sobota, 26 października 2013

Moje trzy złote w sprawie jesieni



        Specjalnie zmodyfikowałam stare porzekadło bo przecież złoto bardziej do jesieni pasuje niż pospolite grosze. Prawda?

        Wyzwałam koleżankę Akwamarynkę na fotograficzny pojedynek i oto stawiam się w pełnym rynsztunku na ubitej ziemi jednak dość pokojowo usposobiona. Jak tu walczyć gdy świat taki piękny?

        Czyż nie jest prawdziwa moja teoria o kolorowym przedzimowym znieczuleniu? To natura tak działa pozwalając nam nasycić się barwami zanim wszystko zastygnie w zimnej bieli i zapowiedź tego co nieuniknione jakoś łatwiej znieść. 

              No to zaczynam podawać znieczulenie!


 





Mam przeczucie, że zamykam cykl pokazu jesiennych piękności. Zapowiada się oziębienie no i złowrogi listopad już do nas puka. Puk,puk,puk...

Więcej znieczulających zdjęć zdjęć można zobaczyć... 

Tu odblokowany album 




sobota, 19 października 2013

Blogowe manowce



        Jest tytuł, ale brak treści. Jest pomysł i celna myśl, ale gdzie konkrety? Tak to moje kochane Komentatorium wyprowadziło mnie na manowce. Domagają się tematu, aby zaraz potem rozgadać się zupełnie o czym innym… 

Wypisz – wymaluj jak peerelowskie zakupy. Idziesz kupić buty -  a wracasz z młynkiem do kawy bo właśnie to „rzucili” do sąsiedniego sklepu. Zresztą na buty i tak zabrakło talonu, więc lepiej było kupić to, co akurat jest w sprzedaży i jakoś likwidować inflacyjny nawis. Rosły więc nam stosy niepotrzebnych rzeczy, zapełniały się wersalki cukrem. Do dziś mam spory zapas tasiemki do podszywania spodni, której nabyłam okazyjnie cały motek. A spodni już nikt nie podszywa tasiemkami z pogrubionym brzegiem. Mam też kupon bawełnianej tkaniny o nazwie krepon, wielce pożądanej swego czasu. Krepon wyszedł z mody zanim powstała z niego stosowna koszula. 

Pewna Znajoma odbyła egzotyczną podróż do Grecji, Włoch, albo innej Hiszpanii. Wybaczcie, że nie pamiętam który to z tych egzotycznych krajów był wszak każda zagranica była wtedy egzotyką.  Z tej podróży przywiozła cudną ceramiczną amforę sporych rozmiarów. Wiele zachodu wymagała troska o ten okaz w czasie długiej podróży. Pielęgnowany i owijany w różne miękkości kruchy prezent po szczegółowych oględzinach w kraju okazał się ceramiką made in Poland, Łysa Góra.

To były manowce konsumenckie.

A teraz proponuję manowce jesienne! 

Otóż, szanujące się Zakłady Pracy organizowały wyjazdy do lasu na grzybobranie. Takie integracyjno - zaopatrzeniowe wypady do grzybnych lasów czasem bardzo odległych. Przetwórstwo grzybowe kwitło bowiem w PRL bo cóż lepszego na zagryzkę do wódeczki niż marynowane grzybki? A sos tatarski bez grzybka z zalewie octowej nie był prawdziwym sosem… W tamtych czasach grzybów się nikt nie bał. Chyba mieliśmy wątroby z żelaza. 
Wyjazdy „po grzyby” często zamieniały się w wyprawy „na grzyby” bowiem leśne runo zbierali najambitniejsi, podczas, gdy reszta towarzystwa biesiadowała przy ognisku. Prawdziwe to ogniska biesiadne były gdzie kiełbas, trunków, tańców i śpiewów nie brakowało. Może nawet jakiś las spłonął wtedy wraz z grzybami? To dopiero były manowce!

Nasze blogowe gadanie też prowadzi często w nieoczekiwane kierunki. Słusznie zauważył nieoceniony Allensteiner: 

Od zimy doszliśmy do różnic między balią a szaflikiem, od kanapek - do jakości wody w kranach, od herbaty do sposobów pędzenia bimbru itp. 

Co tym razem zaproponuje moje Komentatorium?



niedziela, 13 października 2013

Dzień Nauczyciela serce rozwesela



        Taki to slogan pisaliśmy kredą na szkolnej tablicy w stosownym dniu. 

Może infantylne i głupawe to hasło, ale sporo w nim jednak szczerego podziwu dla ówczesnych pedagogów. Jako dzieci lubiliśmy naszych  nauczycieli, ale i baliśmy się ich. Na widok Dyrektora Szkoły serce biło tak mocno, że aż podskakiwały zwisające na piersi pomponiki koronkowego kołnierzyka. „Nasza pani” ubrana jak my, w błyszczący, granatowy chałat łagodziła napięcie dobrotliwym uśmiechem i głaskaniem po głowie choć niekiedy, w chwilach hałaśliwego rozpasania klasy dyscyplinowała trzaskając opasłym dziennikiem w stół. Aż podskakiwaliśmy w ławkach i zapadała cisza…

W szkole średniej znikły błyszczące granatowe chałaty i głaskanie po głowach. Tutejszy  nauczyciel to „pan profesor”  i choć żaden z nich formalnie nie zasługiwał na ten tytuł – wszyscy stosowaliśmy zwyczajową formę, która znakomicie podkreślała, a nawet wręcz budowała autorytet nauczyciela. Tu już nikt nie hałasował na lekcji, nie pojadał ukradkiem kanapek. Nie wypadało po prostu. Wypadało za to popalać papierosy w łazience i ukradkiem całować się w zakamarkach szkolnych korytarzy. Wypadało też wchodzić w zawiłe dyskusje z profesorami, pytać, rozwiązywać młodzieńcze dylematy. Wypadało śpiewać za Filipinkami: „profesorze pókiś jeszcze pośród nas…”

        Dawno, dawno temu w Dniu Nauczyciela było tak: dzieciaki w białych bluzeczkach i koszulach wystrojone w sztywno sterczące kokardy i krawaty na gumkach, recytowały wierszyki, śpiewały chóralne piosenki i wręczały owinięte celofanem kwiaty, a przejęte mamusie z Komitetu Rodzicielskiego częstowały ciastkami. Do stołu z ciastkami z czasem dosiadły się panie sekretarki, księgowe, sprzątaczki oraz woźne. Bowiem Dzień Nauczyciela ogłoszono Dniem Edukacji Narodowej powiększając w ten sposób krąg usatysfakcjonowanych świętowaniem obywateli.

        To było dawno, w czasach uznanych za szare i smutne oraz nic nie warte. W nowej epoce zanikały stopniowo odświętne obyczaje, galowo ubrane gromadki dzieci i młodzieży. Szkolne chóry uważane za przeżytek zlikwidowały się same wraz z wycofaniem z programu lekcji śpiewu, a okolicznościowe akademie z recytowaniem wierszy tak jakoś same z siebie straciły na atrakcyjności. Podobno kojarzyły się z dawnymi akademiami ideologicznymi „ku czci”. Nikt już nie mówi do nauczycieli „panie profesorze”, a pedagodzy często muszą chronić się mianem funkcjonariusza państwowego, aby zachować resztki autorytetu. Rodzice już nawet na planowane wywiadówki nie przychodzą.

        Teraz, w Dniu Edukacji Narodowej  mamy dzień wolny od zajęć dydaktycznych, z którym nie wiadomo co robić. Jakieś zajęcia opiekuńcze, spotkania w gronie pedagogicznym… Ani jakaś gala ani normalna praca, aż chce się wspomnieć słowa jednego z Przywódców: „ni pies ni wydra – coś na kształt świdra”.    


   
               

niedziela, 6 października 2013

Zanim przyjdzie zima



        Jesień już jest. Teraz trzeba zacząć bać się srogiej zimy.

 Dlaczego jesień i zima budzi zazwyczaj niechęć i obawę, a z radością i nadzieją czekamy wiosny oraz lata? Ten nasz biologiczny, a może bardziej psychiczny, roczny zegar często niezgodny jest z odczuwaniem rytmu dnia. Przynajmniej u mnie, ten malutki, dzienny zegareczek tyka całkiem inaczej. Wieczór i noc zdające się być odpowiednikami zimy i jesieni to zazwyczaj przyjemna pora dnia. Ufff… Całodzienny trud staje się przeszłością, kojący plusk gorącej wody w wannie i przytulna miękkość nocnej bielizny… Wyciszenie i relaks. Kto tego nie lubi? Dlaczego więc jesienno-zimowe zasypianie przyrody budzi lęk i niechęć?

        Drrrrrrrr!!! Wrzeszczy poranny budzik. Miło jest? No jak, wszak to zwiastun początku dnia, nowych szans i nowej aktywności. Codzienna „wiosna” naszego życia! „Hej-ho, hej-ho, do pracy by się szło” – śpiewały z werwą krasnoludki… W bajce. A w realnym życiu lubimy poranki? Taaak? To dlaczego często trudno jest z uśmiechem i radością wstać z ciepłego łóżka, a budzik dostaje klapsa?

        Codzienny, mały biologiczny zegareczek kręci się w odwrotną stronę niż ten duży, roczny. Jaki w tym cel miał Stwórca?

        Zanim nadejdzie zima popatrzmy na wiosenno-letnie obrazki