sobota, 28 września 2013

Perełka jadłospisu - kanapka!



        Na codzienną kolację i śniadanie jadaliśmy chleb-z-czymś. Stosownie do zasobności oraz upodobań: chleb z kiełbasą, chleb z pomidorem, chleb z dżemem lub po prostu z cukrem oraz wiele jeszcze pomysłowych kompozycji. Bohater mojej ulubionej dziecięcej książeczki w przerwie między psotami zajadał „pajdę chleba z mięsem” . Przyjaciel z dzieciństwa uwielbiał kłaść szprotki na podłoże z dżemu, ktoś inny  smarował podkładowe masło musztardą. Wszystkim chlebowym kompozycjom towarzyszył bowiem podkład z masła. No, powiedzmy, że nie zawsze masło było masłem. Często w tej roli występowała margaryna lub smalec. W pewnym okresie niedostatku bardzo atrakcyjnym daniem na kolację okazał się chleb z margaryną i plasterkami cebuli przyprawionej solą, pieprzem oraz szczyptą papryki. Dbaliśmy o szczegóły… hi, hi, hi!
 
Kanapki wykonane specjalnie dla ilustracji tej notki, autor Bet
 
        Tytułowe kanapki-perełki były odświętną wersją chleba-z-czymś. Eleganckie kanapki podawano na przyjęciach w charakterze przystawki lub zakąski. Podawane na tacach wyścielanych białymi serwetami, kolorowe, smakowite, pięknie dekorowane i ustawione w równych szeregach były ozdobą stołu i smakowały wyśmienicie. Czego tam na nich nie było! Na podstawie z pozbawionego skórki chleba lub /lepiej!/ kromek białej bułki królowały pasty serowe wyciskane ozdobnie szprycą do mas. Obok układano ruloniki wędlin, kawałki sardynek i cząstki jaj, a wszystko dekorowano fantazyjnie wycinanymi warzywami, wykańczano koronką z zielonych natek i szczypiorów. Prawdziwe arcydzieła kulinarnej sztuki! Perełki! Etykieta nakazywała takie kanapki jeść za pomocą noża i widelca. Elegancko, jak na przystawkę przystało.

        Przygotowanie tych misternych kompozycji wymagało sporo czasu i cierpliwości. Wykonywania i zdobienia kanapek uczono nas na zajęciach praktyczno-technicznych więc samodzielne ich wykonanie na domowe prywatki nie było żadnym problemem i znakomicie obniżało koszt imprezy. Na większe zabawy szkolne produkcją kanapek zajmowały się mamusie z Komitetów Rodzicielskich. Wszystkie kanapki zawsze smakowały wyśmienicie!

        Inny rodzaj kanapek, zazwyczaj bardzo prostych i łatwych w wykonaniu, to codzienny przedpołudniowy posiłek dla młodzieży szkolnej oraz klasy pracującej w fabrykach, biurach i urzędach. Kanapki szkolno-biurowe nie były już tak wyrafinowane jak ich koleżanki z wystawnych stołów. Po prostu kromki chleba przełożone kiełbasą, salcesonem lub w wersji piątkowo-postnej /o wegetarianach nikt wtedy nie słyszał/ serem albo jajkiem. Bez dodatków, owinięte w papier śniadaniowy.

        Kto z nas nie zaglądał kolegom do kanapek, kto ich nie wymieniał dogadzając smakowym zachciankom? Nie było automatów z batonikami, oj nie było, a szkolne sklepiki oferowały zeszyty oraz ołówki z gumkami do mazania i ewentualnie lizaki. Kanapka oraz jabłko wystarczały na czas szkolnych zajęć. Żadnego picia nie przewidywano bowiem pragnienie u uczniów raczej nie występowało. Wyjątkiem była krótkotrwała i niezbyt udana akcja: „szklanka mleka dla każdego ucznia”. Jak myśmy to przeżyli? Zastanawiam się nad tym widząc uczniów maszerujących na lekcje z kubkami kaw i herbat, a w najlepszym wypadku z butelkami wody mineralnej. Te młode ciała są jakoś inaczej zrobione?

Ps
Dla kontrastu podaję opis kanapek serwowanych gościom w Niemczech: połówki bułek smarowane masłem i przykryte cienkim plasterkiem kiełbasy. I już. Hmmm… co kraj to obyczaj!


sobota, 21 września 2013

Addio pomidory!



    
  W koszyku na pomidory zostały już tylko trzy owoce. Przez całe słoneczne lato, stojący na kuchennym parapecie koszyk wprost pęczniał od nadmiaru pomidorowych wspaniałości. Kuliste i owalne, czerwone i pomarańczowe i nawet te najlepsze, najcudowniejsze – malinowe. 


        Na osiedlowym bazarku całe stosy, prawdziwe góry, pomidorów! Najlepsze i najdelikatniejsze „malinówki” sprzedaje uroczy starszy pan zwany popularnie Malinowym. Malinowy kocha swoje pomidory, które układa troskliwie w wymoszczonych świeżym sianem skrzyneczkach, luźno, tak aby owoce wzajemnie się nie dotykały. Oczekując na klienta Malinowy ćwiczy intelekt rozwiązując krzyżówki, a każdego kupującego  uprzejmie instruuje jak „malinówki” transportować, układać w torbie z zakupami, aby nie naruszyć delikatnej skórki i nie zniszczyć struktury miąższu. Malinówki łatwo pękają. Teraz pęka mi serce bo w koszyku zostały już tylko trzy pomidory, te najlepsze malinowe… 

Widoczny to znak końca lata i tak jakoś samo się śpiewa: Addio pomidory... Jak nie wspomnieć tej genialnej w swoim tekście i wykonaniu kabaretowej piosenki?  


 Gdy tego słucham wciąż mam wrażenie, że sok z pomidora cieknie mi po brodzie, a w ustach wyraźnie czuję jego smak. Tak działa mistrzowska interpretacja Wiesława Michnikowskiego.
 
         Kabaret Starszych Panów stworzył i wylansował tę pełną uwielbienia dla pomidora piosenkę, a na moim bazarku kolejny Starszy Pan – Malinowy  traktuje z czułością swoje malinówki. Czy to przypadek? 

        Zaryzykuję twierdzenie, że Starsi Panowie kochają pomidory! Hi,hi,hi...

 Legendarni twórcy Kabaretu Starszych Panów  Jerzy Wasowski i Jeremi Przybora stworzyli piosenkę wielbiącą pomidory w czasach gdy miały one krótki, sezonowy żywot i dlatego urosły do rangi symbolu końca radosnego lata. Na jesień i zimę pozostawały nam już tylko pomidorowe przetwory. To te wspomniane w piosence „zupy i tomaty…” Ale gdzie im do „świeżego miąższu”  żywych owoców! Zimowe wieczory bez pomidorowej sałatki były koniecznością. 

Dziś już nie musimy tęsknić za pomidorami. Całe ich stosy wdzięczą się do nas na okrągło, zima-lato, w supermarketowych skrzyniach. To cóż, że importowane, że szklarniowe, że w foliowych namiotach wyrosłe karmione mieszankami nawozowymi i otaczane kontrolowaną atmosferą o oznaczonej wilgotności, zawartości azotu, dwutlenku węgla o innych składnikach nie wspominając? To cóż???

Otóż… Chyba nie o takich pomidorach śpiewał z wielkim uczuciem Wiesław Michnikowski bo jak można tęsknić za czymś co jest wciąż obecne, dojrzewa w magazynach i przez większą część roku smakuje mało pomidorowo? 

Pan Malinowy z bazaru, wie o jakich pomidorach ta piosenka. I ja też wiem. A wy?






niedziela, 15 września 2013

Napijmy się herbaty!



      Nasza Ludowa Ojczyzna była krainą mlekiem /tym podstawianym pod same drzwi blokowych m-ileś tam/ i herbatą płynącą.

        Podstawowym, codziennym napojem rodaków była właśnie herbata podawana w przezroczystych i łatwo tłukących się szklankach z obowiązkowym spodeczkiem. Te kruche naczynia zwykle były pozbawione uchwytów i przez to kłopotliwe w użyciu bo parzyły dłonie. Często stosowano więc ozdobne i praktyczne ochraniacze z uchwytami wykonane z różnych nieprzewodzących ciepła materiałów. Bardzo ładne, artystycznie wykonane.  Cel chłodzenia napoju spełniała też ceremonia słodzenia cukrem. Herbaciany savoir-vivre nakazywał czynić to bez efektów dźwiękowych. Podobno obowiązywały też jakieś pożądane kierunki ruchu łyżeczki… koliste lub poprzeczne? Naganne było także stukanie o brzeg szklanki w celu strząsania ostatnich kropel z łyżeczki na zakończenie mieszania a najcięższy błąd to pozostawienie łyżeczki w szklance podczas spożywania napoju! Z czasem, wraz z pojawieniem się herbaty ekspresowej w torebkach, zaczęły obowiązywać dodatkowe przepisy z tym związane. No bo trzeba wiedzieć jak wycisnąć i gdzie odkładać zużytą torebkę, aby nie kapała. Prawda?

        Herbaty nigdy w handlu nie brakowało. Co najwyżej okresowo niewielki był wybór gatunków, a w czasie „octowym” deficyt dotyczył właściwie wszystkiego, więc się nie liczy. Znana nam była tylko herbata czarna. Długo nie wiedziałam nawet o istnieniu herbat zielonych, białych i czerwonych. Chociaż, podejrzewam, że dość paskudna smakowo Ulung była herbatą zieloną lub zawierała spore jej domieszki. Całkiem dobra była herbata Madras i Yunnan. Z biegiem lat pojawiały się bardziej wyrafinowane gatunki herbat aromatyzowanych typu Earl Grey. Dla domowego użytku dobrze sprawdzały się mieszanki różnych gatunków.

        Herbatę zaparzano w czajniczkach gdzie powstawała tak zwana esencja rozcieńczana wrzątkiem tuż przed podaniem. W warunkach bardziej spartańskich  sypano „herbaciane piórka” wprost do szklanki zalewając wrzątkiem. Całkiem niezła była taka „plujka” – zwłaszcza w okolicznościach turystyczno-rozrywkowych. Herbata dominowała w repertuarze dostępnych i stosowanych napojów więc towarzyszyła nam cały dzień: od śniadania do kolacji. Jedynie obiad popijano często owocowym kompotem. Kawa nie była tu żadną konkurencją gdyż przez długi czas traktowano ją jako napój lekko luksusowy. Kawę podawano „dla gości” oraz w innych ważniejszych momentach życia. Kawa spospolitowała się w późniejszym okresie peerelu. Może nawet dopiero wraz z nadejściem ery wód sodowych i syfonów?

        W pewnym okresie modnie było mieć samowar. Można przypuszczać, że to efekt propagandy i lansowania przyjaźni polsko-radzieckiej? Kto wie? Jednak samowary napływały do nas zza wschodniej granicy w ramach przyjaźni handlowej chyba nie bardzo legalnej, ale co tam! 
 
Samowary były i są bardzo dekoracyjne. 

Ten, tu u mnie, zachował dziewictwo do dziś i służy jedynie do czyszczenia go, aby błyszczał ładnie i przypominał minione czasy. Może, patrząc na obecne herbaciane obyczaje z tęsknotą wypatruje szklanych szklanek ze spodkami, których u mnie nie uświadczysz! Filiżanek dostatek, a szklanki, nawet takiej „na miarkę” do kulinarnych przepisów – ani jednej!

Tradycja ginie! 







niedziela, 8 września 2013

Gdzie niedziele z tamtych lat?



   Obudził mnie promień słońca. Budzik na komodzie milczał. Dlatego pierwsza po przebudzeniu myśl to: „jaki dziś mamy dzień? Który z tygodniowych scenariuszy obowiązuje? Spokojnie, to niedziela… Nie obowiązuje nic.”  Skrywam się przed natrętnymi promykami  w fałdy kołdry i już, już, mam odpłynąć w poranny sen gdy… Klop, klop, klop… klop, klop, klop! Głuchy odgłos zza ściany. To kotlety! A więc  niedziela prawdziwa. Ponadczasowy i ponad ustrojowy kulinarny  fenomen zwiastujący dzień świąteczny zwykłej niedzieli. Uśmiecham się i nawet nie złoszczę na hałas bo przecież każdy wie, że kotletów nie da się przyrządzić cicho.  Rozczulam się na wspomnienie spokojnych, rodzinnych niedziel minionego dzieciństwa. 

Prawie nikt nie pracował, za wyjątkiem zakładów w ruchu ciągłym, komunikacji itp służb jak to w każdym społeczeństwie zawsze jest. I to powodowało wyhamowanie tempa życia. Dłuższe wylegiwanie w łóżkach w wyglansowanych po sobotnim sprzątaniu mieszkaniach  jeszcze pachnących pastą do podłogi i domowym ciastem. Odświętnie ubrani, wyspani obywatele maszerowali do kościołów lub po prostu oczekiwali na niedzielny, rodzinny obiad. Z rosołem i kotletem w roli głównej. Rosół, jak rosół nie taka to znowu rewelacja. Nooo… chyba, że uświetniony makaronem domowej roboty. To podnosiło rangę tej zupy do miana świątecznej. Ale schab, to dopiero rarytas w pewnym okresie peerelowskiego niedostatku. Zresztą, chyba zawsze ten kawałek wieprzowiny był traktowany z szacunkiem i przeznaczany na odświętne okazje.  Tak było, tak jest i będzie, z tym, że  tradycyjny schabowy panierowany ustępuje tronu  swoim następcom w formie pieczeni z fantazyjnymi dodatkami. A nawet, jest zastępowany mięsem kurzym, gęsim i indyczym!  Podobno zdrowszym!

Wczesnym popołudniem na osiedlowych uliczkach zjawiali się odświętnie ubrani ludzie z kwiatami w dłoniach. Goździki, róże, gerbery zawinięte w papierowe tutki, rzadziej w przejrzysty celofan. Czasem niedzielny ekwipunek uzupełniały paczuszki pakowane w szary papier i przewiązane sznurkiem. Tak pakowano zakupione w cukierni ciastka. „Odświętni” z ciastkami i kwiatkami to przybywający w odwiedziny goście. Niedzielne, leniwe popołudnia wypełniały takie wizyty, na których konsumowano upieczone „na niedzielę” domowe ciasta. Imieniny, urodziny lub po prostu chęć spotkania, na które jechało się nawet na drugi koniec miasta, tramwajem. Nie trzeba się spieszyć, wszak jest niedziela, nie wypada robić nic, nawet w zaciszu domowym, a innych rozrywek niewiele. 

Coś przetrwało z atmosfery dawnych niedziel. Zwłaszcza popołudniowe godziny jakieś dłuższe, wolniejsze. Na osiedlowych uliczkach cisza i bezruch. Jest sennie i chwilami trochę nudno. Jesienne słońce daje z siebie wszystko, ale i tak daleko mu do letniej radosnej mocy. Jeszcze chwila i pojawią się tu nitki babiego lata, zapach dymu ognisk i pasemka wieczornej mgły… Ach, jak ta niedziela nostalgicznie nastraja. 

Ale wystarczy wejść do pobliskiego hipermarketu i niedziela znika. Ruch jak zawsze. Bieganina, pokrzykiwania, brzęk i szelest wrzucanych do koszy produktów. Jak co dzień: chleby, masła, mięsa na tackach ziemniaki i konserwy. Nie ma świątecznego menu, tylko proza życia. Pikanie elektronicznych kas i atakujące zewsząd reklamy spowite marketową muzyczką z głośników. Oblegane marketowe restauracje oferujące specjały Mc… coś tam. 

A gdzie sprzedają niedziele?