Zakładowa wycieczka na grzyby – oto perełka
wśród rutynowych działań Rady Zakładowej uspołecznionych zakładów pracy w
czasach minionych. Jakże miła odskocznia od prozaicznego liczenia worków
kartofli i cebuli przeznaczonych na zimowe zaopatrzenie pracowniczych piwnic.
Grzybobranie bowiem, w samej swej nazwie zawiera aromat leśnego runa, blask
prześwitującego przez gałęzie jesiennego słońca, odgłosy ptaków i radosne pohukiwania grzybiarzy.
Wspólna wyprawa na grzyby to nie tylko sprawa zapełnienia spiżarni, ale również
kwestia zawiązywania więzi i bratania się załogi. W organizacji grzybobrania
tkwił więc większy niż tylko kulinarny sens. Pracownicy na ogół chętnie
uczestniczyli w takiej wyprawie bo umiłowanie do grzybowych potraw czasem
górowało nad niechęcią do szefa lub współpracownika. Zresztą zgodnie z
założeniem ideologicznym imprezy, służbowa niechęć ulatywać miała wraz z dymem
wieczornego ogniska kończącego pracowity dzień zbieraczy. Jakże to boczyć się
na kolegę skoro za nami wespół przemierzony szmat lasu? Krok w krok, koszyk w
koszyk? A bywało, że w koszyki oba wpadały solidarnie grzybki znalezione przez
tego pilniejszego lub obdarzonego większym szczęściem poszukiwacza. No jakże to
urazy chować w takich okolicznościach? Słusznie zatem działał pracowniczy aktyw
lansując hasło: Na grzyby rodacy! Kosze w dłoń, gumowce włóż i do lasu marsz!
Tam, gdzie zawiezie nas wysłużony zakładowy Jelcz. To cóż, że twardo podskakuje
na wybojach? To cóż, że niewygodne jego skajem pokryte kanapy? Ruszamy ze
śpiewem biesiadnym i radosnym gaworzeniem na ustach zostawiając w firmie
miejskie i służbowe troski.
„O Maryjano, gdybyś była zakochaną…” przeplata się z „Hej,
hej sokoły”… Cały repertuar biesiadny odśpiewany aż do bólu gardeł,
dezynfekowanych dla zdrowotności czymś co tam kto w plecaczku miał.
Sezon grzybowy w pełni! Co prawda najwięcej tych leśnych
skarbów widzę na pobliskim bazarku, ale cóż, pora sprawdzić co w lasach
jesienią piszczy. Ruszam więc indywidualnie i parami, wspominając ubiegłe,
gromadne grzybobrania w całkiem ładnych okolicznościach przyrody.
Umiłowanie do grzybów nie było nigdy moją mocną stroną. Po
prawdzie nie podzielam zapału do zapełniania słojów grzybowymi marynatami, ani
misternego nawlekania aromatycznych wianków z leśnym suszem. Z grzybowego menu
najbardziej lubiłam i nadal lubię ich zapach. Ach, jak pachną świeże grzyby!
Ach, suszone jeszcze piękniej! Nie
wykluczało to jednak w uczestnictwa w gromadnym poszukiwaniu grzybów oraz
radości spacerowania po lasach i halach.
Oto mój tegoroczny grzybowy plon.
Spieszę
uspokoić Czytelników, że zupę ugotowałam z zakupionych w sklepie bezpiecznych
pieczarek. Leśne okazy pozostały w miejscu wyrastania. Bezpieczne grzybobranie
bez ingerencji w naturalne środowisko oto moja obecnie dewiza, którą potwierdza napotkany okazały dziewięćsił.
Bet, ze mnie taka sama grzybiarka jak z ciebie. W kuchni używam grzybków z bazaru lub od znajomych co się znają na rzeczy. Ale okolice grzybobrania podziwiam równie mocno. Twoje zdjęcia zapierają dech w piersiach. Ahoj przygodo!
OdpowiedzUsuńLeśne grzyby suszone dostaję od bratanicy, która wie co zbiera i jeszcze ciotki nie otruła przez tyle lat więc może nadal mi się uda przeżyć:))
UsuńZe zdjęć jestem zadowolona umiarkowanie bo taki ze mnie fotograf jak i grzybiarz:)
Ach, ach... Zdjęcia piękne są. Proszę mi się tu nie krygować filuternie. Ja pamiętam, że takie grzybobranie z mamy kopalni (tak, tak, Bunia była górnik-samiczka), to kończyło się pieczonkami w wielkim kotle. Nie jadłam takiej "zapiekanki" od tamtego czasu....
OdpowiedzUsuńUsiłowałam fotografować Tatry wychodzące z chmur - nie jest to łatwe i chyba mój aparat oraz jego obsługa nie potrafią więcej osiągnąć.
UsuńŻadne zdjęcie nie odda jednak wrażenia "naocznego" jakie daje obserwacja natury.
Jedzenie grzybów jakoś mnie nie ekscytuje, nie przepadam.
Musiały być górnicy-samiczki, bo inaczej stan górniczy by wyginął, to logiczne. A grzybobrania - ech, wspomnienia...Nie ma już tych ludzi...Za to grzybów w bród i nawet taka ciamajda jak ja nazbierać potrafi. Maria
UsuńChyba nie taka ciamajda skoro grzyby znajdujesz😉 Ja nie widzę żadnego grzybka, chyba że ktoś mi go pokażę palcem. Nawet okulary na nosie nie pomagają.Smacznego grzybojedzenia😆
UsuńMoja matka była zapaloną grzybiarka i wyjeżdżała na takie zakładowe imprezy przez wszystkie lata pracy ojca i jego współpracowników. Nie udało jej się zaszczepić tej pasji u członków rodziny. Sama zbierała jednak za każdym wypadem tyle, że było co suszyć, smażyć i wkładać w ocet. Jedzonko było nie tylko w jesienno-zimowe wieczory. Do grzybów od znajomych czy kupowanych na bazarze nie mam już takiego zaufania, więc bardzo mi brakuje tych maminych przetworów. Pozdrawiam.
OdpowiedzUsuńSzczerze mówiąc przetworów słoikowych z grzybów po prostu nie lubię. Jakoś brzydko mi się kojarzą zwłaszcza maślaki w zalewie... Nie chcę być dosłowna ale chyba domyślasz się o co chodzi.
UsuńAle skoro są na nie amatorzy to życzę miłych doznań smakowych:))
ps Acha, lubię bardzo smażone świeże kanie ale boję się je zbierać aby nie pomylić z muchomorem.
O jejku,Bet! Ale temat wywołałaś!Wspomnienia,wspomnienia..No to jadziem..
OdpowiedzUsuńMój zakład często organizował różne wycieczki,a to na ryby,a to na grzyby..Te grzybowe są niezapomniane zwłaszcza..6-sta rano,podróżnicy w komplecie,a każdy miał coś tam do wypicia.."Zielony mosteczek uginał się" najsampierw.A potem to już tylko wyobraźnia..
Byli tacy,co gubili się w krzaczorach i trzeba było ich szukać,czasami całymi godzinami to trwało..Znajdowano ich gdzieś np u bambra w stodole albo gdzieś tam,gdzie nawet diabeł nie zagląda..Ale wesoło było i to najważniejsze!
OdpowiedzUsuńNo widzisz Waszku? Miło powspominać. W krzaczorach powinno się szukać grzybów a nie kumpli:))
UsuńJestem zapalonym grzybiarzem. Szczególnie cieszy mnie, gdy znajdę sprytnie ukrywający się egzemplarz. A za maślaczki w occie oddaję schabowego.
OdpowiedzUsuńA ja myślałam, że jesteś miłośnikiem goździków:)))
UsuńMaślaczki? Oddam wszystkie darmo!
Ja byłem na grzybach - same borowiki po ok. 15.- za kilogram. Z połowy zrobiłem smaczną zupkę a z drugie się susza na Boże Narodzenie.
OdpowiedzUsuńBet - jak tylko sprzedający się nie wygłupia to kupuję kanie - panierowane cudowna rzecz do.........nie napiszę bo jeszcze przed 22.00.
Pozdro z Opo
Wiem, znam smak smażonych kani. Tęsknię z tym, ale boję się je zerwać. Dlatego zostawiłam w spokoju tego grzybka, który jest na jednej z fotografii mojego kolażu grzybowego. Na samym dole druga od lewej to przecież kania! A może jednak nie?
UsuńWyglàada na kanie. Tez sobie wspominam te wyprawy zbiorowe na grzyby...Ja jednak bylam bardziej indywidualna i wybieralam sie na grzyby z kims co sie zna.
OdpowiedzUsuńI ja sie przy tym troszke poznalam. TO JA Rena��
Tutaj grzyby rosna ,nikt ich nie zbiera oprocz Polakow.A w tym roku nie bylam nabgrzybach bo ...mniejsza z tym o tym bo napisze na blogu. Jak juz bede miala internet
Miło, że wpadłaś mimo kłopotów z netem. Czekam na nową notkę u Ciebie
OdpowiedzUsuńKlik dobry:)
OdpowiedzUsuńTe szczyty w chmurach wspaniałe. Grzyby naprzeciw nich to betki.
Do grzybowego transportu dodam jeszcze samochody: Osinobonus i Nyska, do której wsiadało prawie tylu grzybiarzy, co do Jelcza.
Pozdrawiam serdecznie.
Szczyty w chmurach robią wrażenie "na żywo". Było pochmurno i brak widoczności aż tu nagle... Góry wyszły z chmur! Dziecięca radość z tego widoku jest uzdrawiająca z depresji:))
UsuńUzupełnienie transportu bardzo trafne. Ja dodam do transportowej kolekcji - ciągnik rolniczy Ursus C 330. Ale to już raczej dotyczy wypraw w małym gronie rodzinnym.