czwartek, 29 marca 2012

Starość?


wesołe jest życie staruszka, wesołe jak piosnka jest ta
tu biuścik zachwyci tam nóżka, i świat doń się śmieje: cha,cha”

 

          Kto z nas nie pamięta tej uroczej piosenki prezentowanej przez dwóch, niezwykle eleganckich panów we frakach i cylindrach? Śpiewający panowie sami nazywali się „Starszymi Panami”… hmmm.  Oczami nastolatki widziałam w nich naprawdę starszych, dostojnych mężczyzn z laseczkami. Gdy teraz oglądam zdjęcia archiwalne z Kabaretu Starszych Panów – ze zdziwieniem stwierdzam, że wcale „starsi” nie byli! Gdzież tam! Dojrzali, przystojni mężczyźni w wieku 50 z niewielkim plusem! Starsi? Może czterdzieści lat temu właśnie taka była granica wyznaczająca starość.
        
          Perypetie sławnego „Czterdziestolatka”. Ileż to lat temu pasjonowaliśmy się tym tematem? 30 lub 40? Andrzej Kopiczyński w dniu czterdziestych urodzin przeszedł z tego powodu załamanie psychiczne a  potem urojone choroby łącznie z impotencją . Słowem, zmagał się z widmem starości. To była komedia lecz problemy prawdziwe.
        
           Tak było niecałe pół wieku temu.
      
      Dzisiejsi czterdziestolatkowie dopiero niedawno założyli rodziny, są młodymi tatusiami, zakładają firmy i biorą spore kredyty do spłaty przez 20 lat… Pięćdziesięciolatkowie pławią się u szczytu karier biznesowych, politycznych i naukowych. Wszyscy uprawiają sporty albo działki, bywają w SPA lub zostają Morsami, wędrują pieszo lub rowerami przez świat. Oczywiście nie wszyscy, ale spora część. 

Kobiety „czterdziestki” i „pięćdziesiątki”  płoną ze złości gdy ktoś ustąpi miejsca w tramwaju. Zakładają mini i szpilki – wykupują tony kremów i balsamów anty cellulitowych. Stosują diety, ćwiczą fitness, prowadzą biznesy. Niech ktoś spróbuje im powiedzieć, że proces starzenia postępuje! Temu biada. Nawet wnukom zalecają mówienie po imieniu aby uniknąć słowa „babcia”. Oczywiście, nie wszystkie. Lecz spora część. 

Mamy kult młodości? Chyba nikt nie zaprzeczy.
       
        Skąd więc te lamenty w dyskusji nad emeryturami w dalekiej przyszłości? Jeśli zmiany w społeczeństwie będą postępować nadal tak szybko i w tym samym kierunku to… za trzydzieści lat pokolenie 60 plus będzie rządzić światem i ani im się nie zamarzy emerytalna bezczynność.
        
       Po co teraz rozdzierają szaty ci co grzeją związkowe stołki zamiast odejść na zasłużone już emerytury? Tak to bowiem jest, gdy zbliża się czas rozstania z pracą – jakoś mija na to ochota. Każdy się o tym kiedyś przekona. 

Gwarantuję

13 komentarzy, skomentuj także na peerelu

niedziela, 25 marca 2012

Zanim przylecą bociany

Halo! To ja Mrówka! Pamiętacie mnie?  Właśnie wyszłam z kopca bo bardzo swędziały mnie łapki...
Już jest wiosna? Sprawdzam u bocianów w ich domu na słupie.

Nikogo nie ma w domu. jeszcze są w podróży - mam sygnały, że odpoczywają gdzieś na skraju Europy.Będą wkrótce.

A gdzie moje mrówcze koleżanki? Spotkałam tylko pszczoły w krokusach! Och, jak one pracują...




Wstydź się Mrówko. Koniec lenistwa, czas uzupełnić zapasy w spiżarni. Zbliża się Wielkanoc. Mamy jajka?


Hi,hi,hi...wiem jak to zrobić aby jaja były opalone i błyszczące!











Jeszcze tylko bukiet wiosenny i możemy świętować !






  Sezon wiosenny otwarty! 


Dużo słonecznych przygód wszystkim życzę!
Ja, Mrówka.







sobota, 24 marca 2012

Demoludy


Kraje Demokracji Ludowej, w skrócie Demoludy. Nawet ładne  to przezwisko. Ładniejsze niż, na przykład: Republiki, jak nas niektórzy złośliwcy nazywali, mając na myśli nieformalne Republiki ZSRR.

        Co tam, jak zwał tak zwał, byliśmy Demoludem. Podróżowaliśmy chętnie i łatwo do naszych przyjaciół. Wystarczyła pieczątka w dowodzie osobistym aby przekraczać granice NRD i chyba Czechosłowacji.




 Do Bułgarii, na Węgry i do Jugosławii potrzebna była Wkładka Paszportowa będąca załącznikiem do Dowodu Osobistego. W tych Wkładkach celnicy wbijali pieczęcie oraz robili czasem brzydkie adnotacje… O tym, że tego Pana lub Pani już tu nie chcemy albo, że nie dopełnił jakichś formalności z deklaracją celną i takie tam…

        Wymiana waluty była notowana w specjalnych książeczkach walutowych. Obowiązywały limity, przydziały forintów, lewa, rubli, na osobę. To musiało być ewidencjonowane. Żadnej samowolki! 


        Węgry, Czechosłowacja i NRD wydawały się lepiej od nas rozwinięte gospodarczo, a na pewno lepiej zaopatrzone miały sklepy. Z podróży do Czechosłowacji przywoziło się słodycze oraz odzież dziecięcą. Hitem były dziecinne buciki! Mężczyźni pracujący „na eksporcie” zwozili alkohole inne niż rodzima wódka oraz piwa.

        Węgry były wówczas kolorowe i atrakcyjne  prawie jak Zachód. Eleganckie i bogate wystawy sklepowe, neony i malownicze kawiarenki z pyszną kawą robiły wrażenie. Towarem handlowym były tam perfumy „Być może” oraz bielizna pościelowa często kupowana w ZSRR. Z Węgier przywożono damskie bluzeczki sweterkowe – boucle chętnie kupowane w ZSRR! 

 W drodze do Niemiec Zachodnich zatrzymałam się w Warszawie aby pożyczyć od siostry coś ładnego do ubrania i dokupić co nieco na drogę. Niespodziewanie, w roli kuriera, zjawił się nasz Ojciec z dostawą kawioru oraz papierosów Malboro zakupionych w ZSRR. Miały być sprzedane w NRF, a pozyskane marki posłużyć na zwiedzanie oraz jakieś niemieckie zakupy. Cóż, rodzinka zamieszkała w Niemczech, skonfiskowała towar na własny użytek. Dodając do tego miejscowy szampan wszyscy zabawialiśmy się udając Carringtonów. Właśnie emitowano w Niemieckiej TV serial „Dynastia” , który już oglądałam dużo wcześniej w Polsce. Błyszczałam wiedzą podpowiadając kolejność serialowych wydarzeń – rodzinka podziwiała moją znajomość języka. Z niedowierzaniem kręcili głowami zajadając radziecki kawior dużą łyżką:
-hhmmmm… tacy Ukraińcy, a kawior mają w wielkich słojach? No i amerykańska Dynastia w polskiej TV? Nie do wiary!...”

Kwitł więc „wolny rynek”… ku chwale rozwoju przedsiębiorczości. Tak tworzyły się zręby tego co dziś wykonują wielkie firmy handlowe rozprowadzając po świecie chińskie produkty.

„w 1972 roku wiozłam do Francji ślimaki winniczki zebrane na pobliskiej łączce. Taki prezent. Podróż miały komfortową, pudełko wyścieliłam mokrą sałatą aby nie cierpiały głodu i pragnienia. Cóż, nie wiedziałam, że ślimaki w celu spożywczym muszą być dwa tygodnie głodzone! Robią się od tego cienkie w talii i łatwo podzielić ślimaka na część jadalną od tego co trzeba wyrzucić… Na nic moje dobre serce…”


         No i proszę, Polka - Demoludka  karmiła „zgniły zachód Europy” ślimakami i kawiorem w ilościach nieomal hurtowych ! Zadziwiała znajomością hitu amerykańskiej sztuki serialowej!

Bułgaria – to elita wśród Demoludów pod względem turystycznym. Wczasy w Bułgarii były symbolem luksusu a przynajmniej zaliczeniem do wyższej klasy. Chociaż wypoczynek organizował tam także Fundusz Wczasów Pracowniczych. Tylko w bogatszych zakładach pracy, a zakwalifikowanie na taki wyjazd był traktowany jako wyróżnienie. 

Młodzież podróżowała na własną rękę lub w ramach organizacji młodzieżowych.

w 1976 roku organizowaliśmy studencki obóz wędrowny na terenie Rumunii i Bułgarii. Finansował  Socjalistyczny  Związek Studentów Polskich, ale wszystko organizowaliśmy sami. Trzeba było wyznaczyć trasę, miejscowości podlegające zwiedzaniu, kempingi noclegowe, zgromadzić sprzęt turystyczny:  namioty, śpiwory itp. Wyzwaniem był zakup biletów kolejowych bo ilość miejsc była ograniczona. Nie bardzo wiadomo dlaczego bo pociąg i tak był przepełniony do granic możliwości. Podróżowaliśmy trzy dni siedząc i leżąc w korytarzach i toaletach. Ale cóż to za problem? Słoneczne plaże przed nami! Tanie wino i słona woda w łazienkach czarnomorskich kempingów… I tak byliśmy szczęśliwi zajadając polskie konserwy i bułgarskie brzoskwinie, smarując opalone ciała wobec braku kremów jadalną oliwą. Stopniowo wysprzedawaliśmy posiadany sprzęt. Świetnie szły turystyczne butle gazowe i brezentowe namioty.”

Gdy nastała era Polskiego Fiata 126p – świat się otworzył jeszcze bardziej. Już nie zatłoczonym pociągiem, ale załadowanym po dach maluchem podróżował Polak po całej Europie! Czasem ciągnąc nawet niewielkie przyczepki kempingowe Niewiadów. Teraz możliwe były dalsze podróże na przykład do Jugosławii. To dopiero była elita turystyczna. Tu robiło się jakieś, dla mnie całkowicie niezrozumiałe, ale ponoć bardzo korzystne interesy dewizowe. Handlowano prawdziwymi dolarami… Tak rodziły się pierwsze fortuny wykorzystywane potem w polskim „handlu łóżkowym”, bazarowym… i tak od rzemyczka do koniczka doszliśmy do mistrzostwa w handlu wolnorynkowym. Nauka nie poszła w las bo Polacy to zdolny i zaradny naród.


niedziela, 18 marca 2012

Peerelowskie podróżowanie

Patrzę na mój nowiutki paszport. Jeszcze pachnie świeżą farbą, lśni zabezpieczeniami i kolorowym obliczem właściciela. Nie budzi jednak emocji i wywołuje tęsknotę za dawnym odczuwaniem niezwykłości. Bo cóż to za sztuka teraz? Dwa tygodnie, dwie wizyty w Urzędzie – klik w aparacik z odciskami palców i gotowe.


        Bo paszport  teraz jest codziennością, zwykłym dokumentem zalegającym głęboko w szufladzie. Dawniej przedmiot westchnień i tęsknoty za… No właśnie, za czym? Czy tęsknota za paszportem była autentyczna czy to kolejny mit minionej epoki? 
        Nie było mody na podróże. Któż miał tą modę kształtować? Raczkująca TV preferowała transmisje z wieców oraz rodzimą kulturę. Nieliczne zagraniczne filmy ukazujące czarno-białe obrazy nie wpływały na wyobraźnię tak mocno jak obecne. Ambitni czerpali chęć do podróży z magazynów podróżniczych „Poznaj Świat” oraz „Poznaj swój kraj”, książek i kinowych seansów. Wakacje zapewniał Fundusz Wczasów Pracowniczych i organizacje młodzieżowe. Nawet nie jestem pewna czy to było świadome działanie Władzy Ludowej czy po prostu taka to epoka była? 
Nie mam żadnych wspomnień z potyczek paszportowych, ale od ludzi słyszę, że wcale nie było tak źle. Pomijając lata 50 i 60 kiedy to państwo dla zasady nie zezwalało na wyjazdy, w późniejszym okresie już było to możliwe. Z pewnymi wyjątkami naturalnie na przykład w stosunku do osób zatrudnionych w niektórych zawodach /wojsko/ oraz uwikłanych politycznie. Chociaż nawet opozycjoniści byli niekiedy chętnie wypuszczani w świat w myśl zasady „baba z wozu – koniom lżej”. Oczywiście procedura paszportowa była skomplikowana i długa, wymagająca upokarzającego „spowiadania się” z całego życia swojego i najdalszej rodziny, stania w kolejkach , wypełniania kilku formularzy itp. Ale czyż nie podobnie są traktowani obecnie Polacy starający się o Wizę w Amerykańskich Konsulatach? Może nawet gorzej.
Posiadacze paszportów ruszali w szeroki świat. Sporo ludzi jeździło na zachód (czy do krajów "trzeciego świata") do pracy. Często legalnie, poprzez różne polskie firmy czy instytucje (np. lekarze, pielęgniarki, budowlańcy - do krajów arabskich; marynarze - na obce statki; naukowcy - na staże). Wielu też zatrudniało się na własną rękę.
Zamieszkali za granicą krewni lub znajomi mogli wysyłać „Zaproszenia” gwarantując w nich opiekę oraz utrzymanie polskiego turysty.
W każdym większym mieście było przynajmniej kilka biur turystycznych ("Orbis", "Gromada", "Sports-tourist", "Almatur"). Sprzedawały całkiem fajne wycieczki, niektóre nawet nader egzotyczne. Ale kupującego witała cena – złotówki + USD (czy bony PeKaO). To była często bariera. Lecz pomysłowość Polaków była wielka. Pożyczano sobie wzajemnie obowiązkowe 100 dolarów  na czas załatwiania formalności wycieczkowych. Po zakończeniu imprezy 100 dol wracało do właściciela lub do kolejnego podróżnika. Wędrujące konta  obsługiwały grono przyjaciół. Tym bardziej, że zdarzały się okazje całkiem taniego podróżowania. Na przykład koleją. Takie podróże wspominali niedawno peerelowscy podróżnicy na blogu u  anzai.
         Pociąg był  jeżdżącym po szynach hotelem. W wyznaczonych do zwiedzania miastach odstawiany na bocznicę. Podziwiając zabytki Wiednia i Paryża polscy turyści ze zdziwieniem spoglądali na… austriackich lub francuskich bezdomnych koczujących na ulicach. Zjawisko w PRL nieznane. Z satysfakcją zauważano, że w socjalistycznych dworcach i ulicach nie sypiają pokotem biedacy, nie wożą dobytku w marketowych wózkach…
         Niedostatek zagranicznej gotówki rekompensowano pomysłowością. Otóż, niektóre polskie monety pasowały do zagranicznych automatów z kanapkami i napojami. Nieuczciwość? Nooo…. tak, ale taka bogata Austria mogła kilkunastu socjalistycznych turystów podkarmić … Prawda? Nie był to proceder na wielką skalę, nie rujnował austriackiej gospodark  a troszkę wyrównywał niesprawiedliwość dziejową..hi,hi,hi… Stosowano też szlachetniejsze metody. Można było uprzątać perony z pozostawionych tam wózków bagażowych z zaklinowaną monetą. Wielu zasobnych, miejscowych turystów nie zawracało sobie tym głowy. Odzyskane drobniaki, grosik do grosika…
         No i kwitł pomysłowy handel. Osobliwością okazały się transakcje na Sycylii! Tak, tak! Aż tam dotarli nasi peerelowscy podróżnicy. Na Sycylii sprzedawano z zyskiem, termometry .Powstała teoria, że wszechobecna mafia wywoływała ataki gorączki stąd popyt na termometry rtęciowe. A może atrakcyjna była właśnie owa rtęć? Wykorzystywana przez  mafię do niecnych czynów? Kto to wie, faktem była  taka oto procedura /wg relacji alElli/:
… wyjazd do Kowla po termometry, lornetki teatralne i aparaty fotograficzne. Potem z tymi pamiątkami należało jechać do Rzymu lub Neapolu. Jeśli tam nie udało się pamiątek spieniężyć rankiem, bo handel na bazarach odbywał się, góra do godziny 10:00, to... kierunek Sycylia, bo i nocleg tańszy (w pociągu nocka) i bardzo atrakcyjna przebitka na termometrach. Oczywiście, jeśli nie okradli. Największe złodziejstwo  w Neapolu. Dosłownie "na żywca". Nie tam... jacyś dyskretni kieszonkowcy…
Skoro tak, to co z „umieraniem na widok Neapolu” ? Jak to jest alEllu?
„Ja zupełnie nie wiem, dlaczego jest takie powiedzenie. Aż tak się nie zachwyciłam, żeby można było spokojnie umierać i nie mieć ciekawości i smaku na inne zachwyty o niebo "zachwytniejsze".
Mamy więc jasność odnośnie Neapolu tym bardziej, że anzai precyzuje:
„Bo nie chodzi chyba o Neapol, ale o tę słynną drogę dojazdową do Neapolu. To jest jakieś kilkanaście kilometrów od Neapolu. Sam Neapol teraz podobno jest najbrudniejszym  miastem, bo strajkują nadal służby oczyszczania miasta zastraszone przez mafię”
poczym wspomina „wesoły autobus” w Paryżu:
„ Ja w Paryżu to byłem już PAN całą gębą. Zwolniło się miejsce w jakiejś wycieczce aktywistów PZPR, no i się załapałem (a nie byłem nawet członkiem PZPR!). Mieliśmy super autokar z plakietkami CD. A więc kontrola celna won, a kontrolę paszportową załatwiał pilot. Niewiele pamiętam, bo ta hołota cały czas piła szampana w autokarze. Nawet przed Luwrem nie byli w stanie wysiąść z autokaru.”  
         Takie było peerelowskie podróżowanieFaktem jest, że czasem z takich wycieczek niewielu wracało… Emigranci wycieczkowi wyjeżdżali jednak legalnie, rzadko przedzierano się z narażeniem życia przez wody Bałtyku lub pod podwoziem TIR-a. 
Bezpieczniej i bezproblemowo podróżowaliśmy do „Demoludów”. Tu dopiero bywało śmiesznie, ale to temat na osobną notkę. Zapraszam wkrótce.

piątek, 9 marca 2012

Marcowe cytryny

 
Taki dziwny jest polski marzec. Przysłowie, ta nasza mądrość narodu, mówi że „w marcu jak w garncu”. Taki to nieprzewidywalny czas jest. Przychodzi po łatwych do zdefiniowania skojarzeń miesiącach zimowych. Styczeń i luty – wiadomo: śnieg i mróz. A marzec?


Marzec jest cytrynowy. Jeszcze nie zielony, już nie biały, chwilowo błyska czerwienią zafoliowanych tulipanów i goździków. Pomijając celowo depresyjną szarość wybieram bladą barwę cytrynową, która zbliża nas wrażeniem ku złotemu słońcu. Słońce już wkrótce nadejdzie z wiosną. Właśnie pierwsze, seledynowe listeczki wypuściło po zimowo zakurzone cytrynowe drzewko w korytarzu. Dzielna egzotyczna roślinka pierwsza się obudziła. Traf chce, że alElla właśnie teraz kusi świeżym, cytrynowym ciastem wg prawdziwie peerelowskiego przepisu swojej mamy.


wykonanie ciasta i fot alElla



z domowego archiwum alElli. Po kliknięciu powiększa się lupką!

 
To jaki jest marzec? Cytrynowy!

Cytryna. Dziś zwyczajna, codzienna. Nawet niechciana, leży gdzieś w kącie lodówki. Obwiniana o kwas i zanieczyszczoną chemikaliami skórkę. Nikogo już nie ekscytuje. A przecież była w PRL owocem wielce pożądanym. Rzucana do sklepów wyjątkowo, z okazji Świąt, w bardzo ograniczonych ilościach. Jakimś sposobem do blokowych mieszkań docierała wiadomość: „cytryny rzucili”! To elektryzowało gospodynie. W pospiechu zrywały z siebie kuchenne fartuszki lub o zgrozo, wypychały z domu dzieci, z siatką, do kolejki w „jarzynowym”. Biada temu kto się spóźnił! Wracał z pustymi rękami, bez dozwolonego 1 kg owoców. No i herbata była tylko z cukrem. Jeśli cukrowy przydział kartkowy pozwolił.

 Kotłowało się w peerelowskim marcowym garnku, oj… kotłowało! Jako dziecko, stojąc w kolejce po cytryny słyszałam  szeptane  wiadomości o skandalu w pewnym  teatrze. Jakiś aktor zasłonił sobie usta czarną przepaską. Spektakl brutalnie przerwano… Rodzice z niepokojem komentowali wiadomości z gazet i Dziennika Telewizyjnego. Tam, wiąż powtarzano pełne oburzenia przemówienia Władysława Gomułki, pokazywano wiece i marsze z hasłami: „Pisarze do piór”! Brat, świeżo upieczony student, opowiadał o armatkach wodnych i świecach dymnych w mieście. Tyle pamiętam z tamtych wydarzeń, komentowanych nawet na poziomie koleżanek w podstawówce. Nie rozumiałyśmy o co chodzi, ale kto mógł chwalił się posiadaniem starszego rodzeństwa uczestniczącego w zamieszkach. Rodzeństwa, nazwanego po latach „pokoleniem 68”.

Wkrótce ktoś z kręgu znajomych nagle wyjechał, zerwał kontakty z rodziną. Odtąd o tej osobie mówiono ściszonym głosem. Po latach dowiedziałam się, że osoba ta, po szybkim i tajnym ślubie, zamieszkała w Izraelu… Tam było bardzo dużo cytryn. Może nawet takie, całoroczne, żółte i zielone na jednym drzewku.


fot Bet


Niech nam będzie cytrynowo zanim wiosna oszaleje zielenią a maj zakrzyczy na czerwono!

niedziela, 4 marca 2012

Młode ptaki

         Wiosna! Zaczyna się odmiennym zapachem powietrza i nieśmiałym ćwierkaniem pierwszych ptaków. Osłabione trudną dla ptasich gardeł zimą, ale już zapowiada gotowość do tworzenia i wychowania nowego pokolenia. Teraz trzeba zebrać siły i całe zdobyte w transkontynentalnych podróżach doświadczenie. Gdyż prawo natury stanowi: 

„Młody ptak, zanim zacznie śpiewać, słucha pieśni starszych”
/przysłowie z afrykańskiego kraju Bostswana/

        Tymczasem my żyjemy w atmosferze kultu młodości. Kultura obrazkowa preferuje piękno młodości. Nie tylko wizualne. Aby być akceptowanym trzeba być młodym lub przynajmniej młodość udawać. Pomaga nam cały przemysł zachowania młodości ze swoim arsenałem botoksów i kremów, siłowni i diet. Patrzymy na młodych i chcemy być do nich podobni. Równamy w sposobach ubierania i komunikowania. Teraz to  „starsze ptaki” naśladują młodzież… hi, hi… 
        Pamiętam początek ery dżinsowej. Cudowne spodnie z łatwo wycierającą się farbą słynnego koloru indygo. Istny szał i przedmiot pożądania początkowo wyłącznie w kręgach młodzieży. Tak mocno kojarzy się z bujną, chłopięcą czupryną i gitarą u boku… Pamiętam początkowe oburzenie gdy dżinsy próbowali nosić także ojcowie nastolatków. Dokładając do tego używanie kultowego wówczas słówka „fajny”. Poważniejsi panowie i panie wykpiwali takie sztuczne kreowanie się na młodość.
        Przywykliśmy gdy „fajne dżinsy” stały się codziennością. Spowszedniały i już nie były wyróżnikiem młodości.
        Rozkwitła nam era elektroniki. Aby dorównać młodzieży trzeba opanować umiejętność wystukiwania Krótkich Wiadomości Tekstowych jednym palcem podczas jazdy samochodem, tramwajem oraz stojąc przy kasie marketu. Trzeba opanować nowomodne skrótowe wyrażenia: spoko, nara, kuma, jara. Trenować powitanie: siema. Powtarzać co chwilkę: sorki. Zamiast kropek i przecinków obowiązkowo używać: OK. To podobno ułatwia kontakt z młodzieżą.
        Czy słuszne jest zacieranie różnic między pokoleniami? Niekiedy rodzi to śmieszność gdy młodzieżowy slang nie pasuje do osobowości. Pokazał to pięknie pierwszy polski serial „Wojna domowa”. Jakże śmiesznie wypadał w takiej roli Kazimierz Rudzki, ojciec filmowego Pawła! Młodzi bohaterowie tego serialu: Anula i Paweł kwitowali wysiłki ojca pogardliwym wzruszeniem ramion. Młodzi nie bardzo lubią takie fałszywe zachowania. Śmieszą ich i powodują zagubienie. Bo jakiż to autorytet, który wywołuje pobłażliwy uśmieszek? 
        Wbrew pozorom młodzież lubi jasne rozróżnienie „kto jest kto”. Nie toleruje fałszu. Równie dobrze można nawiązać dobry kontakt z młodzieżą pokazaniem swojej wiedzy o nowinkach technicznych /jak babcia z Wojny Domowej/ oraz  doświadczeń życiowych. Tak jak powiedział serialowy Paweł: „ojciec powinien być ojcem i zachowywać się jak ojciec”. Temu stwierdzeniu nie zaprzeczył nawet pamiętny poszukiwacz „suchego chleba dla konia”…
        Może warto się nad tym zastanowić właśnie wiosną gdy młode ptaki najgłośniej ćwierkają?


foto własne Bet, co niestety widać po jakości...