niedziela, 27 stycznia 2013

Kakao z pianką



        Na tęgie mrozy, strajki i całe zimowe zło proponuję dziś słodkie wspomnienie z peerelowskiego dzieciństwa.

         Kakao z pianką podawano dla podkreślenia uroczystego charakteru dziecięcych przyjęć. Na urodziny do tortu ze świeczkami, na niedzielne, rodzinne śniadania, na szkolne zabawy karnawałowe, a nawet… na poczęstunek po przyjęciu Pierwszej Komunii. Tak świętowano tę uroczystość w niektórych parafiach.  


        Naturalne kakao pakowane w małe brązowe pudełeczka firmy 22-Lipca d.E.Wedel lub Wawel było raczej dostępne w sklepach PSS Społem. Szczęśliwi posiadacze rodziny za granicą otrzymywali kakao holenderskie Van Huoten  w okazjonalnych paczkach.

      Łyżeczkę kakao mieszam z łyżeczką cukru i odrobiną gorącego mleka na gęstą papkę. Dobrze rozmieszane, bez grudek, zalewam gorącym mlekiem i dosładzam do smaku. Na wierzch kładę kopczyk piany z białek ubitej na sztywno z cukrem pudrem. W wersji „na bogato” kakaowy proszek można dodać do żółtka utartego z cukrem i całość zalać gorącym mlekiem. 

Napój najlepiej prezentuje się w przezroczystej szklance. Niestety, musiałam użyć filiżanki bowiem zwykłe szklanki dawno, dawno temu wyszły z domowego zbioru naczyń. I nie powróciły… Została „rodowa porcelana”. Dzieci często piły kakao za pomocą słomki, aby smakowitą piankę zostawić na zakończenie i wyjadać łyżeczką. Białko z cukrem było smakołykiem podobnie jak żółtkowy kogel - mogel.

        Kakao z pianką świetnie komponuje się w towarzystwie pączka z nadzieniem różanym. Taki to sentymentalny powrót do karnawałowego popołudnia sprzed lat. Endorfiny, aż skaczą wokół filiżanki!


wtorek, 22 stycznia 2013

Co z tą Polską Koleją Państwową?



        Dawno, dawno temu, koleje jeździły punktualnie, a zawód kolejarza był szanowany. Prawdziwie zacny był  to zawód dający wysoki status społeczny. To było przed wojną… Podobno zegarki regulowano według gwizdów przejeżdżających składów lub na widok kolejarza idącego  na swoją zmianę. Kolejarskie rodziny żyły spokojnie i dostatnio. Kolejarze byli cenionymi kandydatami na mężów. Mundur kolejarski noszono więc z dumą nie bez powodu. Było to w czasach gdy kolej była wyznacznikiem nowoczesności, a ludzie cenili punktualność i solidność wykonywanej pracy.

        Nadeszła era motoryzacji i kolej straciła na znaczeniu? Już nie jest symbolem postępu technicznego i dlatego traci po wszystkie swoje pozytywne atrybuty?  Dworce kolejowe zarastają brudem, wagony stają się coraz bardziej obskurne, kolejarze pogrążeni w sporach i strajkach, punktualność i obsługa podróżnych… ech, sami wiecie jak to obecnie wygląda. 

       Odkąd pamiętam, na każdym dworcu można było bez problemu sprawdzić rozkład jazdy wywieszany na ogromnych podświetlanych tablicach w centralnym jego punkcie. Można było kupić bilet do każdej stacji w dowolnej kasie i ten bilet, często drukowany na tekturce, odpowiadał żądanej relacji pociągu. Perony i wagony były przepełnione, toalety brudne, korytarze ciemne od tytoniowego dymu i ochlapane piwem. Dworcowe bary oraz wagonowy WARS podtruwały konsumentów. Można jednak było podróżować w miarę bezpiecznie nawet nocą.

        Z biegiem lat, z wolna, ale jednak kolej zmieniała się na lepsze. Wars przystrojono w czyste obrusy i jadalne menu. Jeszcze nie tak dawno, z początkiem XXI wieku, jechałam zwykłym pociągiem PKP, czyściutkim, z pachnącą toaletą błyszczącymi szybami i serwisem kawowym dojeżdżającym do przedziałów, z obsługą w śnieżnobiałych koszulach.

        Co się teraz, w erze powszechnej cyfryzacji, zmieniło?

        Peron kolejowy w królewskim mieście - pusty. Pociąg oczekujący na podróżnych wygląda jak za najgorszych peerelowskich czasów. Strach usiąść na kanapie i dotknąć czegokolwiek. Nie ma dymu tytoniowego i knajpianego smrodu, konduktor uśmiechnięty, ale… posłuchajcie:

Internetowa wyszukiwarka połączeń działa jak należy. Bez trudu odnalazłam interesujące mnie połączenie z bardzo odległą miejscowością na zachodzie Polski. Dokładna informacja o przebiegu trasy pociągu, punktach przesiadkowych, cenie biletu… Pociąg objęty jest rezerwacją miejsc więc zapobiegliwie kupuję bilet dzień przed datą podróży. Dworzec kolejowy w mieście królewskim Krakowie jest w ciągłej przebudowie. Kasy biletowe upchane w różnych zakamarkach. 

     Bilet udaje się kupić przy trzecim podejściu do różnych okienek oznaczonym napisami: „tu kupisz bilet do każdej stacji”. Hmmm… brzmi dumnie ale nie jest prawdziwe. W jednym z okienek brak połączenia z systemem rezerwacji, w kolejnym, żądają od podróżnego objaśnień miejsca przesiadki i relacji pociągów na koniec  zawyżają opłatę za przejazd. Najlepsze czeka nas w kasie Hallu Głównego. Tam oferują sprzedaż biletu tylko do Poznania informując, że dalszą podróż opłacimy w kasie poznańskiej… bo brak podpisanej umowy z kimś tam.

Na tablicy informującej o odjazdach pociągów widnieją dwa, jednakowe pociągi na tę samą trasę, o jednakowym czasie odjazdu i przyjazdu. Hmmm… Lepiej więc zapytać konduktora czy wsiadamy do właściwego. Pokazuję bilet, który zostaje zaakceptowany z jednym tylko zastrzeżeniem: Pani Biletowa nie wypisała numerów miejsc… drobiazg.

- nie ma problemu – pociesza konduktor - miejsc jest dużo, proszę spokojnie siadać.

Uff… rodzina upakowana w przedziale, dworcowy megafon ogłasza odjazd pociągu. Tego jednego pociągu. Długo machamy rękami na pożegnanie. Spokój podróżnych zakończył się przy pierwszej kontroli biletów. To nie ten pociąg! Bilet wypisany jest na ten drugi, bliźniaczy, którego jednak na peronie nie było!!! Pozwolono jednak podróżować bez zmiany pociągu kasując dopłatę 12,00 zł za rzekomy brak rezerwacji miejsc.

Czy ktoś zrozumie współczesną kolej? Ja, nie.



sobota, 19 stycznia 2013

Jadą goście, jadą!



Mieszkanie w mieście królewskim zobowiązuje. Każdy ma prawo go zwiedzić. Wiejskie dzieci z "ziem odzyskanych" też. Skoro więc nadeszły ferie zimowe jednocześnie dla  Małopolski i Ziemi Lubuskiej, nie ma wyjścia. Podwawelska ciocia do roboty!

Najważniejsza jest logistyka. Podliczenie ilości posiadanych poduszek oraz  pierzynek wykazało braki. Życzliwe sąsiedztwo pomogło rozwiązać problem i już wkrótce  w kącie piętrzy się stosowny stosik piernacików. Kto ma w domu zapasowe trzy łóżka? No kto? Tylko wytrawny, zaprawiony w życiu peerelowicz! W piwnicy czekają bowiem na swoje pięć minut dwa łóżka polowe oraz dmuchany materac. Te „polówki” pamiętają doskonale  czasy swojej peerelowskiej świetności. Były dobrem deficytowym, jak prawie wszystko, zdobyte okazyjnie w trakcie pobytu służbowego w sąsiednim miasteczku. Właśnie „rzucili” do sklepu, więc jak nie kupić? To genialny wynalazek! Proste w obsłudze, łatwe do przechowywania i nieocenione w przypadku gości z noclegiem. Bo „gość w dom…” taka obowiązywała dewiza i nikt nie myślał o odprawianiu przybyszów do hotelu.

Bywało przecież tak, jak wspomina alElla:

- „ z początkiem lat siedemdziesiątych gościła u nas ciocia zamieszkała w Anglii. Nie mogła się nadziwić, że otrzymała nocleg w puchowej pościeli oraz kompletny wikt i opierunek domowy”
- „ szwagier, często przewidujący zmierzch swojego życia, planował podróż do Australii z zamiarem odwiedzin kuzynki. Zachęcony możliwością zakupu ekstra tanich biletów lotniczych w ramach akcji dobroci dla emerytów, anonsując swój przylot dowiedział się, że będzie stacjonować w hotelu.  Kuzynka zobowiązała się do zarezerwowania pod warunkiem odpowiednio wczesnego określenia terminu pobytu…

Nie, nie, nie. Peerelowicz tak nie traktuje rodziny. Drobne przemeblowanie mieszkania no i proszę, jest miejsce na wszystko. Stół kuchenny wysunięty na środek zwiększa swoją pojemność, fotele eksmitowane pod okno zwalniają powierzchnię dla polówek i materaca. Torby podróżne wepchnie się pod fortepian i będzie garderoba. Ważne aby wolne było  dojście do balkonu, który pełni rolę lodówki, a nawet zamrażarki. Bo gdzie wstawić największy gar z zupą i kompletnego kurczaka? Balkon zimą jest idealny.

Gorzej idzie ustalenie miejsca wiszenia gościnnych ręczników i kolejności mycia… hi, hi, hi… Tu przewiduje się chwilowe trudności. Ale cóż, życie nie jest łatwe, prawda?

Pokój-salon wygląda jak szpital polowy… Ale tylko nocą. Rankiem wszystko składamy, wydmuchujemy, upychamy za kotarą, aby poruszanie się było możliwe. Każdy młody gość dostaje przydział obowiązków obejmujący organizację sypialni, mycie naczyń oraz wynoszenie śmieci, a także dokumentowania  każdego dnia poznawania miasta. 

A co? Nie obiecywałam, że będzie lekko. 



czwartek, 10 stycznia 2013

Modystki i czapnicy



Okrągłe pudło na kapelusze kupiłam niedawno. W czasach ogólnego niedostatku brak było takich pudełek – były natomiast kapelusze…

Kapelusze robiły panie modystki  w swoich małych, prywatnych pracowniach modniarskich. To jeden z nielicznych zawodów, który w PRL funkcjonował prywatnie i chyba tylko prywatnie. Jak to się stało, że modystki przetrwały wrogi prywacie system? Jakim sposobem utrzymywały przy życiu swoje pracownie i rozwijały działalność? 

Kobiety w PRL potrzebowały kapeluszy. Kupowały te burżuazyjne nakrycia głowy i nosiły je z gracją do swoich futer z nutrii i lisów.

Zawartość mojego okrągłego pudła to głównie peerelowskie jeszcze wytwory prywatnych modystek. Niektóre z nich nosiła wcześniej moja mama, niektóre kupowałam już sama prawie zawsze w tej samej pracowni. Takich „modniarek” było sporo. Podobnie jak zakładów czapniczych czyli pracowni szyjących męskie czapki.  Często, modystki i czapnicy lokowali swoje pracownie w sąsiedztwie. Takie mieli wyczucie potrzeb rynku. Czy istnieją nadal? Muszę koniecznie to sprawdzić przy najbliższej okazji. A może są tam teraz stoiska z  wyrobami kapeluszopodobnymi made in China? Strach pomyśleć.

Obawiam się, modystkę oraz czapnika trzeba będzie wpisać na listę ginących zawodów. Zawodów zacnych, z wielkimi tradycjami i często przekazywanymi w rodzinach metodą „z ojca na syna”. Zawód wymagający talentu oraz ogromnej wiedzy technicznej o obróbce filcowego materiału. Zawód prawdziwie artystyczny.

Pierwszy kapelusz w moim życiu był zrobiony z polskiego dżinsu w kolorze fioletowym. Produkcji zakładów uspołecznionych, może „ODRA” szyjąca spodnie dżinsopodobne? Takie kapelusze z dużym, kłapciatym rondem nosiłyśmy w okresie „dzieci kwiatów”. Kolorowe, długie spódnice lub spodnie „dzwony” i dżinsowe kapelusze – to był hit. Wtedy nawet moda ślubna przewidywała tiulowe kapelusze w podobnym fasonie. Panowie fascynowali się w tym czasie czapkami „degolówkami” powstałymi po słynnej wizycie Generała Charles de Gaulle. 

 A potem, przyszedł już czas na bardziej stateczne, filcowe i starannie wymodelowane przez prawdziwe modystki, dorosłe kapelusiki.

Dla równowagi przyznam, że moherowy beret także nosiłam w stosownym dla nich modowym czasie i czapkę „pilotkę” własnoręcznie dzierganą szydełkiem. Żeby nie było zakwalifikowania wyłącznie do grupy „aksamitnych kapeluszy”… hi, hi, hi…



piątek, 4 stycznia 2013

Domówka



        To słowo robi oszałamiającą karierę w tegorocznym sezonie balowym.  Przepytywani na tę okoliczność celebryci i artyści deklarują, a nawet preferują,  zabawę na domówkach. Taki jest tegoroczny trend i dobry styl. Czyżby przykrojony pod potrzebę kryzysu? Chwalenie się uczestnictwem w ekskluzywnych  balach niestosowne w chudych czasach?

        Skromna, czarno-biała peerelowska TVP z lubością pokazywała bale i wielkie sylwestrowe imprezy, roztańczonych i wystrojonych w brokaty rodaków, nawet tych powracających do domów „wężykiem” … Bale, bale i baliki nawet w zakładowych stołówkach strojnych w bibułkowe dekoracje – to był hit noworocznych Wiadomości TVP. 

        Teraz modnie jest być na domówce… Bywanie na balowych salach może i niestosowne, ale dlaczego „domówka”?  Jak można tak spospolitować nasze cudowne, kultowe i umiłowane p r y w a t k i ??? Jak można nazwać je tak pospolicie, banalnie i wręcz… prostacko? Czyż nawet porównanie brzmienia tych słów nie mówi samo za siebie?

        Prywatka! To słowo brzmi tak przyjaźnie, dynamicznie, wartko. Pachnie perfumami „Być Może…” i błyszczy brokatem w utapirowanych kokach, przywołuje Big-Bitowe rytmy.

 Domówka –  kojarzy się z poduchą dla leniuchów i nudziarzy w dresie i przydeptanych kapciach. Spróbujcie zaśpiewać za Gąsowskim:  „gdzie się podziały tamte domówki…”  Sami widzicie, jak to brzmi.

        Kochaliśmy prywatki, te święte dla młodzieży, małe, kameralne  imprezki, które odbywały się w domach, mieszkaniach, nawet całkiem malutkich. Te były chyba najlepsze! Na kilku kwadratowych metrach mieściło się wszystko: parkiet do tańca, stanowisko muzyczne oraz bufet. Konsumpcja i twórcze dyskusje gdzie popadło: na podłodze, poręczy kanapy albo na okiennym parapecie. 

Prywatka zaczynała się zawsze zwijaniem dywanu oraz instalowaniem gramofonu. Wiem, wiem, pokazywałam go już nie raz, ale nie waham się zrobić to ponownie gdyż staruszek Bambino  na to zasłużył. Jest teraz wesolutki gdyż odnalazły się jego ulubione pocztówki grające. Zwłaszcza ta z piosenką Kasi Sobczyk „Mały książę”… Ach, ileż nastoletnich łez wzruszenia kapało na te plastikowe krążki. Och… jak to pięknie charczało… Jak smakowało ukradkiem przemycane tanie wino marki Vino oraz kanapki z pastą śledziową… Jak upojne były przytulanki i flirty w cieniu okiennych zasłon, ukradkowe nieśmiałe pocałunki pomimo kontroli rodzicielskiej sprawowanej z sąsiedniego pokoju.

Tego wszystkiego nie da się przeżyć na banalnej domówce, prawda?

Dlaczego te dawne domowe potańcówki nazywano prywatkami? Może to wpływ nieuświadomionej tęsknoty za wolnością i prywatnością? Taki mały, malutki buncik  przeciw systemowi? Kto wie, może coś takiego w tym było?