To nie będzie bajka lecz prawdziwa opowieść o zwierzaku,
który był członkiem rodziny w okresie mojego dzieciństwa i wczesnego
dorastania. W Polsce Ludowej przy rodzinach żyły także zwierzęta domowe więc
uznałam, że też im się należy miejsce na tym blogu:)
Nie pamiętam swojego usilnego błagania w stylu: „Mamo, tato,
chcę mieć psa, proszę, proszę, proszę…” ale gdy piesek pojawił się w domu to
nazywało się, że jest dla mnie. Chyba Rodzice mnie „wrobili” przykrywając
własne pragnienia:) I
tak to się stało bo ktoś psiaka przyniósł, bo komuś obrodziły szczeniaki i
trzeba było coś z nimi zrobić.
Piesek nasz był rasy jak najbardziej i wielokrotnie
zmieszanej, ale ładny i nieduży. Znak szczególny - nieprawidłowy zgryz, dolne
zęby wystawały z mordki powodując efekt podobny do uśmiechu. W każdym razie my uznaliśmy,
że pies się uśmiecha i już. Pomimo niewyszukanego pochodzenia i wrodzonego
uroku zwierzak okazał się wymagający w obsłudze.
Po pierwsze – nie lubił mleka. Jako małe szczenię mleko
powinien pić jak każde ówczesne dziecko. Tak zawyrokowała moja Mama i
zarządziła aplikowanie kaszy manny na mleku za pomocą łyżki, wprost do
rozwieranego ręką pyszczka. Mleczne tortury! W ramach rekompensaty za
dyskomfort śniadaniowy na obiad serwowano specjalnie dla niego gotowaną kaszę z
masełkiem i jarzynkami. Bardzo smaczne danie, które zostało nazwane „psią kaszką”. Pewna znajoma mawiała z
zazdrością: „Chciałabym być u Was psem!”
Na takim menu pies wyrósł z wieku szczenięcego i postanowił urządzić
sobie legowisko według własnych upodobań. Ha, w tamtych czasach nie było
specjalnych psich leżanek, kocyków i poduszeczek. Nasz pies, bez wątpienia mający
w rodowodzie jakiegoś mieszkańca psiej budy, umościł się na najniższej półce
szafy ubraniowej brutalnie wykopując ułożone tam moje ubranka. „Mój” pies
zawłaszczył moją przestrzeń! Czyżby to był odwet za przymusową konsumpcję
mleka?
Próby odzyskania utraconego
w szafie miejsca kończyły się niepowodzeniem. Trudno – trzeba było
zaakceptować.
Pies jednak nie raczył zaakceptować spokojnego chodzenia
„przy nodze”, nie wyznaczył żadnego z nas na „przywódcę stada” a zatem
ignorował równo wszystkie i od wszystkich pochodzące komendy dyscyplinujące. Taki
z niego psi demokrata i indywidualista był. Spacer z tym zwierzakiem oznaczał
trucht za smyczą ciągniętą przez psa. Do wyprowadzania psa delegowano dzieci.
Nasz pies bardzo całą rodzinę pokochał i nie znosił
samotności w domu. Piszczał, szczekał i wył pod drzwiami gdy nikogo obok nie
było. Wobec tego wszelkie rodzinne eskapady zaczynały się od pytania: ”Kto
zostanie z psem?”. Na kogo wypadnie na tego bęc!
Problem ten nie dotyczył wyjazdów wakacyjnych gdyż pies, jako
pełnoprawny członek rodziny, uczestniczył w wypoczynku razem z nami. Zwykle
wynajmowaliśmy pokój na wsi „u gospodarzy” i pies mógł też tam być. Pod warunkiem,
że jakoś przeżyliśmy wspólną podróż. Zwierzak cierpiał na chorobę lokomocyjną
lub miał transportową fobię. Płakał i piszczał pomimo uspokajających pieszczot
i tabletek Aviomarinu. Lokomocyjna histeria pojawiała się zarówno w samochodzie
jak i w tramwaju. Pociągu już nie odważyliśmy się próbować więc to był pies,
który zdecydowanie nie jeździł koleją:)
Na „wywczasach” za to był już szczęśliwy zwłaszcza z powodu
możliwości kąpieli w rzece lub jeziorku. Chętnie pozował do zdjęć wyrastając
wręcz na rodzinną foto gwiazdę. Przy posiłkach obowiązywała solidarna zasada: z
każdego talerza część porcji ma być dla psa. Tak więc menu ludzkie i psie było
identyczne.
Kochaliśmy go wszyscy.
Ach, jeszcze jedna osobliwość! Pilnowaliśmy psiej cnoty i
biedaczek żył w celibacie. Nie wiem dlaczego dorośli tak zdecydowali. Żartowaliśmy,
że z powodu obawy przed ewentualnymi pozwami o alimenty? Sterylizacja psów domowych
nie była powszechnie stosowana. Zresztą wizyty u weterynarza dla psów nie
wykazujących objawów chorobowych ograniczały się przeważnie do wykonania szczepień
raz w roku. Opłacaliśmy także podatek za
posiadanie psa.
Fajny pies to był i do tego jedyny w moim życiu. Dlatego
niech ma taką blogową laurkę:)