piątek, 17 czerwca 2011

Zakład czy salonik?

Sprowokował mnie! Wywołał „do tablicy” - pewien Miły Bloger,     taką notką.
I oto jest - wspomnienie o jednym z najstarszych zawodów… Spokojnie, proszę nie odganiać dzieci od monitorów.  Takich „zacnych” zawodów. Chodzi o fryzjera.
W Peerelu wieszano szyld:  „Zakład fryzjerski”. Tak sztywno, socjalistycznie. Szyld: „Fryzjer”- brzmi łagodniej, milej, ale takie szyldy malowano  przed wojną… we wrogim ustroju. Podobnie jest z Pocztą. Napisy „Poczta” – swojskie, małomiasteczkowe, zastąpiono surowym : „Urząd Pocztowy Nr…”  Takie jakieś odczłowieczone, choć socjalizm zakładał, że Człowiek Jest Najważniejszy… Cóż, jeden z absurdów tego okresu.
W Zakładzie Fryzjerskim czekały na nas Panie: Zosie, Krysie i Marysie  operujące sprawnie brzytwami, nożycami i drewnianymi lokówkami. W powietrzu unosił się zapach – smród  płynu do trwałej ondulacji. W koszyczkach piętrzyły się stosy drucianych wałków do nakręcania włosów.
Obywatelki i Obywatele! Hit Peerelu – trwała ondulacja!  Wpierw, żmudne nawijanie cieniutkich pasemek na  drewniane wałeczki ściągane gumką recepturką. Musi być mocno i blisko skóry, więc  ciągnie i piecze. Długo, całą godzinę, lub dłużej… Trudno. Ale jaka ulga, gdy wałeczki idą precz z naszej głowy ! Teraz łagodzący strumień wody i ponowne nawijanie. Teraz, na  bardziej przyjazne, druciane wałki spinane metalowymi klamerkami. Uffff… skóra wreszcie oddycha.
- …pod aparat proszę !
W upalne lato, to brzmiało jak wyrok. Przedsmak piekła. Głowa brutalnie wepchnięta pod blaszany hełm. A tam, wrzące powietrze pali udręczoną skórę. Trudno. Dla urody trzeba cierpieć.
  Oto trwała ondulacja! Stylowe „sianko” drobniutko poskręcanych „na baranka” włosów. Sztywne, obce, bez połysku ale za to „nietłuszczące” i sterczące na baczność włosy. Taka moda.
   
 Dalsza część tworzenia fryzury to misterne „tapirowanie”, układanie wysztywnionych  loczków w wysokie koki i sploty „na kapustę”. Napryskiwanie lakierem z buteleczki za pomocą gumowej gruszki. Oooo, taka fryzura miała trwałość około 1 tygodnia. Wystarczyło na noc zabezpieczyć gustowną siateczką, spać ostrożnie i można nie czesać się kilka dni.
Bardziej przedsiębiorcze panie fryzjerki dorabiały, po godzinach w zakładzie, czesząc domowo. Na czarno. Odwiedzały klientki w mieszkaniach lub zapraszały do siebie. Tam tworzyły mini-gabinety piękności w swoich ciasnych, blokowych łazienkach. Jak? Rozkładając stolnicę na brzegach wanny – tworzył się blat roboczy, na którym można postawić lustro. Bateria wannowa umożliwiała mycie głowy. Opuszczona deska sedesowa to „fotel” dla klientki. Jeszcze gazetowy plakat na ścianie, papierowa dekoracja… A, co ? Polak potrafi ! Przysięgam, że nie zmyślam. Byłam tam, siadywałam na takim „fotelu”… Tak wykuwały się zręby polskiej przedsiębiorczości.
Panie Zosie, Krysie zawsze takie same. Rozplotkowane, chichoczące, wesolutkie. Jeszcze nie wiedziały, że działają jak uczone psycholożki. Bo pobyt w dusznym Zakładzie Fryzjerskim –  zawsze działał kojąco. Zabiegi upiększające i porządkujące wygląd porządkują i odświeżają kobiece dusze oraz samopoczucie. Tak było, jest i będzie.
W obecnych, pachnących i lśniących Salonach Fryzjerskich także.
Bo nazwa „Salon Fryzjerski” teraz obowiązuje. Salon zastąpił Zakład. O! No… czasem Salonik. Ale panie Zosie, Krysie i Marysie… och, przepraszam: panie Klaudie, Natalie i Renaty – nadal świetnie plotkują. Sprawnie manipulując nożyczkami i suszarkami, szczotkami i odżywkami, szprycując nas lakierami w spray’u – masują nasze kobiece głowy oraz dusze. Łagodzą stres i przywracają wiarę w siebie. Teraz usługa jest kompleksowa. Fryzura, manicure, solarium. Oraz lektura prasy kolorowej. Hełmy na głowie – ograniczone do minimum. Tortur – brak. Sama przyjemność.
Właścicielki Salonu na moim osiedlu, trzymają się pewnych, charakterystycznych dla tego fachu, zasad. Uczennice-praktykantki karnie sterczą na baczność  pośrodku Salonu. Obserwując pracę „sił fachowych” wyczekują  momentu gdy trzeba usłużnie podać lokówkę, zamieść włosy, przetrzeć pył z lakieru…  no i umyć klientce głowę. To najbardziej intratna czynność  skutkuje bowiem napiwkiem „do kieszonki”.
Panie Fryzjerki popijają z kubeczków, patrząc w lustra. Rozmawiają z lustrzanymi odbiciami swoich klientek. Nawet między sobą porozumiewają się za pomocą luster. To rodzaj choroby zawodowej. Ale czasem zbawienie, bo tu nie można się ukryć,  nie sposób czuć się samotnym w lokalu pełnym luster. Nawet jak klientek brak. Ale prawie nigdy nie brak. Uczennice prowadzą dokładne rejestry, zapisy na dzień i godzinę. Do pani Reni, Ani Czarnej lub Ani Blondynki…
W południe rozpoczyna się rytuał zamawiania obiadu. Sprawdzanie menu w pobliskim barze, , zamówienie, uczennica biegnie i po chwili parujące pojemniczki lądują na fryzjerskich blatach. Po posiłku, lekko rozleniwiona Pani Szefowa – rozpiera się na fotelu wzrokiem dając uczennicy hasło : „rozmasuj mi kark”! I to się dzieje natychmiast. Taka kapitalistka-wyzyskiwaczka jedna! Może wnuczka Tej Sprytnej-peerelowskiej  z łazienkowego saloniku?
Pytanie domowników gdy wracam od fryzjera: „czego się dowiedziałaś” ? Nigdy nie jest bezzasadne . Zasłyszane, salonowe plotki - zawsze bezcenne!

  



Bet

czwartek, 16 czerwca 2011

Opole 2011



Tegoroczny Festiwal był jakby na moje zamówienie.  Pisałam o Opolskich festiwalach niedawno  TU. Dlatego dziś nie mogę, nie mogę powstrzymać się od komentarza. Tyle tym razem było wspomnień ! Młodzież zapewne będzie sarkać i narzekać, ale mnie się podobało. Chociaż żaden ze mnie znawca muzyki.
        Po pierwsze: odnowiony amfiteatr prezentuje się wspaniale. Przynajmniej w Telewizji. Jest sławna, zabytkowa wieżyczka w tle, o którą tak się niedawno martwiliśmy. Scena lśni bogactwem nowoczesnej techniki – aż trudno tęsknić za dawną papierową dekoracją kolorowych motyli. Dla mnie to dowód, że pięknieje i wzbogaca się nam kraj. Nie trzeba narzekać  - nie trzeba się wstydzić. Trzeba się cieszyć.
        Po drugie: mocno zabrzmiały dawne, polskie , najlepsze z możliwych piosenki. Pokazali się najlepsi z naszych, wykonawcy i autorzy. Oczywiście mam na myśli koncert sobotni z okazji Jubileuszu Lata z Radiem. Przecież to kultowa audycja Peerelu trwająca do dziś.
        Po trzecie: stanął na scenie Pan Kydryński. Kydryński-Junior.  Pięknie wkomponowany w legendę Festiwalu nie tylko dzięki nazwisku. Marcin Kydryński zachwyca swoją kompetencją, wrodzoną elegancją i urokiem scenicznym. Wielka jest potęga genów. Jak dobrze, że właśnie On poprowadził Wieczór Czarnego Anioła.
        Po czwarte: mogliśmy się na nowo delektować najlepszymi utworami z  repertuaru Ewy Demarczyk. To był piękny koncert, pełen autentycznych wzruszeń. Zachwyciły współczesne wokalistki i aktorki w tym repertuarze. Wszystkie godne i dumne, wystylizowane na wzór Pani Ewy, a jednak trochę inne. Piękne, mocne wykonania, pełne ekspresji, a nawet łez. Mnie wzruszyły na nowo te pieśni. To był godny hołd dla talentu Ewy Demarczyk, która choć nieobecna, była wielkim bohaterem wieczoru.
        Po piąte: występ Ani Rusowicz. Największa dla mnie niespodzianka. Przez moment miałam wrażenie, że to nasza dawna, pamiętna,  Ada Rusowicz szaleje na scenie. Ten sam głos o niezwykłej barwie i ten sam wygląd ! Podobna interpretacja, utrzymany w stylu lat 60-tych kostium.
Żywa kopia dawnej gwiazdy Niebiesko-Czarnych. Nieprawdopodobne. Odebrałam to znowu jako hołd dla dokonań jednej z pionierek polskiej piosenki rozrywkowej.
        Zastanawiająca i znamienna historia tej dziewczyny. Tak bardzo podobna do historii Natalii Kukulskiej. Matka Ani Rusowicz – Ada, zginęła tragicznie w wypadku samochodowym. Córka – Anna, osierocona w wieku 7 lat, obdarzona genetycznie talentem wokalnym pozostała jednak w cieniu. O Adzie Rusowicz zapomniano. Jej córka - Anna nie miała protektorów w branży rozrywkowej. Nie była lansowana. Nie rozbudzono w niej talentu. Ania Rusowicz przyznała, że radość śpiewania odkryła niedawno. Sama. Po tym, co pokazała w Opolu, bardzo możliwe, że rozwinie skrzydła. Życzę jej tego! Za skromność, za rezygnację z lansowania siebie na rzecz przypomnienia twórczości nieżyjącej Mamy.
        Kolejny raz okazało się, że kulturalne osiągnięcia artystów z Peerel są wielkie. Kolejny raz tryumfy święciła Prawdziwa Królowa Polskiej Piosenki – Maryla Rodowicz. Bo… królowa jest tylko jedna ! No, nie ?