niedziela, 30 września 2018

Z tęsknoty za kapitalistycznym zbytkiem


Peerelowskie wielkie udawanie

                Gdy prześliczna Marylin Monroe swym anielskim głosem ogłosiła światu, iż „brylanty są najlepszym przyjacielem kobiety” wieść ta przeniknęła za żelazną kurtynę wywołując pragnienie posiadania błyszczących ozdób. Cóż, kobiety pracujące miast i wsi socjalistycznej części świata poczuły, że zasługują na odrobinę luksusu. Ich pragnienia zaspokoili Czechosłowacy uruchamiając fabrykę sztucznej biżuterii Jablonex. 

Ach, przecudnej urody pierścionki, kolczyki, naszyjniki, a nawet mieniące się szlifowanym szkiełkiem kolie i diademy. Korale, koraliki, perły i perełki, bransolety i zegarki do złudzenia przypominały luksusową biżuterię pełną złota, diamentów oraz innych szlachetnych kamieni. Tak, biżuteria z Jablonexu była naprawdę ładna. Jeśli jednak któraś z pań zapragnęła prawdziwego złota i rubinów mogła wybrać się Pociągiem Przyjaźni na terytorium ZSRR i tamże zaopatrzyć swą szkatułkę w biżuterię z prawdziwego złota. To cóż, że estetyka i uroda tych wyrobów mogły budzić mieszane uczucia. Phi… Liczyła się gramatura i zawartość złota w wyrobie. 

        Gdy amerykańskie media krzyczały wielkim głosem „Coca Cola to jest to”! Ludzie w kraju nad Wisłą jęczeli z zazdrości… Pasjami kolekcjonowali zdobywane okazyjnie puszki i plastikowe torebki z logo tego kultowego napoju. Aż w końcu ktoś wymyślił i wyprodukował rodzimy napój, który za pomocą swej nazwy – Polo Cockta genialnie udawał ten kultowy, „amerykanski”. Jaki smak miało to cudo, nie pamiętam, ale nazwa robiła wrażenie.

        Gdy nastała ogólnoświatowa moda na dżins – polski przemysł odzieżowy zareagował szybko produkując  spodnie  marki Teksas albo Odra. Porteczki owe szyto z tkaniny splotem i teksturą udającej dżins. Niestety koloru indygo ani efektu „spranej” farby nie udało się uzyskać. Buuu… Pozostało marzyć o Rifflach i Wranglerach spoglądając tęsknie na wystawę w PEWEX-ie i zaklinać w duchu: „Och, kiedyś, gdy zacznę zarabiać pieniądze, kupię sobie takie spodnie”…

        Niedostępny świat zachodni co i rusz podrzucał nowe obiekty zazdrości oraz pożądania. A pomysłowy peerelowiec co i rusz kombinował jakby sobie kolejne „udawanie” wykreować. Tak oto powstały przemyślne spożywcze produkty:
 - zwykłą kawę zbożową nazwano TUREK i ozdobiono wizerunkiem uśmiechniętego faceta w tureckim fezie. Była to, być może, aluzja do znanej z opowieści i literatury wykwintnej Kawy po Turecku podawanej w niedostępnej wówczas turystycznie Turcji

- paskudną mieszankę kaw przeróżnych oraz magazynowych pozostałości po kawie serwowano pod egzotyczną nazwą  Kolumbijka!

 -  czekoladki i cukierki czekoladowe bez czekolady nazywano adekwatnie i bez ściemy Wyrobem Czekoladopodobnym. Brawa za szczerość!

- kotlety schabowe zastępowano panierowanymi plastrami zwykłej, polskiej mortadeli 

-  rogal nadziany parówką leszczyńską udawał Hot Doga

- a marcepan, proszę państwa, robiono z fasoli Piękny Jaś. Fasola w połączeniu z olejkiem migdałowym występowała w roli migdałów. Z takiej masy można było formować ciasteczka udające dzisiejsze Rafaello! 

- dżem z pospolitej dyni uznawano czasem za odpowiednik pomarańczowej konfitury

- na półeczkach i w witrynkach meblościanek ustawiano ozdobne naczynia z grubego, formowanego w ozdobnych formach szkła udające kryształy

        Wymienione powyżej produkty sprzyjały podniebieniom, stanowiły strawę dla oka oraz ciała. A dla poprawienia stanu ducha i podniesienia nastroju stosowano spacerowe, przenośne radia tranzystorowe. Można to chyba uznać za udawanie wolności? Wszak uniezależniało od dostępu do elektrycznego gniazdka. Czyż nie?

        A co udawał załadowany po sam dach, czasem nawet ciągnący przyczepę kempingową Polski Fiat 126p vel Maluch pomykający szosami bratnich, socjalistycznych krajów, aż nad Morze Czarne letnią porą? No co? Pewnie Mercedesa… 

        Czas na pointę: Pyszny wafelek Prince Polo nigdy niczego nie udawał i do dziś świetnie się trzyma!

        Pointa druga: Dziś także stosuje się udawanie! Przeważnie głupiego!



https://pogadajmyopeerelu2.wordpress.com/2018/09/30/z-tesknoty-za-kapitalistycznym-zbytkiem/
tekst jest też tu

piątek, 14 września 2018

Musztardówka - jej rola i znaczenie dawniej i dziś


        Upalne, letnie dni wykorzystuję czasem /!/ na porządkowanie szafek i szufladek kuchennych oraz salonowych witrynek. Na polerowanie zastaw i rodowych sreber każdy czas jest dobry. Hi, hi, hi… Kto nie jedzie na wakacje „do wód” jakichś - niech się bawi jak Kopciuszek, prawda? 

        W szarym kątku jednej z kuchennych szafek  znalazłam takie oto szklaneczki po musztardach. No i sobie przypomniałam wiekopomną rolę „musztardówek” w służbie peerelowskiego narodu. 


 Musztarda była bardzo popularnym dodatkiem do przekąsek oraz dań różnych z racji tego, że wybór w tym zakresie mieliśmy nader skromny. Właściwie to oprócz wspomnianej musztardy dostępny był chyba tylko majonez, najczęściej domowej roboty. Ketchupy, sosy meksykańskie, greckie i wszystkie inne były nam obce podobnie jak wyjazdy za granice bratniego bloku socjalistycznego. Wydaje mi się, że majonezy „sklepowe” pokazały się w handlu dopiero gdy przemysł spożywczy opanował ówczesne wyżyny technologiczne w produkcji żywności. Natomiast musztarda dostępna była zawsze, odkąd pamiętam. Musiała być, bo jakże inaczej smakowałaby kiełbasiana zagryzka do wódeczki albo parówki o chrupiącej skórce podawane na kolację albo kiełbasa na patyku upieczona przy ognisku? No jak? Mało tego! Niektóre dzieci chętnie zjadały chleb z masłem i musztardą jako niebanalną przekąskę, a kreatywni młodzieńcy urozmaicali taką kanapkę kleksem owocowego dżemu. W menu biwakowym, musztarda świetnie komponowała się z konserwą rybną albo jakiem na twardo. Och, zastosowania musztardy można by wyliczać długo i ciekawie bo taka to z niej była uniwersalna pasta do wszystkiego!

        A teraz, uwaga! Musztardę sprzedawano w słoiczkach z grubego szkła zamykanych plastikowym dekielkiem nazwanych  musztardówkami” czyli adekwatnie do zawartości. Opakowania te były wyrobem solidnym i  zasługiwały na drugie, po musztardowe życie. Tym bardziej, że o recyclingu jeszcze wtedy nikt nie słyszał, a ludzie byli przyzwyczajeni do wielokrotnego używania przedmiotów trwałych. Przy odrobinie dobrej woli i estetycznej tolerancji musztardówki można było uznać za szklanki „gorszego sortu” i w tej roli wykorzystywać. Niestety, grube szkło słabo tolerowało gorące napitki pękając pod wpływem wrzątku nierzadko. Naczynka o grubym szkle świetnie jednak nadawały się jako „stakancziki” do wódki oraz zimnej „zapitki”. Dzieci i młodzież oraz osoby starsze, wszyscy oni, mogli śmiało spijać z musztardówek chłodną  herbatkę z cytryną lub zbożową kawę Turek. Oj, musztardówki stanowiły wyposażenie kuchennych szafek wielu mniej zasobnych rodzin. 

 Zachowane w mojej kuchni egzemplarze prawdopodobnie zasłużyły na wieloletnie przechowywanie z powodu swej urody odbiegającej znacznie od opisanego powyżej pierwowzoru topornej, peerelowskiej musztardówki. Te, pokazane na zdjęciu, pochodzą z  bardziej cywilizowanej generacji szklanych opakowań. Powiedzmy, ze to takie „celebrytki” swego gatunku! A jednak, stoją bezużyteczne, zapomniane, zastąpione w swojej funkcji przez modniejsze i bardziej eleganckie kubeczki oraz filiżanki, w tym takie nietłukące z Duralexu. 

- Hi, hi, hi… Też mi elegancja! Drwią fajanse i porcelanowe modnisie w kwiatki malowane rozpychając się w pierwszym rzędzie ustawionych na półce naczyń.

 Aby zapobiec porcelanowej awanturze uznaję, że musztardówki mają wartość sentymentalną. Wypucowane na błysk odbyły sesję zdjęciową na kuchennej „ściance” a za sprawą tej notki otrzymują wiekuiste miejsce w sieci Internetu oraz dożywotnie miejsce w szafce. Tym bardziej, że… 

Nazajutrz, robiąc zakupy w pewnym markecie staję jak wryta przed regałem pełnym… No, czego jest tu tak bardzo dużo? 


 Współczesne musztardówki! Słoiczki wprawdzie całkiem nowoczesne, podkolorowane, z zakręcanym na twist dekielkiem i wyposażone w gustowne słomki – antenki. Wypisz – wymaluj podrasowana musztardówka! Helloł… Wraca stare!






wtorek, 4 września 2018

Już koniec lata?


        Buuuu… Wrrr… Tup, tup, tup! Nie pomoże przypomniane z dzieciństwa tupanie nogami, płacz i złość - to naprawdę koniec jasnego i kolorowego lata. Na zakończenie sezonu oraz w ramach mojego prywatnego projektu „Lato w mieście” pokażę jeszcze jedną, dostępną na obrzeżach miasta, plażę z całkiem sporym kompleksem rekreacyjnym dla ludności. 


        Ośrodek Sportu i Rekreacji Kolna położony jest nad Wisłą, w odcineczku między Krakowem a Tyńcem w sąsiedztwie spiętrzenia wody zwanym Stopniem Kościuszko i jego małą elektrownią wodną. Ośrodek doskonale widoczny jest z autostrady A4 przy węźle Tynieckim. Centralnym i najważniejszym obiektem jest tu tor kajakarstwa górskiego, na którym prowadzi się regularne szkolenie sportowców oraz rozgrywa różne ważne w kraju i na świecie kajakowe zawody sportowe.

 Jest tu kompleks hotelowo gastronomiczny, hale sportowe do uprawiania sportów halowych i fitnessów, a także całkiem duży basen z namiastką atrakcji parków wodnych. Zostawmy jednak te rodzaje aktywności bowiem słonecznym latem interesuje mnie najbardziej miejsce do kąpieli słonecznych, beztroskiego leżenia brzuchem do góry, wpatrywania się w niebo i rozważań o niebieskich migdałach. No i jest! Jest „ośla łączka” w sam raz na takie okazje. Tłoku nie ma! W to mi graj!

 Tu zdobędę swój miejski brąz bezstresowo, bezpiecznie, oglądając niespieszny jak na Kraków przystało  wiślany transport: Barki, Stateczki wycieczkowe, kajaki, pontony, a czasem nawet szybkie motorówki i skutery wodne. Czasem, obracając się wolno na kolejny bok, obdarzę wzrokiem górujący w okolicy Klasztor na Bielanach albo pogmeram w trawie w poszukiwaniu czterolistnej koniczynki. Och, jak miłe jest takie trawnikowe lenistwo!

A gdy zechcę zadumać się i pokontemplować naturę z gracją pokonuję wzniesienie wiślanego wału i sadowię się na brzegu starego koryta rzeki. 


  Aż się chce zapytać: „Lustereczko powiedz przecie kto jest naj… No dobrze, niech będzie klasycznie: Najpiękniejszy w świecie?” 

Wiślane lustereczko taktownie milczy.