piątek, 30 stycznia 2015

Zimny ciepły kraj



        Zawsze chciałam to zrobić: polecieć zimą do ciepłego kraju. No to bęc! Pobieżnie sprawdzam aktualne tam temperatury i odległość hotelu od plaży. Ooooo… 25 – 28 stopni. Toż to raj dla europejczyka. Raz kozie śmierć. Walizkę odkurzam, ignoruję zalecenia, aby zabrać polarki miast bikini i lecęęęę… Bikini i klapki ze mną! 

         W Polsce śnieg i zapowiadany tęgi mróz. Kurtki wkładam dwie: puchową i dżinsową lekką. Buty też podwójne. Szybka przebiórka na lotnisku, ale puchy i saboty lecą ze mną. No i dobrze, jak się niebawem okaże. Lecimy nieco dziwną trasą bo wpierw lądowanie w Gdańsku gdzie kompletujemy pasażerów i dopiero frrrr… Na daleki południowy wschód. Podróż długa lecz za zimowe fanaberie trzeba cierpliwością płacić, trudno. W nagrodę mam piękny, nocny widok na rozświetloną ziemię.

        W ciepłym kraju chłodno. Resztka nocy pod nędznym, „ciepło krajowym”, przykryciem okazuje się mało komfortowa. Odwrotny od spodziewanego szok termiczny skutkuje ostrym przeziębieniem. Szokująco ostrym! Zimowa odmiana zemsty faraona? Łzawię, kaszlę i prycham wzbudzając powszechne współczucie. Mali, sprytni, sympatyczni tubylcy spieszą na ratunek podając gorącą herbatę miętową i wrzątek z cytryną. Nowy Rok witam owinięta kocem. Wieczorowa sukienka nie opuszcza walizki. Chcę ucieszyć załzawione oczy blaskiem fajerwerków i odgłosem sylwestrowych uciech, a tu… Cisza, ciemności egipskie na niebie, sylwestrowe uciechy ukryte w pokojach hotelowych? Gdzie tłum rozbawionych gości radośnie oczekujących nadejścia Nowego Roku nad wspaniałą wodną fontanną? Hotelowy cudny ogród pusty. Gdzie feeria świateł i wystrzały korków od szampanów? Nie ma. Ach, matołku! Popatrz wkoło! Większość gości to naród rosyjskojęzyczny, dla nich Nowy Rok oraz Boże Narodzenie dopiero nadejdą za dni kilka oraz kilkanaście… Nieliczni Polacy tłumu nie uczynią, fajerwerków nie odpalą. Tym bardziej, że tuż nieopodal uzbrojony posterunek wojskowy, kto wie jak by reagował na takie ekscesy? Lepiej iść grzecznie do łóżeczka pod usłużnie dodaną do wyposażenia ciepłą kołdrę.

        Nazajutrz wizytuję miasto. No i cóż, szału nie ma. Turystów niewielu, fruwających na wietrze śmieci dużo. Króluje rosyjski język. Innych narodowości całkowity brak. A może nie opuszczają hotelowych posesji? Kawiarnie z niskimi kanapami, dywanami i kolorowymi poduchami  świecą pustką. Kto posiedzi tu pykając sziszę gdy zimny wiatr wieje?  Nawet właściciele sklepów nie są zbyt nachalni zachowując energię na bardziej sprzyjający czas. Część miasta rozkopana, wielka dziura w ziemi utrudnia poruszanie, ale cóż, trzeba zrozumieć, że dla gospodarzy lepszy taki remont zimą niż w upalne lato gdy turystów moc.

        Nie ma co narzekać, trzeba koncentrować się na tym co jest niezmiennie piękne. Palmy, palmy, palmy… Plaża, plaża i zimne, lecz urocze jak zawsze morze. Można chłonąć słońce w zaciszu ogrodu, najadać się pomarańczami, granatami i małymi, słodkimi banankami. Można mieć poczucie spełnionego marzenia o zimowym pobycie w ciepłym kraju.






Więcej zdjęć w Albumie - prawy panel bloga.

sobota, 24 stycznia 2015

Wyzwolenie. Gawęda pierwsza.



Uwaga, uwaga! W Peerelku nowości!

        Powstała nowa zakładka, a tym samym nowy rozdział opowieści o  PRL. Sięgamy teraz do początków Polski Ludowej czyli do czasów, które wielu z nas zna jedynie z przekazów ustnych lub medialnych. Mamy przewodnika! Jest nim towarzyszący komentatorom od pewnego czasu, Mirgal. Brawoooo!! ! Aplauzzzzzzzzzzzzzz!!!


         Mirgal był i jest nadal harcerzem. Dlatego dla swoich opowieści wybrał formę gawędy. Prawdziwy harcerz wie, że gawęda jest bardzo skutecznym i ciekawym elementem metodyki harcerskiej. Dodatkową atrakcją jest to, że gawędy druha Mirka odbywają się przy ognisku. Magia ognia działa. Druh Mirek buduje nastrój:

Usiądźcie wygodnie. Przymknijcie oczy. Wyobraźcie sobie, że jesteście w lesie, na dużej polanie. Zmrok. Płonie i trzaska ognisko. I słychać również uspakajający, melodyjny szum lasu.

Płonie ognisko i szumią knieje
Drużynowy jest wśród nas
Opowiada starodawne dzieje
Bohaterski wskrzesza czas...

 Nie będę Wam opowiadał o wrześniu 1939 roku. O ucieczce. O poranionych przez lotników, płaczących łzami wielkości grochu i jęczących koniach.

Nie będę również opowiadał o czasach okupacji , w trakcie której przesiedziałem przy oknie wyglądając czy z roboty wrócą Dziadek, Rodzice i pięcioro rodzeństwa. Postaram się opowiedzieć Wam o tym jak to żyło się PRL-u i wszystko widziane mymi oczyma.

 foto ze zbiorów alElli
         
Przypomnę, że ofensywa styczniowa ruszyła od Warszawy 17 stycznia 1945 roku. Wtedy jeszcze nie zniszczyliśmy klimatu i zima była sroga. Bielutki śnieg pokrywał ziemię i ślady okropności wojny. Mróz średnio około minus 20 stopni malował nam przecudne wzory na okiennych szybach.

Wojna jednak trwała. Moje miasto było oddalone od Warszawy o 180 kilometrów. Żołnierze radzieccy pokonali ten dystans, brnąc przez zaspy śnieżne, na mrozie, przedzierając się przez zryte kołami ciężarówek i czołgów pola, w ciągu trzech dni. Do mojego miasta wkroczyli 20 stycznia około czwartej rano. Ja, pierwszych żołnierzy radzieckich, zobaczyłem około dziewiątej rano. Niedaleko miejsca gdzie mieszkaliśmy była przedwojenna ochronka. Był to budynek i duży, ogrodzony plac zabaw, na którym zawsze spotykaliśmy się z chłopakami. Kiedy tam poszedłem spotkałem swych kumpli i ponad trzydziestu żołnierzy. Oczywiście z początku nie mogliśmy się z nimi dogadać. W końcu zrozumieliśmy, że pytają nas gdzie można znaleźć blaszane beczki. 

- Wiemy, wiemy! Mamy takie beczki!   Zakrzyknęliśmy radośnie i pełni dziecięcej dumy zaprowadziliśmy żołnierzy w miejsce składowania beczek. Byliśmy bardzo ciekawi co dalej nastąpi. Już wkrótce żołnierze rozpalili na placu kilka ognisk, napełnili beczki wodą i gotowali w nich swoją odzież, głównie bieliznę. Teraz wiem, że to był sposób na pozbycie się robactwa. Wtedy, dziecięce oczy zapamiętały jedynie dziwny dla nas, fioletowy kolor bielizny. Nie mogliśmy wiedzieć, że fioletowa barwa to prawdopodobnie efekt  środków dezynfekcyjnych wcześniej stosowanych. Teraz mieli tylko gorącą wodę w beczkach i bardzo mało czasu...

Widok piorących ubrania żołnierzy spowodował matczyną aktywność okolicznych kobiet. Wielkie gary na piec! Z tego co tam w domu miały ugotowały gorącej zupy i  nakarmiły zmarzniętych żołnierzy. Nawiązały się przyjazne rozmowy, młodzi żołnierze opowiadali o swoich rodzinach, pokazywali przechowywane w żołnierskich plecakach rodzinne fotografie. Serdeczna atmosfera trwała do chwili pojawienia się oficera na motorze. Koniec sielanki. Padł rozkaz: Baczność! Grupa fioletowych /od tej bielizny co mieli na sobie/ żołnierzy w postawie zasadniczej wysłuchała stanowczej tyrady, która brzmiała mniej więcej tak:

- Towarzysz Stalin wybrał Was abyście zdobyli Berlin i dobili gadów w ich własnym gnieździe. Wasi towarzysze walczą i giną, a Wy tu ciepłe zupki zajadacie? Jak to tak? Zbierać manatki i do walki!

Nie pomogły prośby kobiet aby pozwolić chłopcom dokończyć zabiegi higieniczne, ogrzać się. Nic z tego. Żołnierze ubrali mokre mundury i kłusem pobiegli dobijać gada w jego gnieździe… A my, dzieciaki, cały dzień obserwowaliśmy ruchy wojska Armii Czerwonej w okolicach dworca i na trasie przelotowej przez miasto.

W tym czasie, w moim mieście zdarzył się następujący przypadek:

Pierwsza grupa Armii Czerwonej postawiła na skrzyżowaniu, jeszcze na terenie miasta, żołnierza wskazującego kierunek. Jak już wspominałem było to 20 stycznia około czwartej rano. Padał śnieg i było około minus 20 stopni. Oczywiście mieszkańcy z okolicznych domów usiłowali częstować żołnierza, gorącą herbatą lub zupą, ale On zgodnie z regulaminem służby wartowniczej odmawiał. Upłynęła doba takiej służby i żołnierz zemdlał... Mieszkańcy miasta zaopiekowali się wycieńczonym mężczyzną, zawiadomili przypadkowo napotkanego oficera, a jego obowiązki przejął jeden z mieszkających w pobliżu cywilnych mężczyzn. Takie spontaniczne działanie i okazywanie pomocy Wyzwolicielom to efekt ogromnej radości i wdzięczności Polaków. Oto nareszcie mogli bezpiecznie wyjść na ulice. Kontakty między „bolszewickimi okupantami” jak teraz określa się naród radziecki, były radosne i szczere.

Wiadomo było, że na terenach wyzwalanych Żołnierzy Radzieckich obowiązywał zakaz rabunków i gwałtów. Oficerowie mieli ,a nawet nakaz natychmiastowego osądzania i karania winnych. Takie prawo wojny… Wkrótce mogliśmy tego doświadczyć. 

       Otóż, pewnego dnia kolejarze polscy kontrolujący tory znaleźli zgwałconą i zamordowaną kobietę, którą wyrzucono z transportu wojskowego. Ciało zamordowanej kobiety przekazano radzieckiemu komendantowi etapu kolejowego. Jaka była reakcja dowódcy? Szybko ustalono, z którego wagonu wyrzucono ciało zamordowanej kobiety, zarządzono zbiórkę żołnierzy nadzorujących transport i padł rozkaz-pytanie:

- Kto to zrobił? 

I zaraz potem złowroga zapowiedź konsekwencji:

- Jeśli winny nie przyzna się, osobiście zastrzelę co piątego w szeregu.

Nikt się oczywiście nie zgłosił, więc oficer zrobił to co zapowiedział. Zastrzelił własnych żołnierzy. Zwłoki zamordowanej kobiety zawiózł do kościoła i poprosił o pochowanie. W pogrzebie uczestniczył wraz z plutonem honorowym i wygłosił przemówienie przepraszając w imieniu Armii Radzieckiej za ten mord  jednocześnie potępiając wojnę, której to skutkiem było to zabójstwo.

        Cóż więcej mógł zrobić? Okrutne prawa wojny pozostawiały jednak margines na przyzwoite i honorowe zachowania. Tego wymagano zapewne od Oficerów Armii Czerwonej, a że nie wszyscy prawa przestrzegali to już zupełnie inna sprawa…
 

niedziela, 11 stycznia 2015

Bibuła nie zawsze kolorowa



Ten krótki, dość banalny wyraz, kryje kilka znaczeń.

Może się kojarzyć politycznie i złowrogo jako popularna nazwa konspiracyjnych wydawnictw podziemnych. Ulotki i broszury, książki i gazety kopiowane nocami na powielaczach robiły karierę w czasie  solidarnościowej rewolucji. To kontynuacja działalności znanych nam z filmów i literatury Kolumbów, konspiratorów ostatniej światowej wojny.

Brrr… Jak dobrze, że my znamy bibułę w, jakże odmiennej wersji. Na przykład szkolnej. Biały kartonik chłonnej bibuły był niezbędnym wyposażeniem szkolnego zeszytu. Mokre od atramentu, koślawe bo kreślone niewprawną jeszcze dziecinną rączką wyrazy trzeba było bibułą osuszać i tak chronić przed rozmazaniem. A kleksy? Kapiące granatową cieczą stalówki były często utrapieniem dziecięcych starań o estetykę. Bibuła osuszyła lecz granatowa plama pozostawała. Och, nawet skrobanie żyletką nie pomagało! Traaach! Kartkę trzeba wyrwać i przepisać tekst na nowo uważając na kleksy. I jeszcze raz i jeszcze, aż do uzyskania czyściutkiego tekstu. To kształtowało nie tylko pismo, poczucie estetyki ale i charakter! 

foto z net
No i wreszcie już tylko radosne znaczenie bibuły. Karnawałowe! Bajeczne wręcz! Tu potrzebna jest bibuła w formie cieniutkich, gładkich lub marszczonych arkuszy i rulonów we wszystkich możliwych kolorach. Ten gatunek bibuły to papiernicza galanteria. Materiał przydatny do wyrabiania fantazyjnych kwiatów, kapeluszy, spódniczek i pióropuszy. Niezwykle plastyczny i poddający się  ręcznej obróbce materiał można było łączyć klejem, biurowym spinaczem lub zszywać nitką. Marszczyć i zawijać, a nawet wiązać w supły oraz kroić w kolorową sieczkę. Jedyną wadą bibułowych wyrobów była ich kiepska trwałość choć znane są przypadki gdy starannie wykonane bibułkowe boa wytrzymało bal do białego rana, a kapelusz z ogromnym rondem obsłużył kilka dziecięcych potańcówek. Tak, tak!

Pamiętam, że zapotrzebowanie na bibułę wzrastało gwałtownie także przed dniem 1 Maja. Drugi szczyt bibułowych żniw! Trzeba było przecież przygotować ogromną ilość kolorowych kwiatów do wymachiwania nimi w czasie pochodu. Wyglądały ładnie pod warunkiem, że nie padał właśnie deszcz lub śnieg. To były jednak rzadkie przypadki bowiem zazwyczaj pogoda wykazywała przyjazny związek z ówczesnym ustrojem. 

Bibuła, zwykły papier, a tyle związanych z nim wspomnień.