sobota, 5 października 2024

Jesienne rytuały mieszczucha

        Wracam pamięcią do czasów niezepsutego jeszcze klimatu gdy jesień była jesienią w dwóch jej naturalnych etapach: złota polska oraz słotna.

        Rytuał zapamiętany z wczesnego dzieciństwa to szkolne spacery w karnym szyku „parami” w poszukiwaniu opadłych i wybarwionych liści. Zebrane okazy należało wysuszyć pomiędzy kartkami książki. Ten zabieg na pewno nie służył książkom, ale zasuszaniu liści jak najbardziej, gdyż wychodziły płaściutkie i równiutkie jak karteczki:) No cóż, wszak książki także były w stanie służby dla nauki. Wyschnięte listki przyklejaliśmy do zeszytów opisując gatunek ich rodzimego drzewa. To była jesienna lekcja przyrody.

        Jesienną rozrywką było zbieranie kasztanów i żołędzi oraz masowa z nich produkcja ludzików, a czasem nawet bajkowych zwierzątek. Do dziś zachwyca mnie uroda kasztanów a i dorodnym żołędziem w czapeczce nie pogardzę. Na koniec spaceru zwracam je jednak naturze wysypując z kieszeni bo w jesieni życia wolę żywe ludziki i zwierzątka:)

        Pamiętam także dziecięce, rytualne pieczenie skradzionych mamie ziemniaków podczas tajemnych zebrań przy małych ogniskach na pobliskich łąkach. Ogniska i pieczenie były tajne gdyż zabawa ta nie zyskiwała aprobaty rodziców acz surowego zakazu nie było. I tak zdradzały nas przesiąknięte dymem ubrania i czarne od zwęglonych ziemniaków buzie. Na szczęście nikt nie spłonął, a i lasek ocalał i dorasta dziś słusznego wieku.

        Wczesne życie zawodowe  znaczyła akcja zaopatrywania ludności w ziemniaki na zimę. Dbały o swoich pracowników Rady Zakładowe organizując dostawy wprost do piwnic. Bardziej wyrafinowani pracodawcy oferowali także zapasy cebuli! Nie pamiętam jednak formy rozliczeń za te dobra. Czy były finansowane w ramach funduszu socjalnego czy też należność odliczano od pensji? Tak czy siak, obywatel Polski Ludowej był zaopatrzony w codzienną dostawę mleka pod drzwi oraz pełną piwnicę ziemniaków. Ziemniaki owe były kupowane wprost od rolnika co niestety nie gwarantowało dobrej jakości. Jednego roku trafiły mi się takie co to czerniały mocno zaraz po ugotowaniu. Nie szczędzono nawozów sztucznych gdyż sute nawożenie bardzo podnosiło wydajność z hektara czym lubili się chwalić Towarzysze Przywódcy w swoich przemówieniach. O ekologii jeszcze wtedy nie mówiono i nie słyszano… Nie pamiętam też żadnych reklamacji w sprawie jakości zimowych zapasów. Jedliśmy wszystko „jak leci” i ojczyzna dawała:)

        Domowe przetwory owocowo-warzywne… Bardzo przyjemnym rytuałem było poczucie dumy z nagromadzonych przez lato słoików z przetworami. Ustawianie ich kolorami i smakami „na słodko i wytrawnie” podziwianie barwnych etykiet  itp. Hi, hi, hi… Pewnego razu, gdy wpatrywałam się z zachwytem graniczącym z samouwielbieniem w tak ślicznie zapełnioną półkę ów obiekt zachwytu z wielkim hukiem runął na ziemię. „Ideał sięgnął bruku” w sensie dosłownym. Słoiki wraz z zawartością utworzyły kolorową breję szklano-owocową. Półka runęła bo młodziutka gospodyni nie przewidziała skutków nadmiernego obciążenia lichej konstrukcji półki. Innym razem niezbyt dobrze ubita kapusta przeznaczona do zakiszenia, zgniła i zasmrodziła otoczenie w stopniu znacznym.  Hmm… Tak to boleśnie zdobywa się doświadczenie życiowe.

        Przyjemnością jesienną wieku dojrzałego było tworzenie aranżacji balkonowych z dyń oraz wrzosów. Pokoje ozdabiałam bukietami suchych hortensji, a kolorowe liście klonu pasjami zamieniałam w oryginalne róże. Bo mnie tego nauczyła blogowa koleżanka  alElla !


 
        Ach, jaka byłam kreatywna i zadowolona z siebie w staraniach oswajania jesieni. Było, minęło…

        Dziś z tych rytuałów pozostało mi jesienne sortowanie odzieży. Koszulki z krótkim rękawkiem – siuuup! W głąb szafy. Koszulki i sweterki z długim rękawem – odsiuup! Na front półki. Podobnie traktuję lekkie sandałki i klapeczki, które awansują do poziomu pawlacza a degradację do poziomu podłogi przeżywają trzewiki i kozaczki. Pozostała też miłość do kolorowych liści, które jednak po zebraniu oddaję naturze podobnie jak kasztany i najpiękniejsze nawet żołędzie. Ziemniaki kupuję po kilkanaście sztuk (zawsze odliczam pakując do siateczki 10 do 12 sztuk, nie wiem po co?) natomiast cebulę nabywam hurtem czyli aż kilogram na raz! Jak szaleć to szaleć!

        Dziś nonszalancko odrzuciłam ofertę dostawy suszonych grzybów choć u  Lubuskiej Rodziny obrodziły nadzwyczajnie – bo nie używam.

        Jednym słowem - Jesień nie ma już ze mnie żadnego pożytku. Co za czasy!


 

 


 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Dla błądzących - pomoc przy komentowaniu:

Jeśli nie masz konta w Google wybierz opcję:

- Anonimowy, ale podpisz się pod treścią komentarza, proszę.

- Nazwa/adres URL w okienku Nazwa wpisz swój nick lub imię, a w okienku adres URL wkopiuj adres swojego bloga

Za wszystkie komentarze bardzo dziękuję.