środa, 26 października 2011

Peerelowskie dobre?

Kulturalne wydarzenie mijającego tygodnia: po 40 letniej przerwie powrócił na ekrany Teatr Telewizji. W wersji – na żywo.
        Przez tydzień  trwała intensywna promocja. Reaktywacja starego, poczciwego Teatru  Poniedziałkowego. Och i ach… Wielkie Gwiazdy w wielkim stresie. Bo nic to, że zapowiadany spektakl już „ograny” na scenie 150 razy. Przecież teraz Telewizja Na Żywo! Ochy i achy , wywiady z aktorami brzmią nieomal jak zapowiedź „obdzierania żywcem ze skóry przez strasznych telewidzów”…
         A cóż to nowego? Cała pierwotna telewizja była „na żywo”. Bez komputerów, prompterów i innych podpowiadaczy, bez powtórek. Jak oni przeżyli, ówcześni prezenterzy i artyści? Bez takich apanaży i kontraktów jak ci dzisiejsi drżący z przerażenia przed kamerami? A może to przerażenie było tylko zabiegiem marketingowym wzmagającym napięcie i chęć udziału w „igrzyskach”?
         Irytująca promocja, ale wielki sukces. Widowisko było naprawdę warte obejrzenia. Może niekoniecznie prezentacja wydarzeń za kulisami, niekoniecznie rozmowy z „Wielkimi” na widowni, może trochę mniej promocji głównej aktorki… ale jednak wielki krok w dobrą stronę. Telewizja publiczna wreszcie wykonuje swoją MISJĘ! Nie wstydzi się powielać dobrych, choć peerelowskich wzorów. Nareszcie nikt nie mówi, że wszystko co peerelowskie to „be”!
         Przy okazji reaktywacji Teatru Telewizji przypomniano, jak to przed 40 laty telewizyjny teatr gromadził wokół odbiorników całe społeczeństwo. Pustoszały ulice. Przy nielicznych telewizorach zasiadali wszyscy okoliczni mieszkańcy. Bywało, że posiadacze odbiorników gościli jednorazowo po kilkadziesiąt osób w małych, blokowych mieszkankach.
         Tak się teraz zastanawiam, co było motywem? Zachwyt nad techniką czy rzeczywisty głód kultury? Proletariusze z całej okolicy łączyli się …aby oglądać Teatr!
         Temat powrotu do czasów PRL jest modny. Niedawno ciekawym newsem podawanym w TV była relacja o rodzinie, która postanowiła żyć jak w peerelu. Mieszkanie wystylizowane zgodnie z modą epoki : lampa z abażurem, stolik typu „jamnik”, meblościanka, brak łącza Internetu, maszyna do pisania na biurku. W kuchni emaliowane garnki, a podstawą żywienia uczyniono mleko oraz ziemniaki. Rodzina spędzająca wieczory na czytaniu książek była zachwycona  ilością odzyskanego czasu z powodu braku dostępu do Internetu. Za największą niedogodność takiego życia uznano brak… depilacji! Nooooo… jeżeli tylko taki jest problem, to po co nam była ta cała technika i cywilizacja?
         Okazuje się, że „peerelowskie dobre” jest! Teatr telewizji powrócił, a i życie w stylu PRL potrafi zadowolić.


sobota, 22 października 2011

Znowu kamienie...


        Noc spędzamy w skromnym, ale dość wygodnym hoteliku, a rankiem, bardzo chłodnym /!/ rankiem, dalej w drogę. W krainę Kapadocji.
        Przed nami miasteczko Goreme. 

 
            Miasto wykute w skale – tak reklamują go przewodniki turystyczne. Jest w tym trochę przesady, jak to zwykle u Turków, ale faktycznie istnieją tu wykute w skałach mieszkania, restauracje, a nawet hotele. Więcej jest takich już opuszczonych, raczej ruin, dawnych domostw. Te skalne domki wyglądają jak powiększone mieszkanka krasnoludków. 

 
        W dawnych wiekach miasteczko to było znane z hodowli gołębi pocztowych. Dawni „pocztowcy” opanowali liczne szczeliny oraz półeczki skalne i zamieszkują je nadal stanowiąc naturalną dekorację terenu. Chętnie pozują do fotografii.


         Jedziemy dalej, do następnego skalnego miasteczka. Tu, wstępu broni dostojny wielbłąd - „patriota” udekorowany turecką flagą państwową.

 
       Rozkosznie jest biegać po skalnych uliczkach, zaglądać do skalnych okien i drzwi.

 
     Czuję się jak z wizytą u Jaskiniowców - Flinstonów i wypatruję automobilu na kamiennych kołach. Ale niestety, to inna epoka i podziwiać możemy jedynie niezwykłego, skalnego wielbłąda. 

 
        A po drugiej stronie drogi, przedziwne figury skalne, przedstawiające zastygłe w bezruchu postacie ludzkie. 

To są  całujący się kochankowie.










A to zastygłe na wieki "trzy piękności" 

      Nasz autokar zatrzymuje się co rusz w jakimś uroczym miejscu. Chwila na fotografie i… następny etap.
- Proszę wsiadać! Proszę wysiadać i podziwiać!
- Oooooo… znowu kamienie…? Jęczy  znużony turysta
- Patrz i podziwiaj, takich kamieni już prędko znowu nie zobaczysz! Gromi turystę jego urocza żonka.

 
        Tak, tak… program „kamienny” już wyczerpany i jedziemy do… fabryki odzieży skórzanej. A jakże. Każdą, najbardziej atrakcyjną wycieczkę  krajobrazową, nasze Tureczki muszą zepsuć przymusową wizytą w takiej wytwórni odzieży. Nie pomogą błagania i protesty. Mus. Przykrość tą rekompensują jedynie niezwykłej urody młodzieńcy występujący jako modele oraz sprzedawcy. Doprawdy, modelowi chłopcy! Oto prawdziwa przyjemność dla oka! Żadne tam, kurteczki i płaszczyki!
        Jeszcze tylko jedna obowiązkowa wizyta w sklepie z pamiątkami. Tym razem interesująca. Tu można obficie kosztować tureckich słodyczy i orzechów, rozmaitych chałw i herbat granatowych, jabłkowych itp. specjałów. Wszystko można też kupić po przyzwoitych cenach. Pyszny, kolorowy sklepik. Nie wiem tylko dlaczego wspaniałe tureckie słodycze i herbatki po przyjeździe do Polski tracą całą swoją atrakcyjność. Galaretki i pianki oklapłe sklejają się i twardnieją. Tracą  słodycz i aromat. Herbatki typu „instant” kamienieją na wzór skał Kapadocji. Wszystko to w ramach terminu przydatności do spożycia. Kolejny „turecki przekręt”?
         I co na to Oko Proroka? Na tym drzewku należy zawiesić osobiste Oko Proroka aby zapewnić sobie pomyślność na najbliższą przyszłość. Hmmm... zobaczymy czy wróżba się spełni. Na wszelki wypadek zawieszam.


 
        Kapadocja jest bajkowa. Polecam każdemu! Uczta dla oczu i duszy. Prastare skały emitują jakieś przyjazne fluidy. Wszyscy czuliśmy się tam świetnie. Przypadkowa grupa wycieczkowiczów nawiązała bardzo przyjazne relacje między sobą oraz wspólnie z tureckim przewodnikiem. Było bardzo ładnie i po prostu - fajnie.


        W drodze powrotnej podziwiamy, teraz już w dziennym świetle, ogromne i piękne Góry Taurus. Zaraz po ich przekroczeniu klimat się zmienia, temperatura wzrasta. Można zrzucić sweterki i szale. Wracamy na gorącą plażę śródziemnomorską i spokojnie leczyć przeziębienie.


 Każde zdjęcie powiększa się kliknięciem!

  A tutaj jest więcej zdjęć z Turcji

piątek, 21 października 2011

Podobiadek z podwieczorkiem

Odkurzam i stawiam do analizy kolejne „zapomniane słówko” , które dopiszę do mojego słowniczka w ramce po prawej.
        Podobiadek – mawiała moja mama podając mi kanapkę jako drobny posiłek po powrocie ze szkoły. Bo właściwy obiad, dwudaniowy: zupa oraz tzw „drugie”, a czasem też i deser, mama podawała około godz 16 gdy tato wracał z pracy. Wtedy już wszyscy byliśmy tylko dla siebie i spokojnie zjadaliśmy rodzinny obiad. Codziennie.

        Podobiadek – urocze słówko pełne takiego rozkosznego, beztroskiego rozpasania… Tak, tak. Pamiętam analizę tego słowa przy okazji omawiania „Przedwiośnia” St. Żeromskiego. Podobiadki jadali, ba, celebrowali wręcz jako jeden z licznych posiłków, mieszkańcy  polskiego, wiejskiego dworu. Pieszczotliwa forma tego słowa czyniła z niego nieomal symbol próżniaczego życia ziemiaństwa.

        Ten oto symbol przetrwał parcelację majątków ziemskich i występował czasami w siermiężnym Peerelu. Podobnie jak jego „kolega”- „podwieczorek” . Kolejny relikt  burżuazyjnego rozpasania?

 Podwieczorki często były częścią jadłospisu dziennego  w państwowych placówkach wychowawczych np. przedszkolach, na  koloniach letnich itp. W sanatoriach podwieczorki były okazją spotkań towarzyskich. Organizowano wtedy potańcówki wkrótce nazwane „fajfem” od angielskiego obyczaju picia herbatki o godzinie 17 czyli „five o’clock”. Znajomość angielskiego nie była wtedy powszechna więc zdarzały się śmieszne sytuacje gdy zapowiadano „Five o;clock” na godzinę 18.30…hi,hi, drobiazg. Taki „fajf” organizowany jeszcze później, po kolacji, zyskiwał już miano „dancingu” .
Socjalistyczna władza sankcjonowała podwieczorki nawet pod angielszczoną nazwą  ale podobiadków już nie.
Mało tego, podwieczorek wszedł na długie lata do kanonu kultury pod postacią słynnej radiowej audycji „Podwieczorek przy mikrofonie”. Całe rodziny zasiadały przy radioodbiornikach z zielonym okiem, aby bawić się wraz z Sołtysem Kierdziołkiem, kolegą Malinowskim oraz „Rolską do tablicy”. A jakie tam śpiewano przeboje, a jaka kunsztowna konferansjerka i satyra na najwyższym poziomie! Tu zaczynały się prawie wszystkie kariery estradowe.

Tak sobie często myślę: jak bardzo zmieniło się nasze życie…
Nie mamy już podwieczorków i podobiadków. Nie mamy codziennych rodzinnych obiadów z zupą i deserem oraz rozmowami: „co tam, synu, w szkole?”  O wspólnym słuchaniu radia już nie wspomnę. Młodzież wcina pizzę ze słuchawkami w uszach i wzrokiem wbitym w klawiaturę telefonu, rodzice na służbowych lanczach i branczach…
Poczciwy Podwieczorek przekształcił się we wspomniany już „ fajf”  podobiadek stał się lunchem… i poooooszło! Skończyło się na tym, że już nie wiadomo kiedy jest kolacja bo dawne dania obiadowe jadamy teraz często późnym wieczorem. I na nic innego już nie ma miejsca bo w końcu trzeba iść spać.
A podobiadek? Ten uroczy  posiłeczek, całkiem zbędny, przeznaczony dla łasuchów… taki kulinarny pieszczoszek dla zabicia czasu, a nie głodu. Ach, wrócimy do niego może na emeryturze…


sobota, 15 października 2011

Re: prezent

        Dostałam taki cudny prezent z Ukrainy. Postanowiłam się nieco zrewanżować oraz trochę wytłumaczyć z tych obrazków, które są  nieprzypadkowe. Starannie przez autorkę dobrane.


        Latem pisałam o dawnych aptekach. Może ktoś z Was zechce sobie ten tekst przypomnieć i zilustrować zdjęciem ukraińskiej Apteki. Cóż za cudowne wnętrze. Oprócz naocznego piękna emanuje atmosferą  lekarskich tajemnic. Nieomal czuję zapach. Woń drewnianej politury zmieszana z aptecznym aromatem ziół oraz chemikaliów. No i koniecznie zapach pasty do podłogi, bo podłoga jest zapewne drewniana, zapuszczana środkiem konserwującym lecz nie lakierowana. Taka powinna być stara Apteka wg mojej wyobraźni.

         Czar starych aptek można wykorzystać do celów komercyjnych tak jak tu w mieście Chełm.



       Co mnie łączy z Franciszkiem Stefczykiem? Toż to mój „kolega po fachu” ! Łączy nas praca w tej samej szkole. On, Stefczyk Franciszek, występuje już w roli zacnego Patrona owej starodawnej /rok założenia 1860/ szkoły. Jest Patronem naprawdę bardzo lubianym i często wspominanym, ostatnio nawet częściej z racji współpracy z całkiem współczesnym Bankiem Skok Stefczyka.

        Szacowny ów Nauczyciel, Franciszek Stefczyk, pedagogiem był ponoć bardzo dobrym lecz  prawdziwą sławę zdobył jako założyciel tzw. Kas Stefczyka. Dzięki temu ówcześni chłopi uzyskali dostęp do kredytów i nie byli już skazani na usługi pazernych lichwiarzy. To był prawdziwie nowatorski pomysł dający początek rozwoju bankowości. A działo się to w latach 1884-1890…
        Ponieważ lubimy i szanujemy tego poczciwego Patrona – pielęgnujemy jego pomnik w samym środku wsi tuż obok Kościoła Parafialnego, a jakże! Bardzo często, nieomal corocznie odbywamy szkolne „pielgrzymki”  na cmentarz Łyczakowski gdzie jego grobowiec. 





        Już wiecie dlaczego alEllę poprosiłam o ukłony dla „kolegi”? 
        Ależ się, ten mój, pomnikowy Stefczyk ucieszył! 


        Dziękujemy alEllu! Ja i mój kolega Franek.

Apteka i Stefczyk

 Pomnik Fr.Stefczyka -Czernichów k/Krakowa


Pomnik Fr.Stefczyka - Czernichów/Krakowa


Pomnik Fr.Stefczyka - Czernichów/Krakowa

Restauracja w dawnej aptece - Chełm

Tablica pamiątkowa na budynku szkoły - Czernichów/Krakowa

Grobowiec Franciszka Stefczyka - Lwów



 Urządzenia aptekarskie - apteka Lwów

 Wnętrze zabytkowej apteki - Lwów

Wnętrze zabytkowej apteki - Lwów


Urządzenia aptekarskie - zabytkowa apteka, Lwów

Wnętrze zabytkowej apteki - Lwów

Regał apteczny - apteka zabytkowa, Lwów

Wnętrze zabytkowej apteki - Lwów

Prezent od alElli

sobota, 8 października 2011

Tureckich przekrętów ciąg dalszy

        Tureczki są sympatyczne, ale często kręcą… oj, kręcą bardzo.  Poprzednio opisywałam manipulację z plażą Kleapatrą. Teraz  wybieram się na wycieczkę i w tym celu penetruję okoliczne Biura Podróży. Jest ich ogromna ilość, wszystkie zapraszają i zachwalają swoje usługi. Każde z nich ma oczywiście inną cenę wycieczek. Coś trzeba wybrać. Ponieważ kryterium ceny bywa zwodnicze, wybieram Biuro polsko-tureckie gdzie rozmawiam z Polką i dostaję szklaneczkę pysznej, mrożonej herbaty z granatów. Ponieważ na zewnątrz jakieś 35 st – zimny napój rozstrzyga sprawę. Rezerwuję wycieczkę 2 dniową do tajemniczej, szeroko reklamowanej Kapadocji.

        Jest to kraina zaliczana do elitarnego grona którejś tam edycji Siedmiu Cudów Świata. Często mówi się o „księżycowym” krajobrazie, bajkowej atmosferze. Kapadocja leży w środkowej części Anatolii. Jest to około 500 km w głąb lądu, od wybrzeża Riwiery Tureckiej kierunek północno wschodni. Aby tam dotrzeć z nadmorskich kurortów trzeba pokonać pasmo wysokich gór Taurus i jechać dalej na północ zaliczając dość znaczą zmianę klimatu. Sympatyczna Pani od „granatowej” herbaty zaleciła zabrać „jakiś sweterek”… Okazało się, że przydatna by była ciepła kurtka, skarpety i buty poważniejsze od sandałków. No ale trudno, troszkę zimna nie zabija chociaż poważne przeziębienie mnie dotknęło na bardzo długo.
        Kapadocja słynie z krajobrazu ukształtowanego przez erozję miękkich skał wulkanicznych tzw. tufu. Sprawcami tego wszystkiego są trzy sąsiadujące wulkany. Osobiście poznałam, z dużej odległości, jednego z nich. Oto on, wiecznie ośnieżony. Tak przynajmniej zapewnia nasz przewodnik.



    Szczyt podziwiamy odpoczywając w przystani karawan. To rodzaj zajazdu dla strudzonych wielbłądów, koni i ich jeźdźców. Elegancka restauracja przypomina raczej świątynię. 


        Na trawniku rozleniwiające poduchy i miękkie siedziska, namiot utkany z wielbłądziej wełny. Taki materiał zapewnia swoisty mikroklimat wewnątrz – efekt klimatyzacji.



Skoro odpoczywamy, to opowiem jak się nasza podróż zaczęła.

Wyjazd miał nastąpić o godz 4.15 więc oczekujemy niecierpliwie, ziewając często z niedospania. Podjeżdża zgrabny mikrobusik i woła głośno: Pamukkale! To jest zaproszenie dla uczestników wycieczki w tamtym kierunku. Czekamy dalej. Ponieważ cenne minuty płyną, a kolejne mikrobusy „Pamukkale” podjeżdżają kilkakrotnie, zgłaszam się pokazując bilet, na którym pisze wyraźnie: Kapadocja! Jesteśmy jednak zgarnięci do tego pojazdu. Kierowca rozpoczyna serię rozmów przez telefon uśmiechając się gęsto do nas. Robi się trochę dziwnie. Jesteśmy sami w mikrobusie pędzącym w nieznanym kierunku, bladym, tureckim świtem. Po kilkunastu minutach zostajemy wysadzeni na jakimś skrzyżowaniu i przejmuje nas inny, większy, autobus. Bez słowa wyjaśnień i zapytań jedziemy dalej. Do następnego, większego skrzyżowania, gdzie znowu nas zostawiają. Niebawem zajeżdża kolejny busik – chyba już docelowy. Dowiadujemy się tego od współpasażerów bo pilot, kierowca milczą jak zaklęci. Jedziemy, przysypiając w budzącym się tureckim dniu. Na pierwszym postoju przewodniczka przemówiła. W polskim języku, ale bardzo czymś zdenerwowana  oznajmia, że dalej z nami nie jedzie. Jesteśmy w lekkim szoku lecz zdeterminowani chęcią ujrzenia Kapadocji karnie wsiadamy do autobusu, który niebawem przystaje.
- teraz wysiadł kierowca… rozlega się jęk rozpaczy jednego z wycieczkowiczów – czy ktoś tu ma prawo jazdy?
        Wtedy, jak wschodzące słońce, wkracza nowy, młody i przystojny Turek. Z wdziękiem i piękną polszczyzną przejmuje dowodzenie nad udręczoną niepewnością wycieczką. Ufff…

        Już bezpiecznie i pewnie wchodzimy do podziemnego miasta Kaymakli. To prawdziwe podziemne, wydrążone w skałach miasto dawało schronienie ludności przed licznymi najazdami prześladowców. Najczęściej na tle religijnym. Podziemne miasto jest położone na kilku poziomach w głębi ziemi. Poruszamy się labiryntem uliczek i przesmyków prowadzących do poszczególnych pomieszczeń: pokoi mieszkalnych, stajni, magazynów, kuchni, a nawet… WC.
        To tylko wstęp do dalszych atrakcji, które już wkrótce zobaczymy.




To tylko wstęp do dalszych atrakcji, które już wkrótce zobaczymy.





czwartek, 6 października 2011

Jesienne ogniska

         Liście żółkną w dużym tempie. To już jesień. Piękna i prawdziwie złota, egoistycznie nazywana „polską złotą jesienią”. Tak nas uczono nazw pór roku:  przedwiośnie, wiosna, lato, polska złota jesień, jesień oraz zima. Czy to już była propaganda czy po prostu obrazowe ujęcie zjawiska przyrodniczego? Bo przecież takie piękne jesienne dni bywają także w innych częściach świata… My mówiliśmy jednak z dumą: „polska, złota jesień”…
 
 Wczesna jesienna pora to czas palenia ognisk. Rolnicy rozpalali na polach ogień z ziemniaczanych łętów i posilali się pieczonymi ziemniakami. Wkrótce radość z palenia ognisk stała się powszechna bez względu na przynależność do grup społecznych. Wszyscy lubią gromadzić się wokół ognia. Kolejny atawizm?
        Ogniska dzielę na kategorie:
- ogniska rytualne, element obrzędowości harcerskiej
- ogniska zwyczajne, często gastronomiczne czyli relaks na wolnym powietrzu
- ogniska sanitarne, oczyszczające
        Ogniska harcerskie były „święte”. Ogień był obowiązkowo absolutnie czysty. Ognisko rozpalane metodą naturalną, za pomocą suchego igliwia, drobnych patyczków i koniecznie  jednej, jedynej zapałki!  Surowo zabronione było wrzucanie papierów oraz innych śmieci do ognia. Drewno układano starannie w kopczyk zwany watrą. Takie ognisko miało swoim blaskiem i ciepłem cementować przyjaźń, utrwalać poczucie przynależności do magicznego kręgu, wzmacniać wrażenia. To była wyłączna funkcja ogniska „rytualnego”.
        Ogniska pospolite nie miały żadnej magicznej siły więc można było ich ognia używać do przyrządzania ogniskowych smakołyków. A więc, po pierwsze: ziemniaki. Dobrze jest wybrać takie niewielkie, ale w jednym rozmiarze, aby równo się piekły. Wpierw  wielkie ognisko dla samej przyjemności patrzenia oraz czerpania tego żywego ciepła. Trwamy tak długo, aż zbierzemy dużo popiołu i żaru. W ten gorący popiół wkładamy nasze ziemniaczki i przykrywamy grubą warstwą żaru. Teraz wystarczy utrzymać niewielki płomień dokładając  grube kawały drewna. Ogień ma być malutki, a żar gorący.
  Czas przygotować patyki do pieczenia kiełbasy. Długie, rozwidlone na końcu, zaostrzone scyzorykiem w szpic. Nadziane na patyk kiełbasy trzymamy nad  ogniem. Niech skwierczą, niech przypala się na czarno skórka, niech zapach zwabia wszystkich do ognia. Zdarza się, że ktoś nieuważny  przypali zbyt mocno patyk i kiełbaska… bęc! Wpada bezpowrotnie do ognia. Co za strata! Hi, hi… śmieją się pozostali, bardziej  zręczni właściciele kiełbasek!
 
        Wygarniamy poczerniałe ziemniaczki. Próba twardości ostrym patyczkiem i już! Parzymy palce i usta, nie sposób doczekać się, aż ostygną. Takie gorące, posypane solą smakują bosko! To nic, że buzie umazane popiołem, a palce i wargi czarne od zwęglonej skórki. To, co spalone, smakuje najlepiej!
A najlepiej-najlepiej zawsze smakowały te upieczone ziemniaki ukradkiem wykopane na przypadkowym polu podczas wędrówki. Kradzież? Eeeee… poczęstunek raczej.
 
        Żar ognia na policzkach, zapach pieczonych ziemniaków, dźwięk gitary i melodie piosenek wędrowców… ach, taka była nasza młodość!
        Ogniska sanitarne rozpalano na polach i w ogrodach aby pozbyć się zeschniętych liści i odpadów roślinnych. Tu nie było romantyzmu ale pragmatyczna rola oczyszczająca. Głównie z zarazków i szkodników.  Teraz zakazano palenia resztek roślinnych. Dymy brudzą powietrze. No i mamy inwazję Szrotówka Kasztanowiaczka. Poczwarki tego owada zimują w opadłych liściach wytrzymując temperatury nawet do minus 25 stopni.
Opadłe liście wywozi się teraz samochodami na miejsce utylizacji a po drodze gubi nieco liści wraz z larwami… Stwierdzono, że główną przyczyną rozprzestrzeniania się szkodnika jest transport samochodowy. Najwięcej kasztanów rośnie przy drogach…
Ogień oczyszcza. Czarownice też palono na stosach…
Czarownic już nie ma, ale kto jeszcze pamięta smak pieczonego w ognisku ziemniaka i na wpół zwęglonej kiełbaski? Te obecne, grillowane na brykietach nie mogą się z nimi równać!