piątek, 28 lutego 2014

Dzień Koszyka!



Ogłaszam 28 lutego Dniem Koszyka!

 Okazje są dwie: 

- mija kolejna, szósta już, rocznica istnienia naszego „peerelowskiego salonu” jak określił spotkania na blogu autor naukowej analizy bloga, dr Krzysztof Gajewski w publikacji pt „PRL, życie po życiu” , a ja w pełni się z nią zgadzam, a nawet jestem dumna. Tak!

- mija trzydziesta trzecia rocznica wprowadzenia reglamentacji mięsa czy mówiąc wprost – kartek na mięso! Aby przypomnieć sobie jak to było zapraszam do kliknięcia   TU

        Skoro do blogowego Koszyka wrzucamy wspomnienia i refleksje /także kulinarne/ to obie te okazje znakomicie nadają się do ogłoszenia koszykowego święta. Mój prawdziwy koszyk na codzienne zakupy przystroił się w odświętny szaliczek i zaprasza przyjaciół do powrzucania doń reglamentacyjnych wspomnień. 

Foto oraz koszyk, Bet
 
Jako pierwsza zaczynam:

- będąc dzieckiem w wieku wczesnoszkolnym towarzyszyłam mamie na zakupach w mięsnym sklepie i pamiętam wielką obfitość towaru. Kiełbasy i balerony zwisały w licznych pękach i zwojach na sklepowych hakach roztaczając przyjemny, wędliniarski zapach, lśniły białe kafelki na ścianach, Panie Sklepowe wymachiwały wielkimi nożami krojąc płaty grubej słoniny, boczku i kotletów z kostką. Wszystkiego było do wyboru i w dowolnej ilości. Z biegiem lat sklepy mięsne ubożały, ubożały… Aż zostały same haki na lśniących kafelkach oraz Panie Sklepowe o znudzonych minach. Znudzenie ekspedientek minęło gdy wprowadzono kartki. Ooooo! To już była robota! Zaprowadzono rejestry klientów, mieszkających w rejonie sklepu. Rysowano rubryczki do notowania ilości przysługującego towaru oraz datę zakupu. Kuponiki z kartek naklejano klejem roślinnym na arkusze, podliczano, wyliczano i rozliczano ze sprzedaży „masy mięsnej”. Ufff… Karkołomne zadanie. 

        Największą, zapamiętaną przeze mnie traumą tego okresu była konieczność rejestracji w konkretnym sklepie. Na szczęście ten obowiązek trwał dość krótko. Nie cierpiałam szczególnie z powodu braku mięsnej strawy. Wydaje się, że przydzielona mi ilość jakoś wystarczała. A może po prostu „musiała wystarczyć”? Swoją drogą braki uzupełniały skutecznie „baby ze wsi” oraz kupowanie „na pasku” . Na bazarach i placach mięso kupowano drożej /to ten „pasek”/ ale za to bez kolejki. Pamiętam jednak wewnętrzny bunt w sprawie decydowania za mnie w kwestii mojego wyżywienia. Wrrr… To powodowało złość. Marzyłam wtedy, aby kupować wg własnych upodobań i wyborów. Marzenia się spełniają! Dziś w sklepie mięsnym poprosiłam o cztery plastry szynki i na tym zakupy zakończyłam ignorując zwały innych kuszących wędlin i mięs. 

        Kto następny dorzuci coś do koszyka?




niedziela, 16 lutego 2014

Peerelowski dzień mój powszedni



Zwykły szary, jakby powiedzieli krytycy Polski Ludowej, dzień oddzielony był dość wyraźnie na dwie części: szkolno - służbową oraz prywatno - domową popołudniową. Granica podziału dnia przebiegała gdzieś w okolicy godziny piętnastej. Najbardziej nielubianej przeze mnie pory dnia. Zawsze miałam wrażenie, że to pora nijaka, naznaczona poczuciem wyhamowywania rozruszanego w pracy organizmu. No bo jakże to? Mózg i mięśnie rozpędzone pobytem w szkole, a tu drrrrr..! Dzwonek wyrzuca nas do domu! Niby ulga, ale jednak uczucie zawieszenia w próżni. Pal licho jeśli ten czas wypełniony podróżą w domowe pielesze. Wtedy, upchnięta w kąt zatłoczonego tramwajowego wagonu, ukołysana stukotem kół i budzona dryndoleniem konduktorskiego dzwonka, z upodobaniem przyglądałam się pasażerom. Na twarzach kobiet widać oznaki trochę zużytego upływem dnia makijażu. Ach, te dawniejsze tusze i kredki, tłuste cienie w odcieniach błękitu złośliwie mazały się po kilku już godzinach. Fryzury lekko rozwichrzone, kosmyki włosów wymykające się z ciasno rankiem plecionych dziewczęcych warkoczy. Przekręcone w uroczym nieładzie białe kołnierzyki uczennic, wesołe opowiadania przebiegu szkolnego dnia. Przejście przez wagon utrudniały wyładowane zakupami siatki niekiedy z kapiącą sokiem kiszoną kapustą i pękate od dokumentów teczki-aktówki urzędników. Czasem nawet wianki papieru toaletowego na szyjach.

Z bardzo dawnych czasów, jak przez mgłę, pamiętam ryk fabrycznej syreny ogłaszającej koniec pracy którejś tam robotniczej zmiany. Wraz z tym odgłosem ogromny komin wypuszczał w niebo kłęby czegoś paskudnego co osiadało szarą szorstką warstwą na parapetach okien, gromadziło  pomiędzy szybami, a zimą brudziło śniegi. No więc było jednak szaro? Hi, hi, hi…

Nielubienie środkowej części dnia żartobliwie wybijano mi z głowy w pierwszych miesiącach biurowej kariery powiedzeniem: „za pięć trzecia bierz kapotę, p…rz szefa i robotę”. Tak szkolono młodego pracownika z zapasem energii :)))

A w domu? Punkt kulminacyjny dnia czyli obiad. Dobrze zorganizowane panie przygotowywały podstawę obiadu poprzedniego wieczoru, tak aby rodzinę nakarmić na czas po powrocie z pracy. Bywało, że dobrzy mężowie oraz grzeczne dzieci wcześniej biegające po podwórkach z kluczami na szyjach, pomagali przy posiłku i sprzątaniu kuchni. Ale nie zawsze…
  
Popołudniową, domowo-prywatną część dnia wypełniały zajęcia w kółkach zainteresowań /szkoła lub Dom Kultury/ zabawy „na polu”, zbiórki harcerskie, oraz odrabianie lekcji. Nauka domowa zabierała starszej młodzieży większość domowego dnia. Osłodą była wtedy audycja radiowa Popołudnie z Młodością wraz ze słynną Listą Przebojów. Przy takim akompaniamencie nawet wkuwanie angielskich słówek i przekształcanie matematycznych wzorów łatwiejsze było. 

archiwum Bet
W dorosłym już życiu prywatne popołudnia to często domowa krzątanina, ale także liczne odwiedziny znajomych i przyjaciół oraz młodzieńcze randki w małym kinie. To nic, że trzeba jechać na drugi koniec miasta – dzień jakiś taki dłuższy był… Starczało czasu, chęci i energii. Młodość czy wolniejsze tempo życia? Wieczór jednak nadchodził. Wracaliśmy do domów, w których okna sąsiadów migały na niebiesko od telewizyjnych ekranów. Może jakaś Kobra lub Kabaret Starszych Panów albo po prostu Dziennik Telewizyjny?

Dzień kończył się rytuałem wystawienia przed próg pustej butelki na mleko. 

Pamiętacie? Często narzekano wtedy na nudę, że życie upływa na monotonnym „praca-dom, praca-dom”. Myślę, że za taką monotonią można zatęsknić gdy ktoś pracuje po kilkanaście godzin, musi być dyspozycyjny 24 godziny na dobę, a do domu wraca tylko do sypialni.  Takich dni nie nazywa się szarymi?  Są bardziej kolorowe niż nasze, peerelowskie?




niedziela, 9 lutego 2014

Murzynek Bambo i inne kolorowe dzieci



Murzynek Bambo w Afryce mieszka, Czarną ma skórę ten nasz koleżka. Uczy się pilnie przez całe ranki Ze swej murzyńskiej Pierwszej czytanki. A gdy do domu ze szkoły wraca, Psoci, figluje - to jego praca. Aż mama krzyczy: "Bambo, łobuzie!" A Bambo czarną nadyma buzię. Mama powiada: "Napij się mleka", A on na drzewo mamie ucieka. Mama powiada: "Chodź do kąpieli", A on się boi, że się wybieli. Lecz mama kocha swojego synka, Bo dobry chłopak z tego Murzynka. Szkoda, że Bambo czarny, wesoły, Nie chodzi razem z nami do szkoły. – Julian Tuwim

Ten wesoły, sympatyczny wierszyk znają wszystkie peerelowskie dzieci. Obowiązkowa lektura i element wychowania. Uczono nas pozytywnego nastawienia i lubienia ludzi o czarnym kolorze skóry. Prawie każda dziewczynka miała murzynkę w swoim zestawie lalek. Laleczki w czekoladowym kolorze były bardzo popularne. Malutkie, kauczukowe murzyńskie niemowlaki sprzedawały się na równi z tymi różowymi symbolizującymi dzieci białej rasy. Murzyneczki o kręconych włosach, ubrane w spódniczki z kolorowej rafii były ulubionymi zabawkami może i z tego powodu, że wzbogacały koloryt dziecięcych pokoików? Chłopcy uwielbiali zabawy w Indian i zaczytywali się powieściami o życiu na preriach. Indianie byli obecni w podwórkowych zabawach. Nieco słabsze zainteresowanie wśród kreatorów socjalistycznego wychowania budziły skośnookie typy azjatyckie. Widział ktoś lalki wyobrażające Chinki lub Wietnamki? Już częściej spotkać można było eskimoska w futerku.

Czego uczono nas w ten sposób? Tolerancji, podstaw internacjonalizmu czy po prostu człowieczeństwa? 

Na ulicach i wakacyjnych podróżach raczej trudno było spotykać  ludzi różnych ras. Inność poznawaliśmy w zabawie i dziecięcej literaturze. Malowaliśmy na obrazkach kolorowe dzieci z okazji Międzynarodowego Dnia Dziecka, a nasze mamy wypiekały słodkie, czekoladowe i bardzo popularne w tym czasie ciasto o nazwie „Murzynek”. 

Upppst… Jakże to, upiec Murzynka? Zaraz ktoś wymyśli, że to rasizm… Hmmm… Patrząc z tego dzisiejszego punktu widzenia to cały tekst „Murzynka Bambo” można by uznać za rasistowski. Skakanie po drzewach, wybielanie skóry i podkreślanie czarnego koloru dziecięcej buzi może się nie spodobać entuzjastom równouprawnienia i braterstwa. Ja jednak pozostanę przy nabytej w dzieciństwie za pomocą, między innymi, tego tekstu sympatii dla czarnych ludzi. Zaryzykuję i poczęstuję zapomnianym dziś, a bardzo prostym i szybkim w wykonaniu, pysznym deserem w postaci "Murzynka". Niechby i rasistowskim. Bardzo proszę!

Foto Bet


wtorek, 4 lutego 2014

Ślizgniemy się?



Prawdziwa zima w zimie zaczęła się niedawno. Sypnęło śniegiem, powiało mrozem i wreszcie można było tradycyjnie ponarzekać na drogowców. Ale tym razem jest inaczej! Zimowe cięgi zbierają kolejarze w tym sezonie. Na drogach widocznie się polepszyło albo drogowy minister nie nadaje się do obśmiewania. 

W początkowym okresie zimy bez zimy modne stały się lodowiska. No bo śniegu nie ma, ale na czymś trzeba zarabiać, prawda? Mamy więc tej zimy prawdziwy wysyp miejskich lodowisk. Na ryneczkach, w parkach i placykach gdzie tylko  się da rozstawia się lodowe tafle i ustawia megafony z muzyką. Nawet warszawski Stadion Narodowy na pewien okres pozwolił się zamrozić. 

 Wraca moda na ślizganie? 

 Nie wiem jak bywało wcześniej, ale dzieci peerelowskie uwielbiały się ślizgać. Ledwo spadł pierwszy śnieg, chwycił mróz, a już naszą drogę do szkoły znaczyły „szlaje” i „szlajki” czyli wyślizgane podeszwami dziecięcych butków lodowe ścieżki. Każda zamarznięta kałuża wzbudzała radość z możliwości ślizgnięcia. Odważniejsi uprawiali brawurowe ślizgi na butach z saneczkowych górek. Pokryte zlodowaciałym śniegiem osiedlowe ulice, których nikt nie posypywał solą bo i po co skoro aut prawie nie było, tworzyły świetny tor dla łyżwiarzy. Taki mieliśmy podświadomy pęd do prędkości! Fruuuu... Ślizg… Brzdęk! ŁŁŁŁaaaaaaaa…Twarde lądowanie bolało, hi, hi, hi.

Łyżwiarstwo uprawialiśmy z zapałem na zamarzniętych sadzawkach i większych kałużach. Łyżwy mieliśmy przykręcane specjalistycznym kluczykiem do butów – trzewików. Zelówki na obcasach takich butów miały specjalne łyżwiarskie blaszki, które mocowały łyżwę. Kluczyk do łyżew wieszało się „szpanersko” na szyi! O, tak jak chłopczyk na tym zdjęciu.

archiwum rodzinne Bet
  Ślizganie w bardziej ucywilizowanej formie organizowano nam na podwórkach i szkolnych boiskach wylewając nań wodę w mroźne, noce. Na takich szkolnych lodowiskach odbywały się zimowe lekcje gimnastyki.

Wiele dziewczynek marzyło o karierze łyżwiarki figurowej bo w telewizji pokazywano mistrzostwa tej sportowo-artystycznej konkurencji.

Transmisje telewizyjne rozpalały wyobraźnię i budziły emocje choć obraz czarno-biały i przekaz marniutki. Tańce na lodzie zachwycały, a członkowie konkursowego Jury z panią Zuchowicz na czele /jak ja to pamiętam?!/ opatuleni chustami i kożuchami przymarzali do lodowej tafli prezentując kartki z ocenami od 1 do 6. 

Marzyłam i ja o białych, sznurowanych butach z łyżwami i o tym, aby być łyżwiarką, kręcić piruety i tańczyć na lodzie… W mieście otwarto sztuczne lodowisko i szkółkę łyżwiarską dla dziewczynek… Cóż, Święty Mikołaj wysłuchał prośby i przyniósł figurówki, ale do szkółki już nie zapisał. Kto wie? Może tak zmarnowano wielki sportowy talent? Bo potencjał był, jak widać na obrazku :)

archiwum rodzinne Bet

No cóż, skoro talentu nikt nie odkrył, pozostawało szpanowanie białymi butami do jazdy figurowej. W drodze na lodowisko / już to sztuczne, jedyne w mieście i dalekiej okolicy/ wieszałyśmy je ostentacyjnie na ramieniu, tak aby były wyraźnie widoczne i wszyscy wiedzieli dokąd właśnie idziemy. Uczęszczanie na to lodowisko było bowiem modne i szpanerskie, a jazda w parze z chłopakiem trzymającym cię za rękę szczytem nastoletnich marzeń.


Cieszę się, że powstają lodowiska z wypożyczaniem łyżew. Koniec z hegemonią narciarstwa i ruszajmy na łyżwy! To nic, że trochę twardo, ale na pewno taniej! 


Zapraszam na przegląd mojej zimy w zimie