Moje szczęśliwe dzieciństwo
upłynęło w cieniu i przy pomocy wielkiej fabryki dawniej znanej z unikalnej
technologii produkcji, a teraz znanej z tego, że pracował tu Jan Paweł II w przed kapłańskim okresie swego życia.
Wyrosłam i wychowałam się wśród klasy robotniczej nie zdając
sobie sprawy z istnienia jakichś „warstw społecznych”. W życiorysach i
kwestionariuszach wypełniano wprawdzie rubrykę: pochodzenie społeczne, ale dla
nas, dzieciaków z osiedla, nie miało to najmniejszego znaczenia.
Fabryka była żywicielką większości osiedlowych rodzin. Wydaje
mi się, że pamiętam ryk syreny ogłaszającej koniec dnia pracy. A może to już
tylko wyobraźnia? Pamiętam za to na pewno szary pył pokrywający gęsto całą
okolicę. Śnieg był biały tylko parę godzin, a pomiędzy okiennymi szybami szybko
gromadziła się warstwa tego fabrycznego opadu. Dymiło i truło nie gorzej niż na
Śląsku. Ale fabryka dbała o pracowników zapewniając ówczesny, robotniczy
standard życia. Był żłobek i przedszkole, zakładowa stołówka oraz Dom Wczasowy
w górach, przychodnia zdrowia, fabryczna szkoła zawodowa oraz wielki Dom
Kultury.
Wielki Dom Kultury przygarniał na swoje zajęcia wszystkich
okolicznych mieszkańców, niekoniecznie pracowników fabryki. Dlatego, za drobną
opłatą pobieraną od „nie pracowników”, miałam okazję zostać aktorką i
baletnicą.
W Sali kinowej Domu Kultury „Chemik” była prawdziwą scena. Na
tej scenie królowała Pani Halinka prowadząca zajęcia z baletu przy
akompaniamencie fortepianu. A jakże! Wszystkie osiedlowe dziewczynki chodziły więc
do pani Halinki. Taki był nasz szpan i ogólny trend. Pani Halinka, prawdziwa
baletnica, osiągnąwszy pozasceniczny wiek uczyła nas baletowych figur i pozycji. Córki fabrycznego
proletariatu, ubrane w uszyte domowym sposobem z błyszczącej podszewki czarne
tuniczki, ćwiczyły wdzięk i lekkość baletnic. Pani Halinka była naszym idolem
elegancji i fascynowała nas teatralnymi opowieściami. Zgromadzone wokół
fortepianu, z otwartymi buziami słuchałyśmy scenicznych opowieści ilustrowanych
fragmentami baletowej muzyki „na żywo”, z fortepianu. To miało na nas magiczny
wpływ. Dzięki temu nawet takie, kluskowate, muzyczne beztalencie nabierało
poczucia rytmu i lekkości poruszania.
Raz do roku Pani Halinka wystawiała sztukę teatralną z naszym
udziałem. Była to inscenizacja jakiejś dziecięcej bajki. Prawdziwe
przedstawienie z wygłaszaniem tekstów, kostiumami szytymi z aptecznej gazy
usztywnianej cukrem oraz charakteryzacją
teatralnymi szminkami jakich jeszcze w sklepach nie było. To było
przeżycie! Pani Halinka robiła z nas gwiazdy i za to ją kochałyśmy.
Dziecięca
fascynacja minęła, nie zostałam baletnicą, ale krok Mazura
/… jeszcze jeden mazur
dzisiaj…/ pamiętam do dziś.
Pani Halinka, kiedyś ich więcej było :-)
OdpowiedzUsuńA i do Domu Kultury chętnie się chodziło.
A Fabryka dawała poczucie bezpieczeństwa...
Tak, Jasna8,takich Halinek było więcej, niosły kulturę do "ludu" autentycznie. Czy dziś dziewczynki z biedniejszych rodzin mają dostęp do baletu? Wątpię. Czy mają możliwość pokazania się na scenie? Wątpię. No, chyba, że jakimś cudem wygrają casting do jakiegoś "mam talentu".
UsuńKlik dobry:)
OdpowiedzUsuńTak, pań Halinek mieliśmy w PRL bardzo dużo. Zakładowe Domy Kultury były we wszystkich chyba miejscowościach. Ogniskowały życie społeczno - kulturalne lokalnych społeczności. Poszczególne rodzaje zajęć nazywały się ogniskami. A więc ognisko muzyczne, plastyczne, taneczne, teatralne...
Gdzie chodzisz na zajęcia? Do ogniska - się mówiło.
Już samo nazewnictwo integrowało ludzi w dzielnicy.
Pozdrawiam baletowo:)
W Domu Kultury "Chemik" było ognisko muzyczne gdzie uczono gry na akordeonie, bardzo wtedy popularny to był instrument. Nasza pani Halinka prowadziła Ognisko baletowe. Myślę, że Ogniska tworzono takie jakich instruktorów akurat zatrudniono.
UsuńMasz racje, samo słowo "ognisko" integruje i daje wrażenie ciepła więc przyciąga ludzi.
A teraz co jest?
UsuńTeam baletowy czy muzyczny?
Brrrr, jak zimno i obco ;) :)
Teraz nic nie ma... Przepraszam, jest Centrum Kultury w tym budynku ale jakoś niewiele słyszę o jego działalności. Jakieś wystawy od czasu do czasu ale "dla ludu" chyba niewiele.
UsuńTak, "team" brzmi zimno i obco, nawet straszno jak kto nie zna angielskiego.
UsuńJa mieszkalam w cieniu kopalni i bombek.Kopalnie zapewnialy to wszystko o czym mowilas ,wlasnie bezpieczenstwo.Byl dom kultury,byly rozne ogniska ale do dzis dla mnie z niezrozumialych powodow nie uczestniczylam w zadnych i do dzis nie umiem tanczyc.Poniewaz bylam chyba jakas niezrozumiala dla rodzicow uwazali,ze mnie trzeba pilnowac podwojnie i zadam sie ??..nie wiem do dzis i bardzo zaluje ,ze jakos ominelo mnie ogniska rozne,zdazylam sie tylko zapisac do biblioteki ...
OdpowiedzUsuńRenatko, może nie jest jeszcze za późno:))) Uniwersytety Trzeciego Wieku zapraszają!
UsuńMoże byłaś niezłym "gagatkiem" skoro Rodzice tak ostro pilnowali?
Dobre określenie przypomniałaś: "zadać się". Mówiono na przykład: ona się zadaje z chuliganami...hi,hi,hi...
Witaj Bet w drużynie "dansiorów", ja wprawdzie bardzo krótko chodziłem na balet, bo zauroczył mnie taniec towarzyski, ale ten okres lat dziecięcych wspominam bardzo mile. Było sporo tych osiedlowych, dzielnicowych, i miejskich domów kultury.
OdpowiedzUsuńJako kilkuletni szkrab, zanim jeszcze poszedłem do szkoły, bawiłem się z moimi rówieśnikami także nie mając najmniejszego pojęcia, że są jakieś warstwy społeczne. Zdarzało się, że bogaci rodzice zakazywali zabaw z dziećmi z biednych domów, ale kto by tego słuchał. Jak się szło kopać szmaciankę, to nikt nie zważał na to czy w drużynie był Żyd, Niemiec, czy Rusek. Myślę, że nawet 1968 r. nie zepsuł nas młodych wychowywanych w tamtych czasach.
Jednak ten podział na pochodzenie: robotniczo-chłopskie, inteligencji pracującej i arystokracji dawał się zauważyć, głównie w wychowaniu, obyczjach i tradycji. Dzisiaj jest zupełnie odwrotnie.
To prawda, Anzai. Dla nas "warstwy" nie istniały ale pamiętam niektóre "z przekąsem" wypowiadane komentarze moich rodziców na temat moich koleżanek. Nigdy jednak nie zakazywali żadnych kontaktów, przyjmowali jako gości w naszym domu z jednakową dla wszystkich uwagą.
UsuńCałkiem niedawno usłyszałam od mojej dawnej koleżanki słowa uznania za takie zachowanie , słowa wypowiedziane ze łzami w oczach... Dopiero wtedy do mnie dotarło, że jednak niektórzy odczuwali nierówność społeczną.
Pochodzenie społeczne w takich codziennych kontaktach nie miało większego znaczenia, ale na płaszczyźnie kontaktów towarzysko-kulturalnych, czy przy utrwalaniu dłuższych przyjaźni, bywało czasami krepujące, juz dawało się odczuć duże rozbieżności. Renata słusznie zauważa, że właśnie w jej rejonie było dużo tych podziałów. Ale wydaje mi się, że to jednak był raczej naturalny podział, bo przecież trudno przyjąć, że syn robociarza będzie się dobrze czuł u kolegi którego rodzice są arystokratami, czy chociażby inteligentami, kontaktów w drugą stronę raczej nie było. Oczywiście były wyjątki, ale one zazwyczaj potwierdzały regułę.
UsuńNo tak, w tamtych czasach jeszcze zwracano uwagę na pochodzenie przy "obgadywaniu" kandydatów na mężów:))) Bywały mezalianse jeszcze wtedy...oj bywały.
UsuńTeraz pojęcie "mezalians" chyba całkiem wyszło z użycia i straciło racje bytu. No, chyba, że na królewskich dworach.
Ten PRL-owski mezalians miał zupełnie odwrotne znaczenie. Rodzina mojego ojca to t.zw. "zaplute karły reakcji" i mimo pochodzenia arystokratycznego i wyższego wykształcenia "klepali biedę". Natomiast ze strony mamy było kilku robociarzy z właściwymi korzeniami partyjnymi, i oni mieli się już bardzo dobrze. Te reguły zauważyłem też u swoich kolegów. Mezalians był więc obustronny, zubożała arystokracja i nowobogackie chamstwo i mieszczaństwo, obie strony były do siebie wrogo nastawione z zupełnie innych powodów.
UsuńTo całkiem naturalne - zaplute karły miały odpokutować. Przecież dlatego rabowano majątki ziemskie a "Panów" wypędzano na poniewierkę.
UsuńWlasnie Anzai - byl podzial a ja mialam nieszczescie kurcze urodzic w skomplikowanej rodzinie.I pewnie dlatego z tymi ogniskami nie wyszlo - Dom kultury i jedyne LO w miescie - nam nie wolno bylo licealistom lazic do domu kultury np na potancowki bo niby my bylismy elyta...Bylo cos takiego jak grono ,ktore lazilo po ulicach i wylapywali grzesznikow..Potancowki w szkole wspominam jak lekki koszmarek.
OdpowiedzUsuńWtedy jednak byly podzialy i rodzice pilnowali ech..Byly podzialy na tych z robotnikow a ,ze jestem ze Slaska,to jeszcze na slazakow i tych lepszych .My tu u Bet wspominamy zyczliwie tamte czasy lecz nie zawsze tak pieknie bylo
Witaj Renato. Podział był, to fakt, ale jedni starali się zasypywać te granice, a inni je pogłębiali, i w sumie już jako dorośli nie bardzo zwracaliśmy uwagę na te niuansy. Odnoszę takie wrażenie, że jak "przyszedł Gierek" to się to wszystko wyrównało. Szkoda, że Wałęsowska rewolucja objęła też te obszary.
UsuńJednak w szkole średniej (też liceum) tego nie zauważałem. Na studiach (69-73, i 78-82) już było ostro, bo chodziło głównie o kasę.
Renato, były "trójki klasowe" czyli patrole rodzicielskie patrolujące ulice i wyłapujące wałęsającą się młodzież. To trwało na szczęście krótko. Młodzież obowiązywał rodzaj "godziny policyjnej" - określona godzina wieczorna, po której nie wolno było już bywać poza domem.
UsuńMacie rację wspominając różnice "klasowe". One były. Myślę, że raczej w głowach naszych rodziców pamiętających czasy przedwojenne. My raczej zasypywaliśmy te podziały. W każdym razie dla mnie pochodzenie społeczne nigdy nie miało żadnego znaczenia.
Usuńdo Domu Kultury na r ózne zajęcia też chodziłam. Potem po maturze w wydzielonej sali odbywały się dancingi (oczywiście z moim udziałem). Fajniie się wspomina te lata.
OdpowiedzUsuńCzy jeszcze gdzieś odbywają się "dancingi"? Teraz pomyślałam, że jest to bodaj pierwsze obcojęzyczne słowo tak mocno zakorzenione w naszej mowie. Na długo przed "Weekendem", prawda?
UsuńNie żałuj życie na pointach jest krótkie i trudne, chociaz z boku wygląda pięknie
OdpowiedzUsuńPozdrawiam
Wcale nie żałuję, że nie zostałam baletnicą. Ale trochę umiejętności wszystkiego w życiu bardzo się przydaje.
UsuńDzięki Miejskiemu Domu Kultury, Bet, poznałem, co to teatr poezji tenże dom kultury wystawiał mnie na konkursy recytatorskie... Miło powspominać... A taniec?! W innym zakładowym domu kultury obywały się bigle (nawet nie wiem, skąd ta dziwna nazwa), a może inaczej "fajfy" czyli potańcówki z zespołem, choc, niestety pierwszego didżeja poznałem już w 1969 r. Gdzie się podziały tamte prywatki...?! Starzeję się!
OdpowiedzUsuńściskam
Andrzeju, teraz na prywatki mówi się "domówki"... Nie wiem dlaczego, ale bardzo nie lubię tej nazwy. Brzmi tak jakoś pospolicie...Nie ma to jak dawna prywatka przy muzyce z płyt winylowych, prawda?
UsuńOczywiście, Bet! Przed winylami były jeszcze dźwiękowe pocztówki... trzeszczało to i charczało, ale to przecież pryszcz i detal...
OdpowiedzUsuńWłaśnie odnalazłam pakiecik takich starych pocztówek dźwiękowych przy okazji porządków w pawlaczu. Odkurzyłam, przepakowałam do nowego pudełeczka i dalej sobie leżakują "ku pamięci".
Usuń