Wędrujemy w strony bloga

piątek, 16 grudnia 2011

Przedświąteczne narzekanki


        Co zrobić na świąteczny obiad? Aby był jakiś odmienny, oryginalny. Najlepsza nawet pieczeń gęsto wysadzana śliwkami lub innymi egzotycznymi owocami jest jednak banalna i niegodna białego,  świątecznego obrusa.
        Kiedyś rozpaczliwie eksperymentowałam z perliczką. Niestety, wyszło chudo, sucho i twardo… Pewnie talentu kulinarnego zabrakło na tak ekskluzywny drób. Tym razem padło na kaczkę. Bo to takie polskie, niewielkie i niekłopotliwe zwierzę. Wystarczy natrzeć majerankiem, nadziać Szarą Renetą i upiec. Mój genialny pomysł spotkał się z bolesną acz słuszną krytyką. Skąd teraz wziąć prawdziwą kaczkę? Z odpowiednią ilością mięsa na kaczych kościach? Tak, aby na talerzu nie pojawiły się same jabłka ze środka w kaczym tłuszczu? No skąd???
        Ślicznie mrożone kaczki marketowe, poskładane w zgrabne pakieciki, są świetne w przechowywaniu, zajmują mało miejsca, ale równie mało mają na sobie mięsa.
        Niedawno robiłam ulubione ruskie pierogi. Takie danie wymaga bezwzględnie okraszenia skwarkami słoniny. No i znowu klapa. Dostępna w sklepie słonina w niczym tego produktu nie przypomina. Te nędzne chudziutkie płatki, cienkie jak tekturka nawet pokroić trudno. Żadnego zapachu, smak ledwie, ledwie przypomina niegdysiejszą świninę. Na szczęście twaróg jeszcze jest prawdziwie twarogowy i lepienie „ruskich” zachowuje swój sens. Jak długo? Kiedy ktoś zacznie produkować twaróg głęboko mrożony lub w kategorii UHT z wielomiesięcznym terminem ważności?
        Jak dobrze teraz rozumiem wzdychania moich rodziców, którzy z nostalgią wspominali: ”…przed wojną to smakowało inaczej” lub „nie ma już takich …jak przed wojną”…
        Teraz ja wspominam peerelowskie smaki. Kaczki i gęsi od „baby” na placu. Czasem upierzone, czasem już gołe, ale z wnętrznościami. Domowe patroszenie drobiu i ryb było wstępną lekcją anatomii. Na lekcjach biologii świetnie wiedziałam jak wygląda kurze jajo w początkowym stadium rozwoju, a jak pęcherz pławny u karpia.
Na placu „u baby” kupowano chętnie  drób dzielony na części, zawijany w gazetę. Salmonella nie istniała. Sanepid nie działał. Wszyscy byli zdrowi. Świąteczne karpie też. Nie atakowane zamorskimi wirusami, rosły dorodne i spędzały ostatnie swoje chwile w domowych wannach wstrzymując kąpiel rodziny do Wigilii. Nikt od tego nie umarł.
Ach… jak było smacznie… w czasach, gdy nikt nie dbał o nasz poziom cholesterolu produkując chude świnie. W czasach, gdy  strach przed bakteriami nie nakazywał laboratoryjnej sterylności produkcji i sprzedaży. W czasach, gdy szczęśliwe kury i kaczki zjadały zgodnie z naturą zioła i robactwo dając nam w zamian za swoją swobodę aromatyczne mięsko. W czasach, gdy ryby były „zdrowe jak ryby”…
Aaaaa…. Niech tam! Zjem kaczkę supermarketową i odwirusowanego karpia w myśl przysłowia: ”jak się nie ma co się lubi – to się lubi co się ma”. Zresztą wszyscy wiedzą, że najwięcej smaku dodaje magiczna atmosfera Świąt i gorące serca biesiadników.
Smacznych wspomnień przy Świątecznym stole wszystkim życzę!



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Dla błądzących - pomoc przy komentowaniu:

Jeśli nie masz konta w Google wybierz opcję:

- Anonimowy, ale podpisz się pod treścią komentarza, proszę.

- Nazwa/adres URL w okienku Nazwa wpisz swój nick lub imię, a w okienku adres URL wkopiuj adres swojego bloga

Za wszystkie komentarze bardzo dziękuję.