Tytuł tekstu usprawiedliwia fakt, że trudno było mi nazwać wędrówką
lub niewielką nawet podróżą wyprawę typu „cztery mile za piec” czyli tuż poza
granicę rodzimego miasta.
Tak
mi się przydarzyło w bardzo pogodną, październikową sobotę, po południu. Nie da
się wysiedzieć w domu gdy jesienne słoneczko zawoła więc posługując się słowami
nostalgicznej piosenki zapytałam: „ A może
byśmy tak najmilszy, wpadli na…” chwilkę do Myślenic?
No to hop i siup! Po kilkunastu minutach
jazdy jestem w miasteczku, które już od dawna chciałam odwiedzić. Dotąd jakoś nie
było okazji bo Myślenice z powodu swego położenia wciąż mijane są w pośpiechu. Na
wypoczynkowy przystanek w drodze na południe, tam gdzie góry – za wcześnie. W
drodze powrotnej zazwyczaj jest za późno bo do domu już tylko przysłowiowy rzut
beretem i żal zjechać z wygodnej dwupasmowej drogi. Miasteczko ma więc u mnie
swoistego pecha z powodu geograficznej bliskości choć pozostaje w życzliwej
pamięci od lat wielu jako wspomnienie śniadaniowego przysmaku z dzieciństwa.
Chodzi o nabiałowy specjał o nazwie Serek Myślenicki, który był świetnie
przyprawionym twarożkiem o lekko słonym i mocno śmietankowym smaku. Serek sprzedawano
w formie małych osełek zawijanych w mokry od serwatki papier z wydrukowaną na
niebiesko nazwą i opisem produktu. Widzę ten spożywczy hit we wspomnieniu jak
na obrazku i przełykam ślinę... Ach, co to był za ser!
Prawdą jest, że „przez żołądek do serca” najpewniej jest trafić i już tam pozostać.
Hi, hi, hi…
Oto więc jestem w Myślenicach, mieście znanym obecnie już nie
z powodu sera, ale jako popularnego miejsca do plażowania na rzeką Rabą. Jesień
to nie pora na kąpiele wodne więc wizytuję „na sucho” ścisłe centrum miasta.
Niewiele tego wizytowania. Siadam zatem pokornie wśród gołębi
i kontempluję, staram się wczuć w atmosferę miejsca, chłonąć jego aurę,
doszukać się romantyzmu lub jakiejś nutki sentymentu... Chłonę i chłonę, wytężam
wrażliwość, ale… Aury nie wyczuwam, romantyzmu za grosz. Nic, a nic. Gołębie gapią
się na mnie raczej głupio, drepczą nerwowo rozczarowane brakiem poczęstunku i
po gołębiemu gruchają: „Po coś tu
przyszła? Nie dość ci krakowskich gołębi, ty centusiu?” Albo coś w tym stylu.
Hmm…
Skoro zauroczenia brak i ptactwo tu na mnie sarka – z sentymentów pozostaje
tylko starodawny ser.
Jest Nadzieja! To cóż, że w tak
niespodziewanym miejscu?
Nadzieja to nadzieja. Zapewne jakaś moc w tym mieście
jest i być może trzeba w nim rozsmakować.
Koniecznie wrócę. Może wiosną? Pa!
Silny akcent z tym zakładem pogrzebowym Memento jakieś przewrotne?
OdpowiedzUsuńZadziwiła mnie ta nazwa... Wciąż myślę "co autor miał na myśli"
UsuńKlik dobry:)
OdpowiedzUsuńOj, oj, lepiej nie wracaj. Akapit o nadziei na powrót w sąsiedztwie zdjęcia tego zakładu brzmi, jak brzmi...hi,hi...
Pozdrawiam serdecznie.
Szukałam jakiegoś pozytywnego akcentu w tym miasteczku i znalazłam optymistyczny zakład pogrzebowy. Tragikomedia jakaś?
UsuńZdjęcia cudowne (szczególnie te trzy przedostatnie).
OdpowiedzUsuńCo do wycieczek to ja bym się nie zarzekał, że to ostatnia. W listopadzie ma jeszcze być zima, a potem lato ... Poza tym - jak widać na zdjęciu - "Nadzieja" to nie tylko matka głupich. ;)
Zdjęcia cudne? Co ja poradzę, że kościoły zwykle bardzo fotogeniczne są:))
UsuńMoże i masz rację, z tą nadzieją na kolejne wędrówki. Za długo spokojnie nie posiedzę. To jakaś choroba czy coś?
Piękne zdjęcia :-). A to ostatnie... no cóż, firma zawsze dobrą koniunkturę ma, ale żeby aż "nadzieja"?...
OdpowiedzUsuńDoszłam do wniosku, że właścicielowi firmy chodziło o nadzieję na życie wieczne. Tylko nie wiedziałam, że to może ziemski zakład pogrzebowy gwarantować. A może tylko reklamować? Hmmm... Tyle jeszcze jest do przemyślenia!
Usuńeeech, trochę beznadziejna ta "Nadzieja" ale rzecz gustu
OdpowiedzUsuńDawno już nie połaziłam sobie po dolno.śląskim miateczku, obojętnie jakim, wszystkie piękne są. Bywam bardzo często, ale zwykle z wywalonym jęzorem ganiam, żeby jak najwięcej zmierzyć i sfotografować ... a chciałaby jak Ty - usiąść z gołębiami, poplotkować ... inteligentbe bestie , tylko po co tak wcześnie rano gruchają jak opętane ...
Malinko, przyjdzie czas na ptasie plotki:)) Gołębi nie lubię i chyba z wzajemnością o czym świadczy mój dialog z nimi na myślenickim rynku:))
UsuńMiasteczka dolnośląskie też chętnie bym spenetrowała...
Mam kilka takich miasteczek, których nie odwiedzam jadąc i w jedną i w drugą stronę. Dobry pomysł - po prostu wstać i pojechać:) A nadzieja? Może na spotkanie z tymi TAM?
OdpowiedzUsuńChyba warto, Iwono, zwiedzić najbliższą okolicę bo może się okazać że "cudze chwalicie, swego nie znacie..."
UsuńNadzieja w nazwie zakładu pogrzebowego może odnosić się do prawdopodobnego szczęścia w niebie . I to wydaje się logiczne. Jednak pierwsze skojarzenie słów: nadzieja i pogrzeb - jest szokujące.
Myślenice? - Nicniemyślę!
OdpowiedzUsuńA wiesz, że lokalne powiedzonko określające rozważanie jakiejś trudnej sytuacji brzmiało: "Ale mam Myślenice!". W sensie "jest o czym myśleć".
UsuńWracam do tych zdjęć już któryś raz. Nie rozumiem, kiedyś Myślenice często zwiedzane, a ostatnio lata świetlne tu nie byłam, a przecież tak niedaleko. Dopiero ten wpis uzmysłowił mi, ile tracę.
OdpowiedzUsuńSerdeczności zasyłam
Ja też postanawiam poświęcić Myślenickim więcej czasu i uwagi. Wiosną się tam wybiorę na dłużej.
UsuńŚciskam ciepło