/pisane grudniową nocą, bez światła elektrycznego, przy świecy…Jak w stanie wojennym.../Pokolenie peerelowskie, urodzone na szczęście już po wojnie, wychowane w cieniu świeżych jeszcze wojennych wspomnień i nawykłe do kultywowania martyrologii, ale jednak dorastające w pokoju, otrzymało swoją dawkę grozy.Czy wielką? Zapewne są tu różnice zdań w zależności od tego w jakiej sytuacji znajdowali się kreujący oceny.13 grudnia 1981 obudziłam się , jak zawsze w niedzielę, późnym rankiem. W nocy spadło sporo śniegu. Za oknem biało i mroźno, sama natura stwarzała nieprzyjazny nastrój. Chyba czułam jakiś niepokój bo bez wyraźnej potrzeby podniosłam słuchawkę telefonu. Brak sygnału. To spotęgowało niepokój i poczucie zagrożenia bowiem telefon i telewizor to były wtedy jedyne urządzenia pozwalające na kontakt ze światem. Cisza w słuchawce telefonicznej wywołała poczucie izolacji. Na ekranie telewizora ujrzałam śmiertelnie poważnych prezenterów odzianych w wojskowe mundury… Już wiem, że jest groźnie. Zaczęły się nerwowe próby nawiązania kontaktu z kimś bliskim zakończone późnym popołudniem po mozolnym marszu przez zastygłe w bezruchu miasto. Ostre komunikaty i zapowiedzi czego nie wolno potęgowały uczucie zagrożenia. Jeszcze nie widać wojska i czołgów, ale nieprzyjemna atmosfera gęstniała.Pokrzepiona rodzinną pogawędką i zaspokojona w poczuciu przynależności, następnego ranka, jak zawsze wyruszyłam do pracy. Znów pieszo. Sznur zdyscyplinowanych pracowników brnął w zaspach na swoje służbowe posterunki. Ludzie wymieniali zasłyszane wiadomości i trochę strachliwie rozglądali się na boki. W biurze czekaliśmy w napięciu co się wydarzy. Podświadomie spodziewaliśmy się jakiejś katastrofy, rozkazów, zniewolenia. Może będziemy tu internowani? Ale… nic się nie wydarzyło. Po szoku dnia pierwszego kolejne dni upływały swoim rytmem, o zagrożeniu przypominały wciąż marsowe komunikaty w telewizji. Już dawno przyzwyczailiśmy się do pustych półek w sklepach, kolejek po wszystko i zakupów na kartki. Godzina policyjna zintegrowała społeczeństwo i ożywiła życie towarzyskie bo prywatki trwały do rana. Oswoiliśmy się z naszą wojną. Nawet widok umundurowanych panienek w pocztowych okienkach i telewizyjnych prezenterów stawał się groteskowy. Czołgi i wozy opancerzone widziałam głównie w telewizji, a komunikat: „rozmowa kontrolowana” usłyszałam tylko raz wykonując rozmowę z ulicznego aparatu. Tylko taki wewnętrzny bunt, niezgoda na ograniczenie swobodnych podróży nie dawał spokoju. Pomimo, że żadnych podróży nie planowałam. Taka już widać natura człowieka, że nie lubi ograniczenia wolności.Tramwaje i autobusy bardzo szybko ruszyły na swoje zwykłe trasy. Znów było jak dawniej tylko na przystankach rozpalono koksiaki. Tęgi był mróz. Te metalowe kosze z rozżarzonym koksem najbardziej przypominają tamtą zimę. Nigdy więcej ich nie stawiano. Dla mnie stały się symbolem stanu wojennego w Polsce. Chyba znów miałam szczęście, że tylko taki.Czy tylko ja byłam szczęściarą? Tak wspomina stan wojenny alElla:”w małych miastach niewiele się zmieniło. Ale rodzina z Warszawy przyjechała do nas wystraszona widokiem czołgów i żołnierzy na ulicach. Przyjechali, pomimo zakazu przemieszczania się do innych województw. Pewna zapobiegliwa, młoda kobieta, wymieniła wszystkie oszczędności na złoto upatrując w tym zabezpieczenie przed utratą wartości pieniądza. Wiadomo – jak to na wojnie… Młody działacz opozycji wyjechał ze stolicy i skrył się u nas w obawie przed internowaniem. Nikt go nie szukał… W Warszawie też.”
Etykiety
- PRL (283)
- Rozmaitości (104)
- Podróże (65)
- Gawędy druha Mirka (16)
- Galeria ludzi zapamiętanych (15)
sobota, 10 grudnia 2011
Koksiak
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Dla błądzących - pomoc przy komentowaniu:
Jeśli nie masz konta w Google wybierz opcję:
- Anonimowy, ale podpisz się pod treścią komentarza, proszę.
- Nazwa/adres URL w okienku Nazwa wpisz swój nick lub imię, a w okienku adres URL wkopiuj adres swojego bloga
Za wszystkie komentarze bardzo dziękuję.