sobota, 29 września 2012

Jesienna kawa z refleksją



Pierwsze czerwienieje dzikie wino... oplata jeszcze zielone gałęzie podpierającego winorośl drzewa. Zieleń nie ma żadnych szans. To już koniec wegetacji. Gdy korona okazałego latem orzecha odsłania mi okna sąsiadów przyjmuję do wiadomości nadejście jesieni. Żółtawe liście tracą życiową energię, opadają! A my, ludzie, poddajemy się nastrojowi przemijania, też ucieka z nas wiosenno-letnie ożywienie. Zadbam o podniesienie nastroju oraz ciśnienia krwi zaproszeniem na wspomnieniową kawę.  
 
                W głębi kuchennej szafki czekała na taką okazję całkiem niedawno zakupiona kawa o wdzięcznej nazwie Wiener Kaffee. Pamiętacie to śliczne, złote opakowanie, obiekt pożądania w pewnym okresie peerelowskiego kawowego niedoboru? Kawa „winerka” dostępna na bazarach w ofercie sprzedaży „łóżkowej” /och… jak to teraz brzmi!/ to mniej lub bardziej legalny import z zasobnej Austrii. Ta marka kawy wciąż istnieje w handlu !

Aby było całkiem „retro” - do życia został obudzony z dziejowego snu, zabytkowy, peerelowski młynek do kawy. Z radością nowicjusza wykonał swoje zadanie i oto "Wspomnieniowa"  kawa już paruje w dzbanuszku. Hmmm… pachnie i smakuje jakoś inaczej... Szczerze mówiąc wręcz... paskudnie! 

Czy to wina postarzałych kubków smakowych??? A może atmosfera polityczna do niej nie pasuje? 

Kawa się spospolitowała. Niegdyś symbol dobrobytu, napój z pogranicza ekskluzywnych, z pewnością wyżej w hierarchii od popularnej herbaty. Prawdziwa kawa była napojem dozwolonym od lat …przyjmijmy osiemnastu. Napój dla dorosłych. Wizyta w kawiarni i zamówienie „małej czarnej” to rodzaj inicjacji w dorosłość. Dziś automaty z kawą stoją na szkolnym korytarzu… Czy zostało jeszcze coś z kategorii „dozwolone od lat osiemnastu”?

Automaty serwują „zdegradowaną” kawę w papierowych kubkach. Zgroza! Ekskluzywna „peerelowska” wymagała prawdziwego szkła. Obywatele pijali kawę parzoną w szklankach. Zmielone w pył aromatyczne ziarna, zalane wrzątkiem tak, aby na powierzchni utworzył się gruby, pienisty kożuszek…

„Mam kilka szklanek z czasów PRL-u :) Pamiętasz jak były pakowane? 12 szklanek, ustawionych pomiędzy falistą płytką z tektury. Całość zapakowana w szary, pakowy papier. W czasach kryzysu kupiłam dwa takie zestawy na ulicy Szewskiej. Pamiętasz ten sklep? O matko kochana czego tam nie było. Garnuszki fajansowe też mam z tego sklepu. Szklanki z uszkami /żaroodporne/ wyciągam z czeluści na szczególne okazje :) Mam kilka serwisów porcelanowych, ale to nie jest to co SZKLANKA ;)”   Elżbietka53, 2009-10-15

Studenckie wojaże do bratnich, socjalistycznych Węgier zaowocowały pojawieniem się nowego urządzenia.

 Panie i Panowie oto emerytowany węgierski Ekspres Do Kawy. Ciśnieniowy. Obecnie pełni z powodzeniem funkcję reprezentacyjną na dekoracyjnej półeczce ramię w ramię /dziubek w dziubek/ ze swoim nieco starszym kolegą, dzbanko-termosem. Staruszek jest chyba nadal „na chodzie” co trudno jednak udowodnić z powodu zaginięcia kabla z płaską wtyczką…

Nie zaginął jednak stary, dobry przepis na ciasto do kawy:

Weź jajek tyle ile chcesz, najmniej cztery i zważ na kuchennej wadze. Ile zaważą jaja tyle trzeba dodać mąki, tyle cukru i tyle tłuszczu /margaryna/. Wszystko mikserem wyrobić na masę, dodać "na oko" proszek do pieczenia. Wyłożyć na blachę, a na wierzchu ułożyć śliwki węgierki. Dla efektu, po upieczeniu, posypać cukrem pudrem. Rośnie jak oszalałe i smakuje wybornie...Polecam !

To samo w wersji szklankowej wg Elżbietki53:

Cztery jajka ubić ze szklanką cukru oraz cukrem waniliowym, dodać dwie szklanki mąki, dwie łyżeczki proszku do pieczenia oraz kostkę stopionego masła. Dalej jak w przepisie  powyżej, aż do końcowego wykrzyknika.


 ps  
odnalazł się kabel z płaską wtyczką do ekspresu. Oto on!




wtorek, 25 września 2012

Jak to w maglu bywało



Kto żył w czasach PRL i wcześniej, ten wie! 

       Wikipedia podaje definicję:  "magiel albo maglownica - maszyna, służąca do maglowania, czyli prasowania przy użyciu systemu walców. Maglowaniu poddawane są po praniu na ogół większe sztuki bielizny - pościel, obrusy, ręczniki, zasłony, tzn. takie, których prasowanie żelazkiem byłoby uciążliwe i nieefektywne.
Powszechnie nazwą magiel określa się także nie tylko samą maszynę, ale również punkt usługowy - pomieszczenie, w którym magiel jest zainstalowany. Zgodnie z zasadami literackiego języka polskiego magiel ma rodzaj męski, a przypisywanie mu przez niektórych Polaków rodzaju żeńskiego traktowane jest jako regionalna poboczność".

       Taka właśnie poboczność występowała na moim osiedlu -  kobiety mówiły: - idę do magli , słyszałam w magli…

Aaaa… tak, bo w maglu /magli?/ zajmowano się nie tylko bielizną. Wraz z bielizną „maglowały” się tu okoliczne plotki, z których często wynikały kłótnie i sąsiedzkie obrażania. Taki „magiel” to miejsce tylko dla dorosłych i małe dziewczynki nie powinny tam przebywać - mówiła Mama. 

Magiel – osiedlowe centrum informacji i kształtowania opinii społecznej. To, co odbywa się dziś na łamach tabloidów i forach internetowych wcześniej odbywało się w  maglu! Ot co!

A na wsi, podobną rolę odgrywały zebrania przy okazji darcia pierza lub innych prac zbiorowych. Wydaje się to jednak wersją „light” w porównaniu z miejskim maglem. Wiejskie posiaduszki zdobione były śpiewaniem piosenek, żartami i tańcami… A maglu?  Nieznane są tradycyjne pieśni ludowe z magla. A może się mylę? 

Bawimy się w magiel? Usiądźmy na ławeczce i pogadajmy jak w maglu bywało. Już są trzy „Plotkary” ale miejsc wystarczy dla wszystkich koszykowych gości… posuniemy się na tej ławce.


alElla  - pamiętam z dzieciństwa, że w sąsiednim domu był magiel. Pójdę sprawdzić z aparatem, czy jeszcze jest. Bo pralnia to jest w każdej klatce schodowej, ale nie fotogeniczna. Teraz nikt w kotłach nie gotuje bielizny, więc zawalona jest rupieciami, przeważnie meblami i drewnem.
Mieliśmy wielki,  wiklinowy kosz na bieliznę. Do magla niosły go dwie osoby - taaaki był ciężki. Zazwyczaj tragarzami byli rodzice, a z czasem brat, gdy  tylko  dorósł do takiej funkcji. W maglu, mama nawijała bieliznę na wałki, jakoś tak, żeby jedno prześcieradło za drugie zachodziło, a mniejsze kawałki między prześcieradłami, by całość nie rozpadała się podczas maglowania. Nawijaną na wałki bieliznę pryskało się wodą nabieraną w usta. Nie wiem, dlaczego? Nie było wtedy spryskiwaczy?  Korbą kręcił tato, albo brat. Wszystkie kobitki z tej klatki, w której był magiel, jak tylko usłyszały odgłosy trybów z magla, zaraz schodziły do piwnic i siadały na takiej długiej ławie, czekały, aż skończy się maglowanie. O czym rozmawiały - nie wiem, bo dziewczynki małe w maglu nie siedziały...

Bet  -  a nie mówiłam??? 

Jagoda - jako mała dziewczynka często z mamą chodziłam do magla. Ale przygotowanie bielizny do maglowania też wymagało pewnej wprawy. Z uwagą się przyglądałam jak mama to robi. W końcu to cały ceremoniał był. Najpierw wysuszoną bieliznę trzeba było wyciągać żeby rogi np. poszwy czy prześcieradła się stykały. Potem mama składała wszystko i zawijała np. w duże prześcieradło i taki pakuneczek wędrował do magla niesiony głównie przez mamę. Całe szczęście, że miałyśmy niedaleko bo wcale lekki ten tobołek nie był...
A w maglu to dopiero była ceremonia. Na wąski walec drewniany nawijało się poszczególne rzeczy z prania, ale powierzchnia musiała być niemal płaska, potem wsuwało się ten walec w maszynę, która wyglądała jak narzędzie tortur. Wielgachna, z olbrzymim kołem do kręcenia, a na ten nawinięty walec z bielizną pod wpływem kręcenia kołem przesuwało się wielkie, ciężkie pudło. Trzeba było parę razy przekręcać w jedną i w drugą stronę aby maglowanie można było zakończyć. Za to po rozpakowaniu tego walca bielizna, głównie pościel ukrochmalona, także ścierki i ręczniki były jak listeczek. Potem niestety weszły w obieg magle elektryczne i to już nie był taki urok. W domu mama rzeczy małe np. ścierki czy ręczniki maglowała maglownicą ręczną, spadek po babci. Maglownica ma w tej chwili ok. 150 lat. 

alElla -  wiadomość z ostatniej chwili: magiel znowu funkcjonuje! Przywiodła tu ludzi bieda i oszczędzanie prądu. Zamiast prasować, maglują po prostu wszystko jak leci, także drobną bieliznę.

Bet pamiętam, że maszyna do maglowania bardzo hałasowała i rozmowy siłą rzeczy były bardzo głośne - więc wszyscy znali bieżący temat. W latach 70-tych pojawiły się magle elektryczne, a usługi nazwano „Prasowalnią". Prasowano bez obecności klienta, przychodziło się po odbiór już wyprasowanych na "blaszkę" rzeczy. Miejsce stało się anonimowe, straciło rangę Centrum Informacji i w ogóle... to już nie było to...

A tak na zakończenie: MAGIEL występuje:

1. W literaturze: "Prześcieradła, które wynoszą z magla, są jak puste ciała czarownic i heretyków". Autor: Zbigniew Herbert - ''Magiel''

2. W gastronomii:  w Krakowie istnieje knajpka urządzona w dawnym pomieszczeniu magla /prawdopodobnie/ - wskazuje na to wystrój wnętrza: piwniczne ściany i sklepienie, mechanizmy i akcesoria maglownicze, ale atmosfera ponoć wcale nie przypomina rozplotkowanego magla. To raczej "magiel intelektualno - artystyczny", jak to w Krakowie… hi, hi, hi...

sobota, 22 września 2012

Wielkie pranie



Dziś robiłam pranie. Po latach fascynacji pościelą z nie wymagającej prasowania i krochmalenia kory, nastąpił u mnie renesans miłości do poczciwych, bawełnianych poszew i poszewek. Wydobyte z samego dna bieliźnianej szuflady dobrze pamiętają czasy swej peerelowskiej świetności. Z trudem zdobyta w czasach niedostatku część panieńskiej wyprawy jeszcze pamięta dawniejsza procedurę prania, krochmalenia, suszenia i naciągania na cztery ręce, aby na koniec poddać się prasowaniu żelazkiem parowym made in ZSRR. 

Dawny program prania rozpoczynało nocne moczenie bielizny w jakimś środku pralniczym. Rankiem, na powierzchni moczenia zbierał się lekki kożuszek czegoś… Brud to albo ów środek pralniczy? Taką „namaczaną” /mówiąc językiem współczesnych reklam/ bieliznę poddawano gotowaniu w wielkim garze mieszając drewnianą pałką. Drewniane mieszadło miało czasem postać szczypiec bardzo przydatnych do wyjmowania pojedynczych, gorących sztuk tkaniny. Po takim „praniu wstępnym” bieliznę przejmowała pralka Frania. Na temat tego, rewelacyjnego urządzenia napisano już tak wiele, że zamilczę tylko z szacunkiem. Zmiana wody – pranie. Zmiana wody- płukanie. Do wody dodać krochmal- usztywnianie. Funkcję wirowania zapewniało dodatkowe urządzenie pralko podobne czyli wirówka. Jak ona wirowała! Do sucha nieomal! Jakaż to była ulga dla umęczonych wykręcaniem prania rąk. Szczęśliwi posiadacze wirówek porzucali precz gumowe wyżymaczki. Wraz z nimi pozbywano się tego pięknego słowa: „wyżymać”, „wyżymaczka”, „wyżmij tę bieliznę”, „czy mam to już wyżąć”? Och, jak to brzmi…

Odwirowaną bieliznę wystarczyło już krótko suszyć uważając aby nie wyschła „na pieprz” bo prasowanie takiego „pieprzu” dawało marne rezultaty. W takim przypadku potrzebny był dodatkowy zabieg -  kropienie. Kropidłem, gałązką czegoś, palcami lub w ekstremalnych wypadkach bryzganiem z ust… brrr…

No i najgorsza według mnie, znienawidzona, operacja - wyciąganie brzegów bielizny tak, aby płachta tkaniny była równa i końcowe zabiegi dały dobry efekt. Pranie poddawano maglowaniu oraz prasowaniu. W odwiedziny do magla zaproszę w kolejnej notce bo temat to arcyciekawy pod wieloma względami. Dziś poprzestanę na prasowaniu. Mozolnym, nudnym i nielubianym zajęciu. Dlatego bardzo popularne były publiczne prasowalnie wykonujące tę pracę w ramach usług dla ludności.  Jak tam prasowano cudnie! Pościel gładziusieńka jak karta! Nigdy, przenigdy nie dawało takiego efektu domowe żelazko. Nawet to z ZSRR.

Prasowalnie z czasem zniknęły podobnie jak punkty repasacji pończoch ale wymyślono nową tkaninę: korę. I obrusy z czegoś sztucznego, plamoodpornego zamiast tych ciężkich i wymagających krochmalu, z Polskiego Lnu.

Ale cóż, każda moda mija. Minął zachwyt nad koszulami Non Iron, znów prasujemy te męskie bawełniane odzienia bez narzekania. Tak i powróciłam do prasowania poszew. Przy okazji, w pościelowym  archiwum znalazłam dwa stareńkie, tekstylne guziczki bieliźniane oraz peerelowskie spinki do poszew. Szmaciane guziki już nie pracują w mojej pościeli, są zabytkowe. Wykonane z bawełnianych nici ślicznie przeplatanych. Jak je robiono, ręcznie?
 

  Prasuję poszwy bez poczucia krzywdy dziękując jednak wynalazcy automatycznej pralki oszczędzającej tego wyżej opisanego pralniczego procesu. Teraz jest tak: bach do bębna, pstryk pokrętłem, klik guziczkiem i gotowe. Bez wyżymania! No, to chociaż wyprasuję i pozapinam plastikowymi spinkami. Ku pamięci.




poniedziałek, 10 września 2012

Wypracowania



Szukając czegoś w mało używanej szufladzie natknęłam się na tajemniczy pakiecik. Plik kartek oprawionych w ręcznie uszytą na lekcji  prac ręcznych saszetkę z szarego płótna. Z wyhaftowanym inicjałem. Otwieram i co widzę? Moje klasówki i wypracowania z liceum. Poprawiane przez nauczyciela i oceniane na czerwono!
Już dawno zamierzałam coś na ten temat napisać i ponarzekać, że teraz już nie pisze się wypracowań tylko jakieś eseje i rozprawki. Robi się prezentacje z udziałem multimediów. Tak chciałam pokpić z nieudolności graficznej i stylistycznej współczesnej młodzieży, której słowo pisane coraz bardziej jest obce. Tak chciałam pochwalić dawne wypracowania domowe na zadany temat.

Wypracowania – już sama nazwa wskazuje, że oprócz treści ważna tu była też technika pisania, ortografia, kaligrafia, interpunkcja i układ graficzny tekstu. Wszystko wypracowane co do kropeczki i przecineczka. Aby taki efekt osiągnąć praca zaczynała się od nakreślenia planu. Plan wypracowania zawierał w punktach główne myśli, które powinny znaleźć się we wstępie, rozwinięciu tematu oraz zakończeniu. Rozwinięcie poszczególnych punktów planu pisało się „na brudno”. Pełno tu skreśleń, poprawek, wstawiania zdań i uzupełnień. Po ostatecznej korekcie brudnopisu tekst przepisywano na czystą kartę. Jak najbardziej starannie, pilnując interpunkcji oraz zachowania akapitów. Tak powstawało wypracowanie idealne. Niestety, zawartość mojej zabytkowej saszetki tylko częściowo to potwierdza.
Patrząc na te pożółkłe już kartki dziwię się jakim cudem ukończyłam to liceum i zdałam maturę? Za takie pisanie ? Czwórka? Trója z plusem? Hi, hi, hi… a co tam, popatrzcie i pośmiejcie się ze mnie i ze mną.
Prawda, jaka nieporadna forma? Skreślenia i zamazywanie wyrazów tłumaczy jedynie fakt, że to była „praca klasowa”, czyli „klasówka”. Nie było czasu na pisanie „na brudno” i „na czysto”. Tu ważne było wyrażanie własnych myśli, umiejętność formułowania wniosków i układania tekstu w logiczną całość. To było oceniane. Pamiętam, że klasówki były bardzo stresujące. Bałam się ich jak ognia do momentu zadania tematów. Zazwyczaj były dwa lub trzy do wyboru. Tworzenie tekstu szło już spokojnie, aż do chwili gdy z katedry padały sakramentalne słowa: „proszę kończyć, za chwilę dzwonek na przerwę”. Uff… policzki czerwieniały, długopis skakał po papierze co raz szybciej i szybciej, aby zdążyć do ostatniej kropki. Już brakowało czasu na przeczytanie całości i dokonania poprawek. Trudno. Trzeba oddać pracę i czekać kilka dni na poprawę i ocenę.

Mniej stresujące były prace domowe. Tu wymagano jednak większej staranności w pisaniu. Już nie mogło być skreśleń i poprawek. Praca była oddawana „na czysto”.

Dawno, bardzo dawno już nie widziałam aby młodzież pisała wypracowania… To już niepotrzebna umiejętność skoro nie jest wymagana na maturze. Bo szkoła uczy teraz głównie zdawania egzaminów zamiast ogólnych umiejętności  intelektualnych. Sztuka wypowiadania się na określony temat zanika wraz ze popularności wzrostem sprawdzianów testowych. Tu wystarczy klik lub krzyżyk i pstryk, wyskakuje ocena. Pewnie dlatego redaktor TV zaprasza telewidzów do oglądania „Jakiej to melodii” zamiast do oglądania programu pod tytułem „Jaka to melodia”.



























int!


patrz pod notką!





int!

wiedza na zadany temat także !


ort!











styl!


Spr  4+