niedziela, 29 marca 2015

Wiosna i Wielkanoc, niech żyją!



Jak dobrze, że są stałe elementy w naszym życiu. Wystarczy otworzyć zakurzone /oj, bardzo zakurzone!/ pudełko ze zdjęciami, aby to stwierdzić. Tak samo, ale jednak… Popatrzmy i porównajmy.
        

Oto dawny zachwyt nad pierwszym zwiastunem wiosny i nieodzownym motywem towarzyszącym Wielkanocy – bazie w charakterystycznym  dla epoki  PRL wazonie. W tle widok z okna w socjalistycznym blokowisku. No, cóż, tu nic się nie zmieniło oprócz okien, które teraz wszystkie bialutkie, plastikowe… Wazonu już nie ma. Kotki bazi nadal maluję migdałami oraz lukrem na mazurku. Ludowa tradycja zaleca połknięcie roślinnego kotka bazi dla zapewnienia zdrowia i pomyślności. Jedzmy bazie!

Jaka piękna linia tego smukłego wazonu zwanego "siwakiem". Och i ach!


        Dziewczynka z koszyczkiem w wersji dresowo - sportowej odpowiedniej dla dziecka. Białe podkolanówki do płaszczyka to już szyk młodszych nastolatek. Nie zimno w nóżki? Obecność płaszczyka wskazuje na dość niską temperaturę. Dziecko chyba jednak dobrze zahartowane, nieźle odżywione i zdrowe jak rzepka co widać na zdjęciach poniżej. Oto rodzinna kontemplacja wielkanocnych wypieków. Radość i szczęście kobiety-matki kontrastuje z zadumą i dociekliwością latorośli. Co oni tam majstrują? Badają skład cukrowego baranka i jego przydatność do spożycia. Każda dawka słodyczy była cenna!  


        Socjalistyczne państwo ludowe choć ateistyczne, nie przeszkadzało obywatelom w celebrowaniu religijnych świąt. Ba, ułatwiało świętowanie! Zwiększano zaopatrzenie sklepów, uzupełniano asortyment o artykuły świąteczne: bakalie, owoce cytrusowe i kakao. Uruchamiano sprzedaż w ostatnią przed Świętami niedzielę. Kościelna Niedziela Palmowa była równocześnie państwową niedzielą handlową. Niedzielne zakupy były czymś wyjątkowym i przez to wzmacniały w nas siłę przeżywania świąt. Myślę, że działania władz miały zgoła inny cel, propagandowy. Ale cóż to szkodzi skoro na stołach dostatnio było? Wilk syty i owca cała.

                Przypominam, już z pamięci bo dokumentacji fotograficznej brak, że obowiązuje nadal tradycja śmigus-dyngus. W wersji miejskiej może być ograniczona do symbolicznego kropienia. Peerelowscy eleganci używali w tym celu wody kwiatowej lub wręcz perfum na przykład „Być może…” Peerelowscy chuligani zrzucali z okien wieżowców napełnione wodą foliowe torebki i chlustali wodą do wnętrza tramwaju… Wrrr… To już na szczęście przeszłość. Teraz psikamy się wodą z plastikowych jajeczek dostępnych w supermarketach. Pamiętajmy, że oblanie wodą wróży powodzenie i szczęście w miłości! A więc do pomp! Lejmy wodę!

        Panie i Panowie /uwaga, gender czuwa!/ do dzieła! Zapełniajmy zakupowe kosze produktami, z których przygotujemy /razem, bo gender nadal czuwa/ zawartość tych koszyczków malutkich i zastawimy stoły.

        Życzę Owocnych przygotowań oraz radosnych świątecznych dni  skrapianych wodą w Poniedziałek!



niedziela, 22 marca 2015

Naprawiacze



        To miał być tekst o cerowaniu. Ale właściwie dlaczego pominąć inne zapomniane czynności naprawiania, reperowania, usprawniania? Dziś mówimy nowocześnie: liftingowania?

        Pamiętam śpiewny męski krzyk dobiegający z ulicy:

- Garnki lutuję, garnki… 

W pamiątkowym kufrze po babci mam ceramiczną foremkę do pieczenia drożdżowej baby precyzyjnie oplecioną drutem. Naprawiona w procesie drutowania i choć spękana może służyć nadal świątecznym wypiekom. Ale po co?  Mam kilka innych, błyszczących nowością i nowoczesną linią designe... Garnków lutowanych nie mam bo w kuchennej szafce pyszni się „nierdzewka”. Naczynia typu: Nie gniotsja i nie łamiotsja i odporna na przepalanie. Gwarancja wieczysta czyli aż po grób.

        W pudełku z przyborami do szycia na próżno szukam grzybka do cerowania. Był, był tu na pewno. Ale po co to komu teraz? Ostatnia cerowana skarpetka już dawno zbutwiała przykryta tonami innych śmieci na wysypisku. Czy współczesne skarpetki miewają dziury? A jeśli nawet tak to felerne skarpety… Fiuuut! Do śmietnika! Na bazarku pięciopaki skarpet kupię za grosze. Nawet nie wiem czy opłaca się je prać? Brać czy nie prać? Bo cerować na pewno nie!

        Mam! Mam! Szydełko do podnoszenia oczek! Jakże długo już leży sobie bezrobotne, całkiem niepotrzebne… Pończoszki z oczkiem… Fiuuut! Do śmietnika! Jutro kupię nowe w Kiosku Ruchu za dwa złote. Albo poszaleję i kupię te lepsze, z lycrą. One wcale oczek nie puszczają, zaciągają się brzydko, kosmacą, wycierają, ale oczka nie puszczą za nic! Repasacja umarła śmiercią naturalną.

      -Teraz ja! Napisz też o mnie!  Dopomina się ceramiczna kula z finezyjną dziurką stojąca na półeczce obecnie ku ozdobie bowiem czasy jej użyteczności już minęły. Do kuli wkładałam kłębek włóczki wywlekając nić przez ową dziurkę. Podczas dziergania kłębek kręcił się w obrębie kuli nie uciekając daleko, na przykład pod szafę. Obecnie w kuli przysiadły zabytkowe i równie bezrobotne szydełka… Pewnie plotkują o dawnych czasach współpracy z kolorowymi kłębkami wełen często z „odzysku”. Zbyt ciasny lub znudzony już sweterek łatwo było spruć. Ponowne użycie wełny wymagało pracochłonnego liftingu poprzez nawijanie w długie, luźne motki, prania i ponownego zwijania w kłębki chętnie z pomocą rąk domowego mężczyzny /świetnie się do tego nadawali/ lub z wykorzystaniem nóg odwróconego taboretu. Taboret albo chłop. Hi, hi,hi…

        Stuk, stuk, stuk… Tak stukoczą wysokie obcasy szpilek nabytych w promocji za 25 złotych. Stukanie  obcasom szkodzi, wymiana fleczków za 15 złotych czyni zabieg ten nieopłacalnym. Obuwie pozbawione fleków… Fiuuut! Do śmietnika! Szewcy na bezrobocie.

        Zepsuty czajnik, ekspres do kawy… Ba! Telewizor nawet… Fiuuut! Do śmietnika! Elektro-śmietnika! Kto widział gdzieś ostatnio punkt naprawy sprzętu AGD lub telewizorów? Nie ma, nie ma, nie ma. No więc kto by się przejmował dziurą w skarpetce lub  na łokciu swetra? Kto naszywa łaty na rękawy marynarek, zaszywa pęknięte szwy, ceruje? Kto przyszywa urwane guziki, które współcześnie jakoś bardzo mocno trzymają się odzieży i wcale nie odpadają? Po co umiejętność mocowania guzików solidnie, na nóżce z okręconej nici? 

        Zawody ratujące przedmioty zanikły. Rozpanoszyła się produkcja trudnozniszczalnych materiałów. Niepotrzebni naprawiacze wyginęli…

 A co z naprawianiem świata? Gdzie jest śmietnik z zepsutym życiem i kiedy ogłoszą promocję na nowe? 

Tak, wiem, już sprzedaje się działki na księżycu i podróże w jedną stronę na odległe galaktyki. 



sobota, 14 marca 2015

Pachnący skarb znaleziony w Kiosku Ruchu


Ja to mam szczęście. Kupuję tramwajowy bilet i znajduję skarb. W kiosku okienko maleńkie tak, że mieści się tam tylko dłoń, sprzedawcy nie widać. To jakiś „kioskomat”! Tym śmielej rozpoczynam dialog:

- Widzę tu wystawione Perfumy „Być może…”. Prawdziwe czy chińskie? Nie wiedziałam, że jeszcze się je produkuje.
- Nie, nie, prawdziwe, firma Miraculum
- TO, nasze, krakowskie Miraculum? 

A jakże, napis na opakowaniu potwierdza i zachwala produkt w językach krajów dawnego bloku wschodniego. No tak, przecież to stary peerelowski szlak handlowy owych perfum! Polskie perfumy, polscy zaradni obywatele wozili na sprzedaż do ZSRR. Drogą powrotną transportowali w przepastnych czemadanach pachnące kwieciem radzieckie wody toaletowe wyśmienite do mycia ekranów telewizorów. Też radzieckich. 

 Drugi kierunek turystycznego handlu perfumami „Być może” prowadził na południe do Bułgarii oraz na Węgry. Do urlopowego raju socjalistycznych elit ludu pracy. Tam wymieniano je na bułgarski olejek różany lub węgierski dżins. Dziś Bratanki nie potrzebują już naszych perfum. Mają lepsze, oryginalne, markowe… Jak widać stara miłość czasem rdzewieje. 

Tego wszystkiego oczywiście nie wie właścicielka „kioskomatu”. Głos ma młodziutki, wręcz dziewczęcy… Idę za ciosem i pytam dalej:

- Ma Pani inne skarby z epoki PRL? Męską Przemysławkę albo chociaż Brutala? Wodę Brzozową… Jakieś wody kwiatowe albo „Zielony Wiatr” lub „Reve”?

Kioskomat milczy. Może to i lepiej, że nie zna wysokoprocentowej Wody Brzozowej stosowanej także wewnętrznie przed godziną 13 :))))

- A może mydełko o zapachu Zielone Jabłuszko albo FA? 

Kioskomat nie podejmuje tematu. Dobrze, że nie widać pełnego dezaprobaty i zdziwienia wzroku młodej kioskarki.  Pokornie płacę 6,50 zł za ten socjalistyczny odpowiednik „Chanel nr 5” i oddalam się snując wspomnienia i przywołując dawne zapachy. Zaraz, zaraz… Pamiętam też pewną silną woń ciągnącą się za co bardziej eleganckimi kobietami. Tak pachniał kościół po niedzielnej mszy. Wiem, wiem! To Currara,  peerelowska wersja „Poison” Christiana Dior! A tak, młoda damo z kioskomatu. Państwo Ludowe zezwalało na namiastki wielkiego świata, a co! Dumna z zapachowej pamięci wkraczam do pobliskiego Kefirka i co tam widzę? 

 Four You! Nazwa bije mnie po oczach i chociaż to chusteczki do nosa, których nie potrzebuję, zamiast mydła, którego i tak nie używam, ale kupuję! Dla nazwy. Z nadzieją zerkam na półeczkę z mydłami w poszukiwaniu nazwy  Fa lub Zielone Jabłuszko. Jak to, nie ma? Przecież dziś jest mój dzień wspomnieniowych zakupów. Ostatecznie zadawalam się kostką Biały Jeleń. Też prastara marka występująca w PRL. Często bardzo pożądana ze względu na właściwości piorące. Obojętnie mijam rzędy starannie ułożonych dezodorantów. Phi… Fascynacje tym kosmetykiem przeżywaliśmy z początkiem lat siedemdziesiątych. Wtedy kwiatowy lub fantazyjnym zapach rozpylonego „dezodoro w sprey’u” zastępował markowe perfumy. 

Zasobniejsze elegantki robiły zakupy w PEWEX-ie lub Baltonie i fascynowały się zapachem Masumi. To był naprawdę bardzo przyjemny zapach. Wzmocniony tym, że  jako produkt dewizowy miał w sobie coś z wymarzonego, nieosiągalnego świata. Dolary lub bony dewizowe działały na wyobraźnię.

Ale nim zasmakowaliśmy w światowych markach perfum na rynek trafiła polska, elegancka i ekskluzywna seria kosmetyków Pani Walewska. Woda toaletowa oraz krem w ciemnofioletowych flakonach i słoiczkach o charakterystycznym kształcie. Jeszcze istnieje, staje skromnie gdzieś na najniższych półkach. W walce z konkurencją nie ma jednak wielkich szans.  Światowe marki atakują mocno. Można się nawąchać i napachnić samymi testerami. Napatrzeć na eleganckie flakoniki, słoiczki i tubki. Kupić nie kupić, a powąchać można. No i nie ma o czym marzyć… Doszło do tego, że podczas rutynowego sprzątania łazienki zdarzyło mi się strącić z półki flakonik oryginalnego Chanel nr 5. Trrrach… Ideał sięgnął ceramicznych płytek, a cenna zawartość ściekła do kanału. Dawniejsza relikwia – dziś potraktowana ścierą. Daje do myślenia, prawda? 

Być może pójdę leżeć i pachnieć „Być może” i pomyślę.