pełnomocnik ds. zatrudnienia urzędował to znaczy rejestrował i sprawozdawał wyższym władzom co trzeba, ale z jego ofert pracy korzystali nieliczni. Większość z nas bez trudu samodzielnie lokowała się stanowiskach w dogodnych dla siebie zakładach pracy, które nie broniły się przed nowymi pracownikami. Może miały nakaz przyjmowania absolwentów na tak zwany staż czyli za najmniejszą stawkę wynagrodzenia? Kandydatom nie zadawano więc pytania o oczekiwane apanaże – trzeba było brać co dają z nadzieją na skrócenie stażu do niezbędnego minimum czyli chyba trzy do sześciu miesięcy.

Formalności związane z zatrudnieniem załatwiał Kierownik Działu Kadr popularnie zwany „personalnym” . Ooooo… ważna to była osoba. W mojej firmie poszeptywano po kątach, że personalny to „wtyka”. Informacje o pracownikach przetwarza według zaleceń „z góry” i owej „górze” relacjonuje stan nastrojów społecznych wśród pracowników. Prawdopodobnie były to jednak tylko wyssane z palca plotki i „strachy na lachy”. W każdym razie ja bez żadnych ceregieli otrzymałam skierowanie na wyznaczone stanowisko pracy i tak zostałam biuralistką w wiejskim biurze na obrzeżach wielkiego miasta.

Drewniane, skrzypiące pod stopami schody, mroczny pokój z malutkim okienkiem i złączone w kwadrat wielkie, dość zniszczone biurka na których centralne miejsce zajmowały spore maszyny do pisania. Stuk, stuk, stuk… Brrrrzzzzzzziiiiut…… i prask opasłym wałkiem, aby rozpocząć nową linijkę tekstu. Drynnn… drynnnn… drynnn… warczy ebonitowy telefon zdobny w gustowną korbkę. Wkrótce okazało się, że korbki dominowały w wyposażeniu biura. Taki napęd miały także liczne maszynki do liczenia – popularne kręciołki. Jak to warczało! Warkot i stukot świadczący o wydajnej pracy umysłowej uzupełniał delikatny odgłos wprawianych w ruch drewnianych korali ręcznego liczydła. Taka była melodia naszego biura.

W niezbyt rozległym biurze centralne miejsce zajmował pokój Przewodniczącej Rady Zakładowej. Miejsce centralne, oszklone drzwi z każdej strony, doskonały wgląd na wszystkich pracowników… Czy to przypadek? Pani Przewodnicząca Rady Zakładowej, żona miejscowego milicjanta, wkrótce awansuje na Kierownika Działu pomimo braku wykształcenia i kwalifikacji oraz pomimo, że wysoko wykwalifikowane i wykształcone młode kadry właśnie zakończyły staż. Wrrrr… Czy to przypadek?

W dolnej szufladzie każdego biurka znajdowała się obowiązkowo szklanka ze spodeczkiem i łyżeczką. Centralny punkt połączonych w kwadrat biurek to miejsce dla wspólnej cukierniczki zawsze pełnej nawet w czasach kartkowego przydziału /dział Zaopatrzenia i Zbytu po drugiej stronie korytarza/ a początek pracy ogłaszał ryk młynka do kawy oraz brzęk łyżeczek w szklankach z herbatą. Taka biurowa odmiana fabrycznej syreny. Potem to już tylko stuk maszyn, głuche walenie pieczęci i terkot kręciołków…

W początkach kariery biuralistki najważniejszą z posiadanych kwalifikacji okazała się umiejętność pisania na maszynie. W żadnej z ukończonej szkół tego nie uczyli. Absolutne samouctwo wynikające z faktu posiadania małej, walizkowej maszyny do pisania do użytku domowego.



        Maszynę tę nabyli rodzice po nic, z powodu, że była akurat dostępna w sprzedaży. Nikt nie wykonywał na niej pracy ani nawet nie pisywał hobbistycznie. No, może to był rodzaj szpanu… Przydała się tak naprawdę dopiero w czasie pisania prac kończących edukację. Wcześniej używana do zabawy, pisania okazjonalnych podań i tym podobnych pism na przynoszonym „z biura” papierze i fioletowej kalce. No i tak przypadkiem nabyło się sztuki pisania co prawda tylko dwoma palcami, ale z zadowalającą szybkością. Ta umiejętność, doskonalona przez lata kariery zawodowej na coraz to doskonalszych maszynach, pięknie przydała się w początkach pracy z komputerem. Ten stan trwa nadal, pracują tylko dwa palce: wskazujący prawy i środkowy lewy, ze zwykłą dla siebie szybkością. A maszyna-emerytka leżakuje na poczesnym miejscu w dole szafy. Nadal ładna, elegancka, sprawna i chętna do pracy. Tylko, że nikt jej już nie potrzebuje… Taki los emerytów?


sobota, 24 sierpnia 2013

Pani Irena



        Początkowo była przyjaciółką mojej mamy. Panie poznały się spacerując z dziecięcymi wózkami po wertepach okalających osiedle w budowie. Pani Irena była farmaceutką i pracowała w pracowni analitycznej pewnej przychodni. Szczerze mówiąc zajmowała się analizami najmniej przyjemnych produktów ubocznych ludzkiego życia. Taki fach. Nie odbierało to Pani Irenie poczucia humoru i radości życia, która z niej emanowała.

        Była naszym częstym gościem, a ponieważ nie miała kompletnie talentu do bycia „panią domu” – praktycznie pomieszkiwała u nas. Prosto z pracy przychodziła „na chwileczkę”, zostawała na obiad oraz poobiednią kawę i wychodziła pod wieczór.

     Brak talentu do bycia kobietą domową objawiał się dość sporym bałaganem w jej mieszkaniu a zwłaszcza w kuchni gdzie wszystkie poziome powierzchnie zastawione były słoiczkami, puszeczkami, talerzykami, szklankami… Dość dziwne, bo Irena nie gotowała i mówiła, że jedzenie jej nie interesuje. Hmmm… A u nas i z nami obiady jadała z apetytem! Hi, hi, hi… W swoim domu dla siebie chętnie stosowała ówczesny preparat odchudzający Minimal choć chuda była jak patyczek.

 Minimal – to coś w formie proszku rozpuszczanego w wodzie lub ewentualnie mleku zawierające składnik pęczniejący w żołądku i niwelujący uczucie głodu. Nie wiem czy posiadało jakieś składniki odżywcze. Pakowany był w puszki wyglądem przypominające puszkę kawy zbożowej INKA.

 Zapełnienie żołądka czymkolwiek było potrzebne Pani Irenie właściwie tylko po to, aby nie palić papierosów na czczo… Papierosy to była jej wielka namiętność podobnie jak umiłowanie robótek ręcznych i szycie odzieży. Była mistrzynią szydeł, drutów oraz igły. Ba, prawdziwą artystką i domową kreatorką mody. Odzież ręcznie dziergana była w tym czasie bardzo modna, oferta odzieżowa w handlu bardzo uboga więc Irena szybko stała się moim idolem i wyrocznią modową, nauczycielką i instruktorką. Tak się też stało, że z tych dziewiarsko krawieckich sesji zrodziła się między nami niezwykła przyjaźń. Ponadpokoleniowa!  

Często siadywałyśmy w jej dziewiarskim kąciku „za regałem” gdzie pokazywała mi kolejne ściegi, wzory i sposoby modelowania sweterkowych bluzeczek, czapek, a nawet rękawiczek pięciopalczastych! Obok koszyków z kolorowymi włóczkami piętrzył się stosik kolorowych magazynów modowych. Jakim cudem i gdzie Irena kupowała świeże numery niemieckiej BURDY i NEUE MODE? 

        Były to wspaniałe kwartalniki pokazujące najnowsze trendy w modzie codziennej przeznaczonej dla zwyczajnych ludzi. Żadne tam wyszukane kreacje, ale i tak mówiłyśmy o nich „żurnale” i korzystałyśmy z ich gotowych krawieckich wykrojów ucząc się przy okazji języka niemieckiego. Bardzo rzadko trafiały się polskie wydania tych magazynów. Pani Irena doceniając moje krawieckie zainteresowania podarowała mi swoją starą maszynę do szycia. Niestety ten eksponat nie zachował się do czasów współczesnych. Była to skromna maszyna napędzana ręczną korbką z dorobionym domowym sposobem napędem elektrycznym. Można by ją nazwać walizkową gdyby nie to, że futerał stanowiła drewniana, owalnych kształtów szkatuła zamykana na ozdobny kluczyk. Nie pamiętam marki, ale chyba był to Singer… 

            Tak zostałam swoją własną krawcową.


 Z czasem kupiłam nowoczesną maszynę, już na pewno walizkową i z profesjonalnym napędem elektrycznym. Używam jej do dziś i zawsze, z każdym ściegiem wspominam moją przyjaciółkę i instruktorkę – Panią Irenę. 

Opiekuję się jej grobem…





sobota, 17 sierpnia 2013

Festiwal piosenki radzieckiej, rosyjskiej



        Oglądam transmisję z Festiwalu Piosenki Rosyjskiej w Zielonej Górze. Jak myślicie o czym myślę? Oczywiście o dawnych Festiwalach Piosenki Radzieckiej także w Zielonej Górze! 

Przerzucam wszystkie zakamarki mózgu, zwój po zwoju, w poszukiwaniu wspomnień tamtych festiwali i niewiele znajduję. Ten Festiwal nie miał rangi Festiwalu Piosenki Polskiej w Opolu i nie mógł konkurować z Festiwalem w Sopocie. Pewnie zawiniła tu aura politycznej propagandy bo Festiwal w Zielonej Górze był nią naszpikowany do granic możliwości. Celem było krzewienie przyjaźni narodów i propagowanie kultury bratniego Kraju Rad. A tego społeczeństwo za bardzo nie lubiło. I choć w festiwalu, oprócz amatorów, brały udział najbardziej popularne gwiazdy piosenki to brak było ogólnonarodowej ekscytacji tym wydarzeniem. 

Festiwal Piosenki Radzieckiej był konkursem wykonawców o laur Złotego, Srebrnego i Brązowego Samowara. Udział w konkursie poprzedzały eliminacje piosenkarzy amatorów. Występy uznanych gwiazd miały na celu podniesienie rangi imprezy i bardzo prawdopodobne, że zaproszenie  do udziału w tej imprezie było w rodzaju „propozycji nie do odrzucenia”… Takie chodzą słuchy. Jak było tak było, ale faktem jest, że piosenki radzieckie po rosyjsku śpiewali tu: Czerwone Gitary, Irena Jarocka, Zdzisława Sośnicka, Anna German, Urszula, Krzysztof Krawczyk… No, słowem wszyscy sławni polscy piosenkarze, a w Jury zasiadali /oprócz partyjnych dygnitarzy/ wybitni twórcy i znawcy muzyki.

        W zakamarkach pamięci znajduję mgliste obrazki chórków dziewcząt z kokardami we włosach, ale nie znajduję żadnej festiwalowej melodii… Najbardziej popularny radziecki przebój „Zawsze niech będzie słońce” był zaprezentowany na festiwalu w Sopocie! 



        Dzisiejsze wydanie Festiwalu Piosenki Rosyjskiej nawet mi się podoba. Jest przyjemną odmianą wobec zalewającej nas angielszczyzny. Mniej tu agresji i wrzasku choć ekspresji nie brak. Ekscentryczny Michał Szpak przepięknie zaśpiewał „Oczy czarne”… Dobrze, że mamy ten festiwal.


Dopisek o 23.03

Wygrał mój faworyt, Michał Szpak! Ależ mam wyczucie muzyczne.No,no,no... Nawet o tym nie wiedziałam:)))



       

sobota, 10 sierpnia 2013

Siatka na zakupy wiecznie żywa

Foto alElla 10 sierpnia 2013


        Taka ażurowa torba wykonana ze sznurka lub z nylonowej żyłki to jeden z symboli  okresu PRL. Przedmiot nieodzowny w każdym domu, w stanie spoczynku zwisający często u klamki kuchennych drzwi, w chwilach aktywności pęczniała produktami spożywczymi. Ażurowa struktura torby zapewniała pełną transparentność upodobań żywieniowych właściciela, a także przegląd dostępnego w sklepach asortymentu. To była prawdziwa REKLAMÓWKA w czasach gdy o reklamie nikt jeszcze nie myślał. Po trasie przenoszenia wypełnionej zakupami siatki można było orientować się, w którym sklepie co „rzucili”…
 
Foto alElla 10 sierpnia 2013
        W chwilach grozy wojen domowych siatkę wykorzystywano w celach egzekwowania dyscypliny u latorośli czyli była wręcz narzędziem przemocy domowej… A także orężem początkujących środowisk feministycznych, które chętnie posługiwały się wizerunkiem „kobiet z siatami”  argumentując nierówny podział obowiązków w rodzinie.

        Miały rację te kobietki. Tak mniej więcej mogły wyglądać damskie i męskie siatkowe zakupy…

Foto alElla 10 sierpnia 2013
  
          Umieściłam siatkę na zakupy w Słowniczku Wyrazów Zapomnianych jak się okazuje całkiem niesłusznie. Nie dość, że występuje jeszcze całkiem aktywnie w swojej niezmienionej formie co widać na zdjęciu, to funkcjonuje mentalnie w wielu nowoczesnych supermarketach. Młodziutka kasjereczka często zadaje wdzięcznie pytanie: ”siateczkę dać”? To nic, że „siateczka” marketowa ma postać worka z folii, którego nawet reklamówką nazwać nie można bo niczego nie reklamuje. Liczy się, że nadal nazywamy ją „siateczką”. Ponadpokoleniowo!

        Tradycyjna siatka na zakupy niedawno miała szanse na prawdziwy renesans. Biznes.pl z dnia 15 sierpnia 2009 donosi:

Tradycyjna, sznurkowa siatka na zakupy, która została wynaleziona na początku ubiegłego wieku przez Czecha Vavrzina Krczila, wraca do łask. Wynalazek, opatentowany dopiero niedawno przez innego Czecha, przedsiębiorcę z Kolina Zdenka Czervinkę, zaczyna zastępować nad Wełtawą nieekologiczne foliowe torby na zakupy.
Jak pisze czeski internetowy dziennik idnes.cz., Czervinka już wytwarza setki tysięcy sznurkowych siatek, a niebawem zamierza jeszcze zwiększyć ich produkcję. Jego firma prowadzi właśnie rozmowy z holenderskim koncernem Ahold w sprawie dostarczenia jej dziesięciu milionów takich siatek, które w supermarketach Albert i Hypernova zastąpią dotychczasowe torby foliowe. Zdaniem Czervenki zainteresowanie siatkami na zakupy zgłaszają też firmy z USA.

         No i co? Minęło pięć lat, a my nadal dostajemy plastikowe jednorazówki-nie-reklamówki. Widać taki los siatki na zakupy, pozostanie wiecznie żywa w naszych głowach, ale do starej formy raczej nie powróci.
  

Dziękuję bardzo niezawodnej reporterce czasów PRL, alElli, oraz personelowi sklepu spożywczego w Chełmie, za cenny wkład i zaangażowanie osobiste w wykonanie dokumentacji fotograficznej do tego wiekopomnego wspomnienia o siatce… Oto foto dowód miejsca akcji:))))
        
foto alElla 10 sierpnia 2013