Dawno, dawno temu, w epoce uznanej za słusznie minioną, zimową przerwę w nauce nazywano po prostu
feriami. Wakacje były latem, a zimą ferie choć można by tych słów używać
zamiennie bez względu na porę roku. Ale co tam, wolne to wolne! W ówczesnym
uczniowskim slangu - „laba”.
Nie
mam zbyt wielu wspomnień z takich
zimowych wypoczynków. O ile dobrze pamiętam to wolne od nauki zimowe dni były
przedłużeniem przerwy świątecznej i kończyły się gdzieś w okolicy 6 stycznia,
który to dzień oficjalnym świętem wtedy nie był, ale kościelnym zawsze jak
najbardziej. Wspominam tu absolutnie zamierzchłe czasy czyli lata
sześćdziesiąte ubiegłego wieku. Och, jak to brzmi! Potem, w miarę postępu
cywilizacji, chyba jakieś poważniejsze i dłuższe ferie organizowano. Pomocy!
Kto pamięta niechaj opowiada!
Moja niepamięć w tym temacie wynika z powodu, że organizowaniem
wypoczynku dla dzieci nie przejmowano się tak bardzo jak dziś. Wyjazdy zimowe
nie były popularne gdyż uważano je za kosztowne. Nawet Harcerstwo realizowało
Akcję Zimową w dużo mniejszej skali niż obozową Akcję Letnią. Zimą namioty nie
znajdowały zastosowania więc w ramach zimowych ferii druhowie kwaterowali w
pustych o tej porze szkołach i internatach co średnio pasowało do harcerskiej
obyczajowości i kosztowało więcej. Stosu latarek imitujących ognisko nawet
dziecięca fantazja nie umiała przeistoczyć w sypiące iskrami żywe płomienie. I
choć próbowano ratować nastrój piosenkami i gawędami o letnich przygodach,
zimowiska nie zyskały wielkiej popularności.
Poszukując zimowych wspomnień odkurzyłam kilka starych
fotografii, które pokazują jak dzieci peerelu spędzały śnieżny i mroźny czas.
Prezentowane scenki to wydarzenia z zimowych ferii lub zwykłych dni o czasie „po szkole” i niedzielnych spacerów „na pole" tuż za dom w towarzystwie
rodzeństwa i rodziców. Narty i sanki oraz łyżwy! To podstawa białego szaleństwa
w śnieżnym puchu, którego dostatek był każdej zimy.
Hej na sanki koleżanki! Chełmianki i Chałwianki do żartów skore dziewczynki:))
foto arch alElla |
Ukochana „przyszywana” Ciocia też
może być w zastępstwie Taty i Brata. To nic, że sanki wywróciła, na tym
polegała zabawa aby głęboko w biały puch, bęc!
Sanki były nieodzownym
wyposażeniem rodzin z dziećmi. Rzadko kupowane częściej majstrowane w domowych
warsztatach przez zręcznych wujków i dziadków i przekazywane w rodzinach z
pokolenia na pokolenie. Zasada była jedna: gdzie są dzieci tam i sanki też,
choćby jedna para na kilkoro. Bo na sankach najlepiej zjeżdżać zespołowo! Na
siedząco i leżąco. „Po kucącku lub
stojącku” czasem też „na śledzia”! Hooop!
Narty? Bardzo proszę! Od starszego brata, który z nich już wyrósł
albo bardziej nowoczesne, kolorowo lakierowane kupowane w Składnicy
Harcerskiej. Wiązania na rzemyki pasowały do każdego obuwia dziewczęco -
chłopięcego. Terenów biegowych wokół osiedla wiele, nawet mała górka imitująca
stok też się znalazła.
Łyżwy? A jakże! Wpierw uniwersalne, damsko-męskie, których
ostrza przykręcano do bucików specjalnym kluczykiem. Buty trzeba było wyposażyć
w specjalną blaszkę z dziurką mocowaną w obcasiku. Usługę wykonywał osiedlowy szewc,
a tak przystosowane buciki stawały się obuwiem przechodnim zakładanym przez
każdego potencjalnego łyżwiarza. Siostra bratu, brat koledze i tak dalej…
Solidarność w zabawie. Na bakterie i grzybice nie zwracano uwagi bo
najważniejszy był ten ślizg i zdobycie umiejętności utrzymania równowagi na
lodzie lub bodaj ubitym śniegu.
Nadszedł kiedyś wymarzony, wyczekany moment założenia własnych
figurówek. Ach, do dziś czuję ten dreszcz emocji i zachwyt nad urodą
sznurowanych wysoko, białych trzewików. A jaki to był ówczesny szpan tak
paradować z łyżwami przewieszonymi
przez ramię lub trzymanymi za ostrza w ochraniaczach. Szkoda było chować taki
„sprzęt” w torbie bo świat miał podziwiać potencjalne umiejętności i sportową
pasję właściciela!
No
i tak prezentował się nieodkryty i kto wie czy nie bezpowrotnie zmarnowany talent
lodowej baletnicy, której plisowana spódniczka wirowała przy nieudolnym
kręceniu pseudo-piruetów na zamarzniętym stawku o głębokości „żabie po oko”. Po
prawdzie to taka większa kałuża była ale i tak dokładnie zbadana przez
troskliwego Tatę zanim baletnicę puszczono w lodowy tan. No i jak tu tańcować w
spodenkach? To cóż, że wkoło las i widowni brak – wirująca kiecka musiała być!
Poprawienie czapeczki i mocowania szalika to ulubione zajęcie
mam na spacerze. A co ta dziewczynka ma na rękawku misiowatego płaszczyka? Kto
rozpozna te naszywki? Ja wiem, ale nie powiem! Czekam na sugestie czytelników.
Hi, hi, hi…
Patrzę na obecny pejzaż za oknem. Są ferie, leje deszcz i
rozmywa resztki śniegowego błota. Dzieci z plastikowym jabłuszkiem stoją
bezradnie na szczycie osiedlowej górki. Nie da się już ślizgać.
Sorry, taki
mamy klimat.
ps słowa pisane kursywą oznaczają wyrażenia gwarowe i regionalizmy:))
Faktycznie ferie zimowe były tylko dla niektórych, większość dzieciarni korzystała z zimowych atrakcji, bo jak wiadomo, w niesłusznie minionym ustroju, wszystko było normalne, łącznie z klimatem. Nie pamiętam, czy bywały zimy całkowicie bezśnieżne, natomiast takie, gdzie się szło tunelami wydrążonymi w śniegu o głębokości nawet 1-1,5 metra zdarzały się prawie w każdej zimie. Może dopiero Gierek z Jaruzelskim coś zepsuli.
OdpowiedzUsuńJa niestety, zamiast małych fotelików na płozach, udających sanki, miałem takie prawdziwe góralskie sanie dla dorosłych, długości ok. 2,5 m., które przysparzały mi sporo wstydu, ale i sławy i chwały na miejskich stokach. Pisałem o tym tutaj:
http://legionypolskie.blogspot.com/2018/05/ostatnie-lata-wolnosci-1938-1939.html#comment-form
Sam przyznajesz, że takie "dorosłe" sanki też miały swoje zalety. Należy więc przyjąć, że zarówno sanki jak i ich właściciele byli nietuzinkowi:))
UsuńNo i wreszcie znamy sprawców ocieplenia klimatu! Wskazałeś wyraźnie winowajców. Można im winy odpuścić jako i nam odpuszczono już jakieś tam winy? Tak w ramach walki z nienawiścią.
Klik dobry:)
OdpowiedzUsuńAleż przecudowna przenotka. Po przeczytaniu wspomnień i obejrzeniu tych archiwalnych zdjęć, zapragnęłam, by taka przezima trwała i trwała. Moje zimy z tamtych lat są podobne. Tyle tylko, że ja chodziłam na dwór, a nie na pole. :)
Pozdrawiam serdecznie.
Przedziwne jest to wychodzenie "na dwór":-)
UsuńDawne zimy naprawdę trwały i trwały. Dziecięce pojmowanie upływającego czasu jest inne niż u dorosłych. Wszystko działo się wolniej, na wiosnę nie czekaliśmy - wiosna po prostu przychodziła i wtedy też było fajnie bo graliśmy "w zielone".
Ja tez wychowalam sie "na dworze"! Na ferie nie wyjezdzalam, spedzalam je na podworku przed domem. Mielismy ogromna gorke (wtedy tak mi sie wydawalo, ze byla ogromna)z ktorej zjezdzalismy na sankach, takich prawdziwych drewnianych. Az mi sie oczy zeszklily na to wspomnienie, mokre buty, zgubione rekawiczki, czerwone nosy I szczesliwe oczy! Mialam naprawde fajne dziecinstwo! Pozdrawiam serdecznie Beata
UsuńAch, kolejna "dworska" dziewczyna:)) Co ja z Wami mam, nikt nie chce ze mną na pole wyjść:)))
UsuńTak sobie myślę, że nasi rodzice nie mieli problemu "co zrobić z dziećmi gdy nie idą do szkoły". Faktem jest, że wiele kobiet nie pracowało zawodowo i po prostu były zawsze w domu. Dzieci mam pracujących pozostawały po prostu same w domu przez kilka godzin.
Zaczytałem się... Nawspominałem się... Dzięki Bet.
OdpowiedzUsuńI o to chodziło! Aby powspominać:))) Cośmy przeżyli nikt nam nie odbierze!
UsuńJa chodziłam "na pole"!!!
OdpowiedzUsuńMieliśmy do dyspozycji wielkie podwórko, gdzie za "domkiem Lucy", było lekkie zbocze zakończone płotem i furtką do olbrzymiego ogrodu "na zadku". I tylko ten teren wolno nam było użytkować bez dorosłych. (W ogrodzie na zadku był zamulony staw, "niebezpieczny" zarówno zimą jak i latem). Jakos nie pamiętam, żeby ktoś z nas, "bajtli" podwórkowych, nie respektował zasad. Pamiętam natomiast, jak moja siostra spuściła mnie na sankach z opieradłem, na śledzia... Sanki, solidne (jak wszystko co zrobił Dziadek Kazimierz), opieradło miały z metalowych rurek. Hamowanie na furtce zakończyło się utratą mojego zęba i rozcięta wargą. Na szczęście mleczak był to.
Ogród "na przodku" naszego domu był przy ulicy, a po jej drugiej stronie wielka góra. Tam też bajtlom nie wolno było chodzić, bo zjeżdżało się prosto na ulicę. Tam chodzili "dorosłe" chłopaki, więc moja starsza 4 lata siostra tez tam bywała ;-) Niestety, miała zazwyczaj "na polu" jednego bajtla pod opieką, więc tylko przygladałysmy się jak się chłopaki popisują :-).
A pamiętacie te orły w zaspach? No i te zaspy...
A łyżwy tez pamiętam. Ja, jako domowe lelumpolelum, miałam takie podwójne na paski... Ale Renia miała normalne, też na paski. Jednak jej kariera łyżwiarska zakończyła się, gdy wylądowała w bramce hokejowej w charakterze "szajby"... ;-)
Ech, wspomnienia...
No i te zimy... Taki bałwan n.p., utoczony przez bajtli, to stał tygodniami...
Pozdrawiam
U nas było tak: W pobliskim lasku była górka nazywana groźnie "górą śmierci". Oficjalnie nie wolno nam było z niej zjeżdżać ale dzieciaki za nic miały takie przestrogi i nawet zachęcone złowrogą nazwą saneczkowały tam wesoło. Nigdy, żadnemu dziecku nic się tam nie stało. Górka nie była stroma, zagrożenie mogły stwarzać jedynie drzewa, naturalne wyposażenie lasu. Jednak magiczna nazwa "góra śmierci" funkcjonowała przez lata i nikt tak naprawdę nie wiedział skąd się wzięła, nawet nie próbowano tego wyjaśniać:)) Trochę magii było nam potrzebne.
UsuńPozdrawiam towarzyszkę z "na pola"! Ciekawe jak daleko od Krakowa działał ten regionalizm.
A pamiętasz "nacieranie śniegiem"? To była jedna z groźniejszych praktyk stosowana przez miejscowych chuliganów. Śniegiem nacierano twarz ofiary powalonej siłowo w zaspę śnieżną. Nie, nie była to sympatyczna zabawa. Cóż, niegrzeczni chłopcy wtedy też byli...
Oj, pamiętam to nacieranie! Tyle, że nacierana była przeważnie Renia ;-)... Bajtla Dasie jakoś oszczędzano...
OdpowiedzUsuńA działo się to w małym, śląskim miasteczku, w którym mieszały się już galicyjskie wpływy. I różne inne. Zreszta dla nas, bajtli nie miało znaczenia, że dziadek Marysi mówi po niemiecku, a rodzice Sławka dziwnie zaciągają... :-) Piaskownica była wspólna :-)
Nacieranie śniegiem było uważane za wybryk chuligański jeśli było brutalną napaścią. Była też przyjazna odmiana tego czynu traktowana jako żart i zabawa za przyzwoleniem osoby napastowanie:-) Czasami nawet można to było traktować jako rodzaj zalotów:-)
UsuńAle piękne było to, że jak mówisz:"piaskownica wspólna"!
Na rękawie naszyta tarcza.... :) Uwielbiałam codzienne jazdy na łyżwach na jedynym w mieście sztucznym lodowisku
OdpowiedzUsuńDwie tarcze:)) Jedna jest emblematem szkoły,a druga? Ta owalna?
UsuńEmblemat szkoły jest na niebieskim tle zastrzeżonym dla szkół podstawowych. Tarcza owalna jest czerwona.
Tarcza czerwona to "wzorowy uczeń"!
OdpowiedzUsuńA tak w ogóle, to:
*była zima, zimy ni ma (i komu to przeszkadzało?!)
*był mróz i o żadnych grzybicach się nie słyszało
*kluczyk od przykręcania łyżew lubił ginąć (za to teraz mam dwa, tylko po co?)
*białe figurówki były niezłym prezentem na Komunię :)
*moda na sanki wraz z upływem czasu się zmieniała: od solidnych drewnianych, poprzez metalowe, plastikowe, na "jabłku" kończąc
*ja załapałam się jeszcze na skibob (taki rower z płozami)
*nie pamiętam wyjazdów na zimowe ferie, pamiętam za to kuligi organizowane całymi rodzinami (siłą pociągową był zawsze wypożyczony koń, bo koni w tuż-podmiejskich gospodarstwach był jeszcze dostatek)
*na łyżwy chodziło się na okoliczne jeziora; było też sztuczne lodowisko "bogdanka" (ale tam "ludziów jak mrówków")
Oczywiście, że chodziłam "na dwór", kto by tam na pole chodził?! :))))
Zimooooooo (MOJA zimo!) wróóóóóć!
aha! były "półzimowiska".
UsuńI ortalionowe kombinezony+buty "Relaks".
I narty "Żbik".
O!
Brawo Lilko! Wzorowy uczeń!
UsuńBrawo Lilko! Mróz jako środek przeciwgrzybiczy i antybakteryjny także bo infekcji też jakby mniej było.
Brawo Lilko! Sztuczne lodowisko było jak mrowisko ale jakie to było miłe:))) Ile okazji do poznawania "kogoś":))
Kluczyk do łyżew trzeba było uwiesić na szyi ewentualnie w towarzystwie klucza od mieszkania gdy rodziców nie było w domu.
Zapisuję Cię po stronie "dworskich" :))
Acha! Półzimowisk nie pamiętam, a buty Relaks w przepięknym srebrnym kolorze nosiłam z zachwytem. Ciepłe były.
UsuńTo były takie zimowe "półkolonie", organizowane przez szkoły.
Usuń(i jeszcze Ci powiem, ale nie mów nikomu;) ... tym kluczykiem do łyżew można było w wagonach zapalać/gasić światło i zamykać drzwi od przedziału)
Ot, Spryciula! Przy wagonach majstrowała:)))
UsuńŁyżwy miałam jak Dasia-dwupłozówki, a siostra najpierw przykręcane do butów, a na pierwszą pokomunijną gwiazdkę dostała figurówki. Na moim osiedlu nie było górki do zjeżdżania, w tym celu wykorzystywało się nasyp kolejowy. Sanki były ulubionym sprzętem w naszej rodzinie. Jako dzieci miałyśmy duże(dwuosobowe)drewniane,a gdy pojawiła się wnuczka, to dostała takie z oparciem, które 5 lat później scedowała na rzecz mojego syna, a sama dostała te po swojej matce. Te dawniejsze zimy były wspaniałe, chociaż mnie zdarzało się, że koledzy obtaczali śniegiem kamień, by śnieżka biła mocno i rechotali, gdy uderzona nią w plecy upadałam w zaspę. Może był to rodzaj "zalotów", ale mnie nie było do śmiechu, bo zawsze trudno było mi wygramolić się z wysokiego śniegu, czy podnieść ze śliskiego chodnika. Dziś czytając notkę i pisząc komentarz spoglądam w okno,za którym akurat mocno sypie. Pozdrawiam tych z "pola" i z "dworu".
OdpowiedzUsuńMasz rację, zdarzały się rzuty śnieżką nafaszerowaną kamieniem. To była paskudna i powszechnie potępiana "zabawa". No, cóż nie tylko "aniołki" bawiły się na śniegu.
UsuńSwoją opowieścią o sankach potwierdzasz, że ten sprzęt był przekazywany z pokolenia na pokolenie. Były zazwyczaj solidnie zrobione więc wytrzymywały wiele lat.
Miłego dnia i oczekiwania na wiosnę:))
Ja pamiętam przerwę świąteczną do 6 stycznia, a potem już były ferie dwutygodniowe. jednak najczęściej w domu, pamiętam może ze 2 wyjazdy na zimowisko i to nie z harcerzami... A z górki jak był śnieg zjeżdżano nie tylko na sankach, na czym kto miał, w ruch szły nawet stare miednice.
OdpowiedzUsuńPS. co do prawdziwych zim to legenda mówi, że mama wioząc mnie sankami do żłobka zgubiła tobołek, który wpadł w zaspę. Dobrze, że poczuła jakąś lekkość dziwną i się odwróciła... Zostałam znaleziona i uratowana!
Oj, biedny "tobołek" szczęśliwie ocalony!
UsuńPotwierdzasz moją teorię, że z wyjazdy zimowe nie były popularne. Nie było też mody na narciarstwo zjazdowe w sensie sportu masowego tak jak dziś gdy wstyd się przyznać do " nie zjeżdżania".
W rzeczy samej, Bet, ferie nie były przez władzę organizowane. Przynajmniej rzadko. Powód pewnie był w braku bazy wypoczynkowej dla dzieci i młodzieży. Poza tym w związku ze świętami BN, czasu do wyjazdów np. w góry, mało pozostawało. Oczywiście dla tych z odległych zakątków Polski.
OdpowiedzUsuńToteż, jak napisałaś, organizacją zajmowali się zainteresowani, czyli dzieci i młodzież.
Szaleństw na łyżwach i nartach - bo zimy jednak bywały śnieżne i czasem mroźne nawet nad morzem - było co niemiara.
To "byli" czasy! Wspomnienia pozostały do dzisiaj.
Honiewicz.
P.S. Szukając czegoś odległego w czasie, wpadłem na naszą wymianę ciekawych myśli na Twoim blogu. Stąd moja ponownie wizyta.
Bardzo mnie ucieszyła Twoja wizyta i mam nadzieję, że zajrzysz tu częściej. Bardzo zapraszam😃
UsuńBędę zaglądał.
OdpowiedzUsuńBędzie miło:-)
UsuńUrlop zimą to świetny pomysł. W tym roku wybieram się na wakacje w styczniu do Dubaju. Kiedy już zebrałem wszystkie środki i miałem wpłacać to mój samochód się zepsuł :/. Musiałem go naprawić, bo jest niezbędny do dojazdów do pracy. Trochę poszukałem i znalazłem na stronie https://taktofinanse.pl/pozyczka-takto ofertę szybkich pożyczek pozabankowych i uratowało mi to tyłek i mogłem pojechać na moje długo wyczekiwane wakacje
OdpowiedzUsuń