piątek, 6 czerwca 2025

Jest mi smutno

         Nawet bardzo smutno z powodu, że butny krzyk, mało wyszukane maniery, mroczna przeszłość oraz wyraźnie zarysowane, pod garniturem, muskuły zwyciężyły nad rzeczową elokwencją, kulturą i politycznym doświadczeniem.

        Jest mi smutno bo zaginął entuzjazm z 2023. Marsz Miliona Serc rozproszył się w kilku kierunkach podobnie jak kolejkowicze z Jagodna i wielu podobnych miejsc pamiętnego października. Rozeszli się rozdyskutowani na Kampusach Przyszłości młodzi ludzie. Wiadomo jakie ścieżki teraz wybrali i to mnie smuci. Tego wspomnianego entuzjazmu  nawet kiepska kampania i rozczarowanie działaniem rządu nie powinna była zepsuć.

        Próbuję wykrzesać z siebie szacunek do woli Narodu, ale doprawdy, ciężko mi to idzie.

        Marzenie o radosnym dniu zmiany w Pałacu Prezydenckim zamieniły się w wizję koszmaru.

        Och...


 

 






 

środa, 7 maja 2025

Na majowe chłody i dla Zimnej Zośki

         Coś zimnego oczywiście!

Staram się żyć w zgodzie z naturą i stąd uważna dziś wizytacja ulubionej alejki handlowej. Owa ulubiona to dział mrożonek z regałami pełnymi kolorowych pudełek z lodami! Tu odżywa we mnie natura dziecka więc staram się nie przyciskać nosa do zimnych witryn i trzymać ręce w kieszeniach ale oczom nie zabraniam delektować się lodowym asortymentem. I co widzę?

        Na najniższej półce, tej pogardzanej przez marketowy system sprzedaży, otulone w lichy woskowany papier leżą cichutko kule lodów Cassate! Cóż za spotkanie po wielu latach tego zapomnianego przez producentów dawnego hitu lodowych deserów.

        Moje wspomnienia łakomczucha plasują lody Cassate o półkę wyżej od kultowego w czasach PRL Kremu Sułtańskiego. Lody Cassate były deserem wykwintnym, dostępnym w koktajlbarach i kawiarniach. Krem Sułtański zdobił witrynki barów, restauracji i klubokawiarni:)

        Tym większa moja radość z nabycia Cassate. I choć jakość tego współczesnego produktu pozostaje daleko w tyle za tym  ze wspomnień to i tak mam frajdę.



        Teraz czekam na wznowienie produkcji i sprzedaży lodów Bambino na patyku!

 


 


 

czwartek, 10 kwietnia 2025

Wielkanocne wspomnienia i współczesne życzenia

         Zbliża się Wielkanoc*. U mnie zamiast wiosennego trzepania dywanów ( nikt nie trzepie, osiedlowe trzepaki stoją bezużyteczne jak jakieś pomniki zamierzchłej przeszłości) i zamiast pucowania okien (dawno już umyte wraz pierwszym cieplejszym dniem marcowym) kliknęło w pamięci i otwarła się szufladka z wielkanocnymi wspomnieniami.

        Hmmm… przyznaję z zażenowaniem, że tematem wiodącym są tu kulinaria. Czy to wstyd i poruta?  Bo duchowe przeżycia związane z istotą Wielkanocy jakoś nie zapadły pamięć. Ach, jednak coś się zachowało! Jako dziecko, chętnie wędrowałam z koszyczkiem do święcenia pokarmów, które to ukradkiem wyjadałam w drodze powrotnej do domu. Zwłaszcza kiełbaskę choć to post był wówczas nakazany bez względu na wiek i wrodzone łakomstwo. Jako podrosła panienka lubiłam odwiedzać  kościoły ( a jest ci u nas w Krakowie prawdziwy ich dostatek) i podziwiać prezentowane tam Chrystusowe groby. Niczym Lalka - Izabella Łęcka o ile dobrze pamiętam:) 

        Bardzo dużą przyjemnością było pomaganie mamie przy gotowaniu i pieczeniu świątecznych specjałów. Uwielbiałam siekanie bakalii, mieszanie w garnkach, a nawet ręczne ucieranie sernika w glinianej makutrze. Pracy było sporo bo choć rodzina niewielka to asortyment wypieków obowiązkowo zawierał drożdżowe babki i różne mazurki.

 

          Malowania jaj nie było – tę tradycję zagospodarowywała szkoła na zajęciach plastycznych gdzie wymagano od nas dostarczania wydmuszek czyli pustych skorupek. Uzyskanie wydmuszki było prawdziwym wyzwaniem dla rodziców. W domu preferowaliśmy naturalne piękno jaj podkreślane gotowaniem w wywarze z łupin cebuli. 

 

        Zajęcia ekstremalne czyli ręczne tarcie korzenia chrzanu powierzano rodzinnym twardzielom czyli męskiej jej części. Oj, ciężka sprawa lecz niezbędna bo chrzanu tartego przemysłowo i sprzedawanego w słoikach nie było. Obowiązywało hasło: ”Chcesz jeść chrzan – zrób to sam”. I już.

        Dekoracje świąteczne były skromne i najczęściej sprawę załatwiał wazonik zerwanych na spacerze bazi i kolekcja wykonanych z żółtej waty kurczaczków oraz cukrowy baranek. Brak było figurki zajączka – właściwie zastanawiam się kiedy i dlaczego zające pojawiły się w świątecznym asortymencie dekoracyjnym? I co taki zając ma symbolizować? Czyżby pasztet?


         W kwestii poniedziałkowego polewania wodą pozostawałam w roli obserwatora. W domu było to zakazane bo przecież pastowane i ręcznie froterowane parkiety nie znosiły wody! A do dzieciaków z wiaderkami „na polu” nie miałam odwago dołączyć. Grzeczne dziewczynki tak się nie bawiły. O, nie!

        Pieczenie babek tak od dziecka trenowałam, że pewnego roku, w dorosłości, osiągnęłam  babkowe apogeum! O, takie jak poniżej!

         W ostatnim czasie ilość babek systematycznie malała z roku na rok zgodnie z malejąca ilością konsumentów i rosnąca chęcią spędzania Wielkanocy poza domem. Tak mi się w pewnym okresie życia porobiło:) Ale już przeszło.


 


        Wszystkim życzę podobnego apogeum udanych Wielkanocnych Bab i sporo radości ze świętowania!

   

*Przed Bożym Narodzeniem chętnie używa się zwrotu: „Idą święta” natomiast Wielkanoc, zwykle  „się zbliża”. Czyż nie jest tak? Może na tym polega jedna z subtelnych różnic pomiędzy tymi Świętami?

 

Dopisek z dnia 15 kwietnia 2025!

 Nadeszła obiecana przez Mareczka kartka świąteczna z okresu bardzo późnego PRL. Uważam, że jest śliczna i taka aktualnie patriotyczna:) Dziękujemy!

Przy okazji zagadka: do czego służy prezentowane tu urządzenie zapewne drewniane?


 

 


 

 


 

środa, 5 lutego 2025

O psie, który mieszkał w szafie

        To nie będzie bajka lecz prawdziwa opowieść o zwierzaku, który był członkiem rodziny w okresie mojego dzieciństwa i wczesnego dorastania. W Polsce Ludowej przy rodzinach żyły także zwierzęta domowe więc uznałam, że też im się należy miejsce na tym blogu:)

        Nie pamiętam swojego usilnego błagania w stylu: „Mamo, tato, chcę mieć psa, proszę, proszę, proszę…” ale gdy piesek pojawił się w domu to nazywało się, że jest dla mnie. Chyba Rodzice mnie „wrobili” przykrywając własne pragnienia:) I tak to się stało bo ktoś psiaka przyniósł, bo komuś obrodziły szczeniaki i trzeba było coś z nimi zrobić.

        Piesek nasz był rasy jak najbardziej i wielokrotnie zmieszanej, ale ładny i nieduży. Znak szczególny - nieprawidłowy zgryz, dolne zęby wystawały z mordki powodując efekt podobny do uśmiechu. W każdym razie my uznaliśmy, że pies się uśmiecha i już. Pomimo niewyszukanego pochodzenia i wrodzonego uroku zwierzak okazał się wymagający w obsłudze.

        Po pierwsze – nie lubił mleka. Jako małe szczenię mleko powinien pić jak każde ówczesne dziecko. Tak zawyrokowała moja Mama i zarządziła aplikowanie kaszy manny na mleku za pomocą łyżki, wprost do rozwieranego ręką pyszczka. Mleczne tortury! W ramach rekompensaty za dyskomfort śniadaniowy na obiad serwowano specjalnie dla niego gotowaną kaszę z masełkiem i jarzynkami. Bardzo smaczne danie, które zostało nazwane  „psią kaszką”. Pewna znajoma mawiała z zazdrością: „Chciałabym być u Was psem!”

        Na takim menu pies wyrósł z wieku szczenięcego i postanowił urządzić sobie legowisko według własnych upodobań. Ha, w tamtych czasach nie było specjalnych psich leżanek, kocyków i poduszeczek. Nasz pies, bez wątpienia mający w rodowodzie jakiegoś mieszkańca psiej budy, umościł się na najniższej półce szafy ubraniowej brutalnie wykopując ułożone tam moje ubranka. „Mój” pies zawłaszczył moją przestrzeń! Czyżby to był odwet za przymusową konsumpcję mleka?

Próby odzyskania utraconego w szafie miejsca kończyły się niepowodzeniem. Trudno – trzeba było zaakceptować.

        Pies jednak nie raczył zaakceptować spokojnego chodzenia „przy nodze”, nie wyznaczył żadnego z nas na „przywódcę stada” a zatem ignorował równo wszystkie i od wszystkich pochodzące komendy dyscyplinujące. Taki z niego psi demokrata i indywidualista był. Spacer z tym zwierzakiem oznaczał trucht za smyczą ciągniętą przez psa. Do wyprowadzania psa delegowano dzieci.

        Nasz pies bardzo całą rodzinę pokochał i nie znosił samotności w domu. Piszczał, szczekał i wył pod drzwiami gdy nikogo obok nie było. Wobec tego wszelkie rodzinne eskapady zaczynały się od pytania: ”Kto zostanie z psem?”. Na kogo wypadnie na tego bęc!

        Problem ten nie dotyczył wyjazdów wakacyjnych gdyż pies, jako pełnoprawny członek rodziny, uczestniczył w wypoczynku razem z nami. Zwykle wynajmowaliśmy pokój na wsi „u gospodarzy” i pies mógł też tam być. Pod warunkiem, że jakoś przeżyliśmy wspólną podróż. Zwierzak cierpiał na chorobę lokomocyjną lub miał transportową fobię. Płakał i piszczał pomimo uspokajających pieszczot i tabletek Aviomarinu. Lokomocyjna histeria pojawiała się zarówno w samochodzie jak i w tramwaju. Pociągu już nie odważyliśmy się próbować więc to był pies, który zdecydowanie nie jeździł koleją:)

        Na „wywczasach” za to był już szczęśliwy zwłaszcza z powodu możliwości kąpieli w rzece lub jeziorku. Chętnie pozował do zdjęć wyrastając wręcz na rodzinną foto gwiazdę. Przy posiłkach obowiązywała solidarna zasada: z każdego talerza część porcji ma być dla psa. Tak więc menu ludzkie i psie było identyczne. Kochaliśmy go wszyscy.

        Ach, jeszcze jedna osobliwość! Pilnowaliśmy psiej cnoty i biedaczek żył w celibacie. Nie wiem dlaczego dorośli tak zdecydowali. Żartowaliśmy, że z powodu obawy przed ewentualnymi pozwami o alimenty? Sterylizacja psów domowych nie była powszechnie stosowana. Zresztą wizyty u weterynarza dla psów nie wykazujących objawów chorobowych ograniczały się przeważnie do wykonania szczepień raz w roku.  Opłacaliśmy także podatek za posiadanie psa.

        Fajny pies to był i do tego jedyny w moim życiu. Dlatego niech ma taką blogową laurkę:)


 

 




poniedziałek, 6 stycznia 2025

Marnowaniu jedzenia mówimy stanowczo - nie!

         Z okazji przydługiego i często obfitego świętowania przetoczyła się przez media akcja propagowania racjonalnego gospodarowania żywnością. Moje pełne poparcie w tym temacie od zawsze, a teraz jeszcze większe gdy usłyszałam w jednym programów jakoby każdy z nas w ciągu roku marnował jedzenie w ilości odpowiadającej  gabarytom dorosłego niedźwiedzia. To ja się pytam kto i jakim prawem wykorzystuje „mojego misia” skoro ja nie wyrzucam nic?

        Tak już mam od lat, że jadłospis planuję pod zawartość lodówki i często ustalam menu resztkowe, a podczas zakupów myślę intensywnie: „Bierz to czego potrzebujesz a nie to co widzisz”.

        Wracam do wspomnień z dawnych lat.

 

     „Zbieram suchy chleb dla konia…” Pokolenie PRL-lu doskonale pamięta tę kultową postać w serialu Wojna Domowa. Epizod humorystyczny, ale ukazujący część prawdy o gospodarowaniu odpadkami żywności w tamtych czasach. Pamiętam, że w pewnym okresie na klatce schodowej mojego bloku ustawiono drewniana i dość toporną skrzynię przeznaczoną na odpadki chlebowe. System, a raczej jego użytkownicy,  nie spełnili swojej roli bo gromadzone tam pieczywo nie było suche a często zawierające resztki omasty więc pleśniało i śmierdziało. Po niedługim czasie skrzynia znikła i do tematu już nie powrócono.

Mam wrażenie, że ówczesna troska o odpady żywnościowe była podyktowana nawiązaniem do staropolskiej tradycji poszanowania chleba oraz wciąż jeszcze żywych wspomnień wojennego głodu. Czynników ekonomicznych czy ekologicznych trudno się było doszukiwać, nie był to temat wiodący. Trochę świadczy o tym humorystyczne potraktowanie serialowego zbieracza suchego chleba? Nigdy nie spotkałam takiej osoby więc wnioskuję, że to była serialowa postać fikcyjna*. Pamiętam natomiast dość powszechną procedurę zbierania resztek jedzenia z restauracji i stołówek (w tym szpitalnych!) w celu karmienia nimi świnek. Szczęśliwie służby sanitarne w jakimś momencie zakazały takich praktyk.

Dziś już nawet znajome psy nie przyjmują wygotowanych kostek i mięsnych odpadków kuchennych bo odżywiają się suchą karmą w granulkach. A karmienie chlebem koni i ptaków uznaje się za wręcz szkodliwe dla tych zwierząt.

Współczesny człowiek musi więc uparć się z nadmiarem swojej żywności bez pomocy zwierząt wykorzystując swój rozum i poczucie odpowiedzialności za losy świata. Ach… Jak górnolotnie mi się zrobiło, ale zbyt dużo przesady chyba w tym nie ma?

 

*Postać kreowana przez Jaremę Stępowskiego trochę prawdziwa jednak była gdyż aktor, jak pisze Niezależna

Chciał być lekarzem, ale plany pokrzyżowała wojna. Otworzył w Warszawie na Wroniej "Skład butelek, szmat i starego żelastwa", stając się prekursorem recykling

Zwykła szmata, stając się odpadem bawełnianym, zyskiwała na wartości chyba nawet trzykrotnie. Wtedy nic się nie marnowało

wspominał w "Rzeczpospolitej" w 1998 roku.