niedziela, 24 sierpnia 2025

Po wspomnienia do lasu!

         Puk, puk, puk… Ktoś zastukał do mojego Kopca i dał kopa do wieczornych spacerków w okolicznym lesie. Taki spacer - miód dla duszy oraz ciała:) Dusza oczyszcza się z grzechu zaniechania wobec bujnych zasobów przyrody istniejących tuż za progiem. Ciało korzysta przy okazji bo jak wiadomo ruch to zdrowie i już.

        Odwiedzam więc Mój Las. Prawo własności przyznałam sobie z racji zasiedzenia oraz faktu, że rósł on wraz ze mną od czasu gdy „dzieckiem w kolebce” nasiąkałam aromatem tutejszych sosen oraz  brzóz i krzaków wszelakich.

        Krzaki owe z biegiem lat wyrosły na okazałe drzewa, a młode sosenki, które z trudem zakrywały nasze dziecięce główki dziś stoją dostojne i niemal sędziwe… Ale jeszcze nieźle się trzymają i prezentują, zwłaszcza w korzystnym oświetleniu gasnącego dnia. Całkiem jak u kobiet w tak zwanym „pewnym wieku”:) Oświetlenie czyni cuda i działa lepiej niż kosmetyk.

 

        Las ten dawniej, z racji swego młodego wieku, pieszczotliwie zwany laskiem obecnie w wieku swym dojrzałym jest umiarkowanie zadbany. Wydeptane przez osiedlowe dzieciaki ścieżki wyspano drobnym tłuczniem, a gdzie niegdzie ustawiono ławeczki bo te dawne dzieciaki   też już lekko sędziwe się zrobiły i wymagają komfortu na spacerkach. W głębi lasu pełno powalonych naturalnie pni, butwiejących korzeni i pniaków – prawdziwy raj dla robaczków drewnojadków. Smacznego dla nich!

 

        Skrajem lasu ciurka potoczek o wdzięcznej nazwie Rzewny. Niegdyś wartko pomykający wśród podmokłej łąki, bogatej w wodolubne rośliny dziś rzewnie wspomina czasy dawnej obfitości. Bo teraz wody w nim tyle co prawie nic… Podmokłość terenu starcza dla roślin, ale żaby cierpią. Utraciły swój dotychczasowy raj i choć mają tabliczki informujące o ich potrzebach to żabich osobników brak.


 

 Napis na tabliczce: Uwaga, miejsce rozrodu płazów. Bardzo małe żaby na ścieżce.

Ach, a ten mały zasobnik wodny niegdyś był dla nas naturalnym lodowiskiem zimą oraz salą koncertową żabiego rechotu niosącego się aż do blokowych mieszkań umilając letnie wieczory.

        Dla zachowania kronikarskiej rzetelności wspomnieć muszę, że ów, tak lirycznie nazwany i opisany potoczek Rzewny w dawnych czasach był cuchnącym ściekiem odpadów z okolicznych działalności rzemieślniczych. Nazywany powszechnie Śmierdziołką był objęty surowym zakazem zanurzania w nim choćby małego palca. Co dziwne płynące ścieki nie zniechęcały roślin ani drobnych żyjątek wodnych. Obficie kwitnące kaczeńce i niezapominajki, rozliczne owady i kijanki koegzystowały z chemią. Dzieci straszono, że „rączka ci odpadnie” po kontakcie z tą wodą. Strach było się bać:)  Obecnie ścieków nie ma, ale i wody tyle co „kot napłakał” z powodu suszy hydrologicznej ogólnokrajowej.

        Kto mieszka w Moim Lesie? Wiele gatunków ptaków, wiewiórki i lisy oraz dziki. Och, to prawdziwi władcy terenu bardzo śmiało odwiedzający ludzkie osiedle  dewastując trawniki i pokwikując pod oknami. Wrr… To już nie jest tak romantyczne jak żabie koncerty.

        Warto czasem wygramolić się z kopca.


 

       

       

 

       

niedziela, 20 lipca 2025

Pomidor dawniej i dziś

         To z pozoru zwykłe warzywo może odnotować swoją drogę awansu.

Po pierwsze, podlega podwójnej klasyfikacji gdyż botanicznie należy do owoców, a zwyczajowo i kulinarnie jest rozpoznawane jako warzywo. Jak zwał tak zwał, ale smaczne i zdrowe jest bez wątpienia.

Pomidor zapamiętany z dzieciństwa budził sympatię ze względu na atrakcyjny kształt oraz wesołą barwę. Nie mieliśmy zbyt wielu kolorowych gadżetów więc czerwony pomidor wyróżniał się urodą. Pomidor marki Pomidor (pozbawiony właściwej nazwy odmiany botanicznej podobnie jak  Wino marki Wino)  bez zagłębiania się w jego walory odżywcze był atrakcyjnym elementem uczniowskiego prowiantu wycieczkowego: Jajko na twardo, chleb z serem bo kiełbasa zieleniała zbyt szybko bez termicznych opakowań wówczas nieznanych, oraz pomidor w całości. Zjedzenie okrągłego i soczystego pomidora dostarczało dodatkowych atrakcji w postaci przypadkowego opryskiwania sokiem koleżanki lub kolegi. A jeśli dodatkowo, kolega nosił zasłużone przezwisko „Pomidor” – uciechy było co niemiara. W naszej klasie był taki chłopiec, pulchny i okrągły z postury oraz posiadacz wyjątkowo  rumianej cery. Wszyscy, łącznie z dorosłymi, wiedzieli, że to Pomidor! Może według obecnych standardów wychowawczych brzmi to jak znęcanie się, ale w dawnych relacjach koleżeńskich nie było w tym podtekstu agresji czy wykluczenia. Chłopiec był wesoły, aktywny, lubiany i raczej sam z humorem akceptował swoją ksywkę.

Może dlatego, że pomidor zawsze kojarzył się pozytywnie i wesoło? Jedną ulubionych zabaw przy trzepaku była Gra w Pomidora. Dla młodszego pokolenia wyjaśnię, że w tej zabawie chodziło o zachowanie całkowitej powagi odpowiadając na każde zadane pytanie słowem Pomidor! Ta zabawa zawsze wywoływała gwałtowne salwy śmiechu i jednoczyła humorem wszystkie dzieciaki.

Jak pamiętam długo, długo pomidory występowały w handlu bez nazwy odmian i bez rozróżniania kształtów i smaków. Po prostu Pomidor i już. W czasach gdy powszechnie pojawiły się na rynku produkty żywnościowe z importu wiedziałam tylko, że należy omijać pomidory z Holandii jako bezsmakowe:) Problem doboru pomidorów nie dotyczył szczęśliwców posiadających Babcie z ogródkami na wsi lub użytkowników ogródków działkowych. Takie swojskie pomidorki smakowały wybornie zawsze. Dla mieszczuchów dobry czas pomidorowy jest obecnie! Oczywiście nie w supermarkecie, ale na warzywno owocowych bazarach. Jakaż panuje tu różnorodność odmian! Jakie barwy, kształty i smak! Ach i och po stokroć! Pomidorowy raj.


        Wszystko jednak przebija mój znajomy od lat Pan Pomidorowy sprzedający plony swojego ogródka. Pomidory pod nazwą Prawdziwa Malinówka, traktowane z należytą troską, eksponowane w drewnianych skrzyneczkach wyścielanych najlepszym gatunkiem sianka, zachwycają pod każdym względem i warte są swej dość wygórowanej ceny. Płacę bez zmrużenia oka i chwalę pod niebiosa bo to prawdziwe niebo w gębie!


      Jedzmy pomidory zanim przyjdzie czas aby wraz z Wiesławem Michnikowskim z bólem załkać „ Addio pomidory”!

 


 

 

 


 

sobota, 28 czerwca 2025

Wiedzą sąsiedzi jak kto siedzi

         Oj wiedzą, wiedzą! Zwłaszcza tacy „zasiedziali” od dziesięcioleci:)

Oto moje wspomnienie z dzieciństwa czyli jak było bardzo, bardzo, dawno temu:

        W bliskim sąsiedztwie, dosłownie „drzwi w drzwi”, mieszkała rodzina owiana złą sławą. Tym samym powstaje rysa na moich dotychczasowych wspomnieniach określających dzieciństwo jako radosne i szczęśliwe gdyż tuż za ścianą czaiła się kobieta „z piekła rodem” – delikatnie mówiąc prawdziwa zołza dla otoczenia oraz swojej rodziny także. Osiedlowe dzieciaki mówiły, że to wiedźma i lepiej uciekać w razie spotkania. Dorośli snuli hipotezy o mrocznej działalności tej kobiety rzekomo kolaborującej z Niemcami podczas okupacji, a nawet o rzekomym pełnieniu funkcji kapo w jakimś obozie jenieckim. Hmm… Może to wynik wojennych skojarzeń gdyż omawiana Zołza dysponowała pojazdem znanym z wyposażenia wojsk okupanta – motor z boczną przyczepką. Może więc to tylko mit, a może jednak nie.

        Kobieta owa, zwyczajem wszystkich „zołz” miała zawsze zły humor. Nikt nie widział jej nigdy uśmiechniętej, była kłótliwa i czepiająca się wszystkiego oraz wszystkich dookoła. Jedną z jej ofiar był mój „mieszkający w szafie” pies wspominany w notce z dnia 5 lutego 2025. Pies mający w sobie geny stróża podwórzowego zwykł był szczekać na balkonie. Obrywał za to kamykami rzucanymi z sąsiedniego balkonu Zołzy, a do Rady Zakładowej w miejscu pracy mojego ojca wpłynął donos za zakłócanie spokoju. Taki donos w owych czasach to była prawdziwa nieprzyjemność więc pies został objęty ścisłym nadzorem domowym oraz uciszaniem po każdym pierwszym szczeku. I już nigdy nie zostawał sam w domu.

        Zołzowatość dotykała męża tej kobiety, który czasem nie był wpuszczany do mieszkania. Jednego razu skorzystał z przejścia wąziutkim gzymsem, który łączył nasze balkony. Po jakimś czasie znikł z osiedlowego horyzontu zabierając z sobą syna i wtedy mieliśmy za ścianą już tylko matkę z córką. Niestety zołzowatość matki odbijała się na dziecięcych relacjach i żadna z osiedlowych dziecięcych grup nie przyjęła tych dzieciaków do swojego grona. Przeciwnie, „zołzowe” dzieci były obwiniane za wszelkie krzywdy. Do dziś pamiętam aferę, która wstrząsnęła blokową społecznością, w sprawie zaginionej lalki, rzekomo skradzionej przez zołzową córkę…

        Wiele lat potem:

        Zołza się zestarzała. Dorosła już córka poszła „na swoje”, urodziła swoje dzieci. Osamotniona matka nadal pielęgnowała izolację od otoczenia, a swoje złości wylewała poprzez głośne monologi kierowane w pustą przestrzeń klatki schodowej, do nikogo. Na balkonie należącym do wspólnej klatki schodowej suszyła na słońcu swoje długie, siwe włosy. Jedyną osobą, która ją odwiedzała był córki syn. Przychodził sam, bez matki, wykonywał drobne prace domowe dla babci, która odzywała się do niego całkiem „ludzkim głosem” a nawet pieszczotliwie. Złagodniała chyba.

        Jeszcze kilka lat potem:

         Opiekujący się babcią wnuk po jej śmierci odziedziczył mieszkanie i po gruntownym remoncie wprowadził się tam z nowo poślubioną żoną. Nie pamiętam już jak do tego doszło, ale zaprzyjaźniliśmy się! Wnuk Zołzy okazał się uroczym, młodym, mężczyzną, a jego żona jeszcze bardziej :) Już nie po gzymsie, ale normalnie przez drzwi odwiedzaliśmy się okazjonalnie, popijali kolorowe drinki w towarzystwie ich mamy ( tej posądzanej o kradzież lalki) oraz wymieniali sąsiedzkie uprzejmości. A to smaczne pomidorki dla młodej gospodyni, a to przejęcie opieki nad rybkami w akwarium gdy młodzi podróżowali itp. Było miło do czasu gdy  powiększona o malutkiego dziedzica, młoda rodzina przeniosła się do większego lokum. Wtedy przez moment rozważałam powiększenie własnej przestrzeni mieszkaniowej o ten lokal. Niestety, zabrakło finansów i odwagi. Wrrr… do dziś żałuję. Zamiast transakcji handlowej było czułe pożegnanie i okazjonalne kontakty potem.

        Dobra passa na fajnych sąsiadów jednak trwała nadal. Po krótkim okresie sympatycznych lokatorów krótkoterminowo wynajmujących doszło do radykalnej zmiany właściciela. Też wyszło na dobre! Pan Nowy Sąsiad oprócz wysokiej kultury osobistej wniósł do życia Wspólnoty dbałość o przestrzeń zieloną pod naszymi balkonami. Ba, założył i pielęgnował prawdziwy ogród krzewowo - kwiatowy. Aż miło popatrzeć na okazałe hortensje, które „odziedziczyłam” po jego wyprowadzce. 


         No, a co teraz? Mam kolejnego, super sąsiada! Kwiatków wprawdzie nie hoduje, ale roztacza ożywczą, uroczo młodzieńczą aurę! Taki co to  pomoże i zagada i dobrą książkę do czytania podrzuci oraz nie narzeka (przynajmniej głośno nie narzeka) na podstarzałe sąsiedztwo wokół:)

        Morał z tej opowieści jest taki: Zołzowatość nie jest dziedziczna i nie wnika w ściany jak grzyb jakiś :)  Dobrych Sąsiadów cenić trzeba jak rodzinę.