sobota, 10 grudnia 2011

Koksiak

/pisane grudniową nocą, bez światła elektrycznego, przy świecy…
Jak w stanie wojennym.../
        Pokolenie peerelowskie, urodzone  na szczęście już po wojnie, wychowane w cieniu świeżych jeszcze wojennych wspomnień i nawykłe do kultywowania martyrologii, ale jednak dorastające w pokoju, otrzymało swoją dawkę grozy.
          Czy wielką? Zapewne są tu różnice zdań w zależności od tego w jakiej sytuacji znajdowali się kreujący oceny.
         13 grudnia 1981 obudziłam się , jak zawsze w niedzielę, późnym rankiem. W nocy spadło sporo śniegu. Za oknem biało i mroźno, sama natura stwarzała nieprzyjazny nastrój. Chyba czułam jakiś niepokój bo bez wyraźnej potrzeby podniosłam słuchawkę telefonu. Brak sygnału. To spotęgowało niepokój i poczucie zagrożenia bowiem telefon i telewizor to były wtedy jedyne urządzenia pozwalające na kontakt ze światem. Cisza w słuchawce telefonicznej wywołała poczucie izolacji. Na ekranie telewizora ujrzałam śmiertelnie poważnych prezenterów odzianych w wojskowe mundury… Już wiem, że jest groźnie. Zaczęły się nerwowe próby nawiązania kontaktu z kimś bliskim zakończone późnym popołudniem po mozolnym marszu przez zastygłe w bezruchu miasto. Ostre komunikaty i zapowiedzi czego nie wolno potęgowały uczucie zagrożenia. Jeszcze nie widać wojska i czołgów, ale nieprzyjemna atmosfera gęstniała.
        Pokrzepiona rodzinną pogawędką i zaspokojona w poczuciu przynależności, następnego ranka, jak zawsze wyruszyłam do pracy. Znów pieszo. Sznur zdyscyplinowanych pracowników brnął w zaspach na swoje służbowe posterunki. Ludzie wymieniali zasłyszane wiadomości i trochę strachliwie rozglądali się na boki. W biurze czekaliśmy w napięciu co się wydarzy. Podświadomie spodziewaliśmy się jakiejś katastrofy, rozkazów, zniewolenia. Może będziemy tu internowani?  Ale… nic się nie wydarzyło. Po szoku dnia pierwszego kolejne dni upływały swoim rytmem, o zagrożeniu przypominały wciąż marsowe komunikaty w telewizji. Już dawno przyzwyczailiśmy się do pustych półek w sklepach, kolejek po wszystko i zakupów na kartki. Godzina policyjna zintegrowała społeczeństwo i ożywiła życie towarzyskie bo prywatki trwały do rana. Oswoiliśmy się z naszą wojną. Nawet widok umundurowanych panienek w pocztowych okienkach i telewizyjnych prezenterów stawał się groteskowy. Czołgi i wozy opancerzone widziałam głównie w telewizji, a komunikat: „rozmowa kontrolowana” usłyszałam tylko raz wykonując rozmowę z ulicznego aparatu. Tylko taki wewnętrzny bunt, niezgoda na ograniczenie swobodnych podróży nie dawał spokoju. Pomimo, że żadnych podróży nie planowałam. Taka już widać natura człowieka, że nie lubi ograniczenia wolności.
        Tramwaje i autobusy bardzo szybko ruszyły na swoje zwykłe trasy.  Znów było jak dawniej tylko na przystankach rozpalono koksiaki. Tęgi był mróz. Te metalowe kosze z rozżarzonym koksem najbardziej przypominają tamtą zimę. Nigdy więcej ich nie stawiano. Dla mnie stały się symbolem stanu wojennego w Polsce. Chyba znów miałam szczęście, że tylko taki.
        Czy tylko ja byłam szczęściarą? Tak wspomina stan wojenny alElla:
w małych miastach niewiele się zmieniło. Ale  rodzina z Warszawy przyjechała do nas wystraszona widokiem czołgów i żołnierzy na ulicach. Przyjechali, pomimo zakazu przemieszczania się do innych województw. Pewna zapobiegliwa, młoda kobieta, wymieniła wszystkie oszczędności na złoto upatrując w tym zabezpieczenie przed utratą wartości pieniądza. Wiadomo – jak to na wojnie… Młody działacz opozycji wyjechał ze stolicy i skrył się u nas w obawie przed internowaniem. Nikt go nie szukał… W Warszawie też.”
          
Bet 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Dla błądzących - pomoc przy komentowaniu:

Jeśli nie masz konta w Google wybierz opcję:

- Anonimowy, ale podpisz się pod treścią komentarza, proszę.

- Nazwa/adres URL w okienku Nazwa wpisz swój nick lub imię, a w okienku adres URL wkopiuj adres swojego bloga

Za wszystkie komentarze bardzo dziękuję.