sobota, 23 sierpnia 2014

Królewskich wakacji dalszy ciąg



        Po powrocie z wizyty na terytorium Domu Królowej nadal trzymam królewski poziom! Tym razem bliziutko, tuż za miedzą, odwiedzam podmiejską rezydencję Króla Kazimierza Wielkiego - Niepołomice. Król, królewskim zwyczajem, w wolnych od królowania dniach zwykł polować w pobliskiej puszczy. To tylko 21 km od Wawelu ale… Królewskie polowania wymagały zaplecza więc zbudowano tu „domek myśliwski” w formie okazałego zamku. W końcu to Kazimierz Wielki więc i domek wielki się należał, choćby tylko weekendowo. Tak to powstał Zamek w Niepołomicach zwany nie bez racji Małym Wawelem. To nie tylko podobieństwo architektury ale i atmosfera panująca na dziedzińcu Zamku podobne. Pełna dostojeństwa cisza… Ciiii… Patrzmy więc w milczeniu.

 

        

       Zamek Kazimierza Wielkiego użytkowali wszyscy następni polscy królowie i królowe. Rozbudowywali, zmieniali, upiększali… Królowa Bona miała tu swoje ogrody, które zrekonstruowano kilkanaście lat temu. Niewielki to ogródek o koronkowej konstrukcji starannie strzyżonych żywopłotów. Miło stąpać po alejkach łudząc się, że kroczymy śladami królewskich stóp. Klap, klap, klap, dostojnie, na paluszkach...

 
        Kazimierz Wielki wybudował tu także Kościół. No bo jakże inaczej? Król do kościoła chadzał /mam nadzieję, że piechotą bo blisko jest/ drogą królewską. Podobno na jednym z polowań miał niemiłe spotkanie z pewnym dzikim turem i z opresji owej wyratowała Króla skromna dziewczyna. Stoi tu do dziś, przy drodze królewskiej, wyrzeźbiona w kamieniu. I ozdabia mały niepołomicki ryneczek. Ryneczek ten byłby bardzo ładny gdyby nie urządzono na nim parkingu… Wrrr… Ta cywilizacja wszystko psuje! Nawet zdjęcia nie da się zrobić.

 
        Kościół pod oryginalnym wezwaniem Dziesięciu Tysięcy Męczenników. Nie bardzo wiadomo o jakich męczenników tu chodziło i skąd takie nietypowe wezwanie tego kościoła. Hmmm… Traf chce, że miasto Niepołomice zamieszkuje obecnie 10 904 osoby. Nomen omen?

  

        Kościół jest niezwykle dostojny, pełen zabytków, głównie gotycki, ale z kaplicami w stylach renesansowym i barokowym. Bardzo dużo tu historycznych skarbów, cennych dokumentów dotyczących rodzin królewskich jest też cudowny, uzdrawiający /tylko niektóre osoby z kręgów arystokracji/ obraz.

         Bardzo przyjemne, zadbane do perfekcji miasteczko. Nawiasem mówiąc bardzo dynamicznie rozwijające się w wyodrębnionej strefie ekonomicznej. Centrum miasteczka jest maleńkie, można bez trudu przespacerować wzdłuż i w szerz bez zmęczenia i zaliczyć wszystkie, naprawdę liczne i nie tylko historyczne, atrakcje. Gdyby jeszcze te samochody z rynku usunąć – pozostała by prawdziwa, romantyczna idylla! Godna Królów i ich sympatyków. Takich, jak ja... Och, tak!






niedziela, 10 sierpnia 2014

Angielskie, wielkie żarcie.



        Powszechnie krąży opinia, że angielska kuchnia jest najgorsza na świecie. No, przynajmniej w Europie to na pewno. Kto to powiedział, kiedy i dlaczego? Kto wie? Gdzie on jest, ten Kulinarny Oszczerca?

        Uroczyście oświadczam, że przez cały okres pobytu na Wyspie nie dostałam do jedzenia nic, absolutnie nic, niedobrego. Wręcz przeciwnie! Same smakołyki! Fałsz w złej opinii o angielskim jedzeniu postaram się teraz udowodnić.

       Zaczynam od tradycyjnego angielskiego śniadania. 

 Jadłospis śniadaniowy brytyjskiej rodziny znałam z opisów wyczytanych w szkolnych podręcznikach do nauki języka angielskiego z czasów Liceum. Och jak dawno… Podręcznikowa statystyczna rodzina Smith /mama, tata oraz ich dzieci: Peter i Susan/ rankiem posilała się owsianką, płatkami kukurydzianymi oraz jajkami na bekonie. Czasem na stole pojawiały się kiełbaski… Tyle stara, podręcznikowa teoria. A współczesna rzeczywistość? Reklama w restauracji zaprasza: „Angielskie śniadanie podajemy od rana do wieczora”! Dziwne? Otóż nie, bowiem zestaw śniadaniowy w tym wydaniu może równie dobrze stanowić posiłek główny na obiad lub dość ciężką kolację. Na śniadaniowym talerzu znajdziemy smakowicie wysmażone i chrupiące płaty bekonu, obowiązkowo dwa jajka sadzone, smażoną kiełbaskę, fasolkę w pomidorowym sosie lub /jak na zdjęciu/ pieczone pomidory oraz /lecz nie obowiązkowo/ smażone w głębokim tłuszczu tosty. Trudno nazwać ten posiłek lekkim i dietetycznym. Z talerza wprost parują setki tłustych kalorii, ale smakują wybornie. Po takim śniadaniu spokojnie można przeżyć bez głodu, aż do późnego obiadu. Drobniejszym paniom polecam zamawianie zredukowanej do połowy porcji dziecinnej. Angielskie śniadanie przyrządzone samodzielnie w domu jeszcze bardziej zyskuje na smaku i smakowicie aromatyzuje pomieszczenia. Rozkoszny zapach po przebudzeniu...
 
        W porze lunchu /tu śmiało używam angielskiej nazwy – wszak w Anglii jestem!/ szukam raczej chłodnego napoju niż posiłku, ale wzrok przykuwają półmichy pełne pieczonego mięsiwa wystawione na pokuszenie. Czego tu nie ma! Ogromne kawały zachęcająco wyglądającej pieczeni wieprzowej, baraniej i indyczej a tuż obok stosy bardzo popularnych angielskich kiełbasek. Ślinka leci… Na domiar złego za chwilę zatrzymuję się przed witryną sklepu z takimi kiełbaskami. Reklama woła, że sprzedają tu „Fantastyczne kiełbaski”! 


  Ooooo… Właściciel sklepu i producent kiełbas to nie jest zwykły masarz, to artysta! Wymyśla własne, bardzo oryginalne receptury i każdej z kiełbasek nadaje nazwę, a także opisuje literacką historyjką lub wierszem! Czasem ukazuje się osobiście przed wystawą  częstując przechodniów swymi wyrobami. Smakują wyśmienicie. Ja nazwałam ten sklep po swojemu: „Magiczne Kiełbaski z Duszą”… Brawo, angielski masarzu, za smak i artyzm w wykonywaniu swojego zawodu!  


         Pora na sztandarowe danie główne. Fish and chips czyli ryba z frytkami. Niezwykle popularny zestaw dostępny w każdej knajpce, barze i w plażowych smażalniach. W miastach nieco odległych od plaż także. Zresztą obecność ryb w jadłospisie nie powinna dziwić bo tu mało jest miejsc odległych od morza. Wyspa! No i bardzo dobrze, bo to danie jest pyszne. Świeżutka, spora ryba smażona w otoczce z ciasta. Podobno najlepiej smakuje gdy sprzedawca owija rybkę w gazetę, a frytki pakuje do papierowej tutki. Za tym tęsknią rodowici Anglicy. Hi, hi, hi… To już przeszłość, teraz pakują jedzenie w kartonowe lub styropianowe pudełka. Koniecznie z przykrywką dla ochrony przed żarłocznymi mewami. Wyjmujesz frytkę i natychmiast: klap! Zamykasz pudełko  przykrywką jeśli chcesz zjeść danie w całości. Do ryby i frytek dostać można purre z zielonego groszku zapieczone w kuli naleśnikowego ciasta. Rewelacja! Ale znów radzę, aby porcją /jest ogromna/ podzielić się z przyjaciółką. 

 
        Mamy jeszcze miejsce na deser? Musowo trzeba spróbować angielskiego puddingu. Nie będę czytelników katować angielską nazwą tego słodkiego dania,  ale podaję skład: rozpieczone jabłka lub wiśnie z kawałkami chrupiącego ciasta /kruszonka/ polane budyniowym kremem o zapachu wanilii. Czy to może być niesmaczne? Nie może i nie jest. Mniam, mniam… Nie, tym się nie podzielę z nikim! Natomiast odstąpię chętnie kawałek lokalnego, charakterystycznego dla regionu, słodkiego przysmaku, którym jest lekko ciepłe ciasto podawane ze śmietanowym kremem o konsystencji masła oraz konfiturą. Porcja wielka i pomimo jej smakowitości oraz pięknych okoliczności przyrody nad samym brzegiem morza, nie daję rady. Przyjaciółka musi pomóc!

 
 
        Opisane tu moje kulinarne doświadczenia z Wyspy uzasadniają chyba tytuł notki oraz są podstawą do obalenia mitu o wstrętnej i niejadalnej angielskiej kuchni. Czy ktoś zaprzeczy?


       
       

niedziela, 3 sierpnia 2014

Osobliwości pewnego brytyjskiego miasteczka



         Jestem na wakacjach w Domu Królowej i mieszkam sobie przy ulicy Okrągłej Szynki. Hi, hi, hi to moje, bardzo dowolne, tłumaczenia z angielskiego!  Dom otoczony jest kolorowym ogrodem jak z bajki, w którym króluje wielkiej urody krzew nazywany przez tubylców szczotką do butelek. Oooo! To taki sprzęt do zmywania tu mają? 


Towarzystwo mam równie bajkowe. Mieszka z nami Kot ignorujący swą niewątpliwą znajomość dwóch języków. Kocim zwyczajem chadza własnymi drogami nie zważając na angielsko-polskie prośby oraz upomnienia. Ulubioną trasą Kota jest wysokogórska /schody, schody, schody…/ wędrówka do łazienki obok sypialni swojej Pani, aby ugasić pragnienie chłepcząc wodę cieknącą wprost z  kranu… Na nic miseczka oraz wodna fontanienka w kocim kąciku. Te, pozostają nietknięte. Kot uważa, że jedynie bieżąca woda z ludzkiej wanny zdrowiu służy. Czy można dyskutować z kotem? Hmmm… Każdy właściciel kota wie, że to bezskuteczne. 



        No tak, miło już było. Teraz trochę grozy rodem z Hitchcock’a!

        Częstymi gośćmi w tym bajecznym ogródku są dwie Mewy nazwane: Rogers /Ginger/ oraz Fred/Aster/. Mewy te nie śpiewają ani tańczą, ale bezczelnie wprost kradną jedzenie z kuchni gdy tylko nieopatrznie zostawić otwarte do ogrodu drzwi. 

W chwilach ptasiej irytacji stukają dziobami w szyby, a nawet walą mocno w dach posesji czyniąc łomot nie na żarty. Nie, nie są to przyjazne ptaszki choć takie początkowo robią wrażenie. Często są agresywne, wręcz utrudniające życie. Czynią szkody wydłubując biegnące po elewacji przewody, mocowania i kabelki. Słyszałam o kimś kto odstraszał agresywne ptaki specjalną katapultą bo uniemożliwiały pracownikom prace ogrodnicze. Mewy atakują piknikowe torby i koszyki plażowiczów. Mam na koncie dwie prawie /!/ wygrane z nimi bitwy plażowe. Mewy pożerają wszystko oprócz… lodów! Wiem, bo stosowałam „lodową” prowokację. Na lody nie reagują.

        Pozostaję w atmosferze grozy pokazując nieodległą wysepkę, która na swym szczycie mieści więzienie. 


 Podobno jest to brytyjskie Alcatraz: trudno dostępne, oblane wodą… Wprawdzie bez krwiożerczych rekinów, ale jednak. Ze szczytu wyspy /czyli z więzienia/ widok jak marzenie! Żal zmarnować takiej lokalizacji i dlatego osadzeni prowadzą tu  kawiarenkę dla turystów. Amatorów wypicia tu kawy ostrzegam, że lokal czynny tylko do godziny piętnastej. Zapewne ze względu na więzienny regulamin.



         Kto był grzeczny i nie musi podziwiać widoków zza krat może napawać się urokami położonego niżej miasteczka i na przykład wpłynąć jachtem do rozległej przystani pokonując wpierw zwodzony most. Albo odwiedzić uroczy port dla kutrów i odbyć tu wieczorny, romantyczny spacer. Może spokojnie wypić kieliszek wina w jednym z licznych pubów oraz przysiąść na nabrzeżu, aby zjeść bez walki z mewami, chips and fish. Idylla!

 

       
 A na plaży, piaskową sztukę uprawia piaskowy artysta rzeźbiarz lepiąc z piasku oraz morskiej wody swoje piaskowe figury. Ta oryginalna plażowa pracownia istnieje tu od ubiegłego wieku. Obecny rzeźbiarz kontynuuje artystyczne tradycje swojej rodziny. Tworzy piaskowe kopie znanych obrazów oraz realizuje własne artystyczne fantazje.