niedziela, 10 marca 2013

Pogadajmy o deserach



Mam ochotę na galaretkę owocową. Taka chyba oryginalna bo wspomnieniowa zachcianka. 

Kolorowe galaretki królowały niegdyś w szklanych gablotkach każdej kawiarni jako sztandarowy deser. Ozdabiane kleksami bitej śmietany i okraszane rodzynkami, czasem grubo tartą czekoladą. Trzy podstawowe smaki: pomarańczowa, cytrynowa i agrestowa to smakołyk dla peerelowskiego dziecka.

       Co tam galaretka! W kawiarnianej gablotce królował prawdziwy deserowy hit epoki socjalizmu: krem sułtański. Beżowa, przeraźliwie słodka masa nadziana rodzynkami, wykończona kopczykiem bitej śmietany i kawałkami wafli. Smakiem oraz nazwą nawiązywać miał do deserów orientalnych co udawało się znakomicie bowiem niewielu konsumentów znało prawdziwe orientalne smaki. Takie słodkie otwarcie na świat… hi, hi, hi.

     Najlepsze desery serwowały koktajl - bary, niezwykłe królestwa łakomstwa. Tu można było wypić mleczne koktajle miksowane na bazie kefirów lub prawdziwej śmietany. Tu podawano też desery lodowe. Najbardziej ekskluzywną ich formą była melba czyli puchar lodowych gałek z kawałkami owoców tonący w bitej śmietanie. Nieco skromniejszy lodowy deser to wielowarstwowe kule  o nazwie Cassate. Zamawiano połówki lub ćwiartki takich kul. Pyszności!  Niektóre koktajl - bary zyskiwały sławę ogólnopolską i miano miejsc kultowych. Wspomnę tu o warszawskim barze Horteks, krakowskim Kopciuszku oraz pewnym zakopiańskim o zapomnianej już nazwie…

Och, nikt nie nakazywał liczyć kalorii, nie straszył cholesterolem, miażdżycą, ani nawet cukrzycą. Obywatelom pozwalano objadać się tłustymi słodkościami bez wyrzutów sumienia. Wybór był szeroki.

 Cukiernie kusiły ciastkami. Kremówki, napoleonki, nugaty i ptysie można zjeść na miejscu przy małym stoliczku w rogu cukierni lub poprosić o zapakowanie. Ciastka ułożone na tekturce owijano w szary papier i wiązano papierowym sznurkiem w taki sposób, aby jego końcówki tworzyły uchwyt. Tak zapakowana paczuszka dyndała wesoło w czasie pieszego transportu.

        Kawiarnie, koktajl bary i cukiernie to słodkie miejsca odświętne, odpowiednie na randki i spotkania z przyjaciółmi. A na co dzień, w sklepie spożywczym można było nabyć łom czekoladowy. Wielki kloc twardej, czekolado podobnej  masy z zatopionymi w niej kawałkami herbatników. Pani sklepowa odłupywała kawały tego bloku za pomocą ogromnego noża przypominającego tasak. Sprzedawano na wagę. Nie był to szczyt dobrego smaku, ale w czasach niedoboru i tak wielce pożądany artykuł. Poczta pantoflową krążyły przepisy na domowy wyrób tego specjału z mleka w proszku oraz kakao.

        Rozmarzyłam się… Miało być jeszcze o budyniach i kisielach, gruszce w sosie waniliowym przyrządzanej w ramach szkolnych zajęć praktyczno-technicznych... A tymczasem moja galaretka nadal czeka w swojej kolorowej torebce. Niech tak zostanie, wspomnienia wystarczą, już mi słodko.


       

37 komentarzy:

  1. Nie ma w Tobie krzty litości. Trzecie biodro w rozkwicie i jeszcze do "szczęścia" potrzebne i mi i żonie desery.
    Dzis ja z desrów uznaję niemal wyłącznie sledzie oraz ogórki kiszone. Żona czasami cos tam połknie. Czasami próbujemy jakąs bułke drożdżowa z owocami które musza byc ocukrowane.
    Od dwóch lat zona słodzi tylko Stevią i .............czuje sie szczuplej.
    Słodko pozdrawiam

    OdpowiedzUsuń
  2. Hi,hi,hi... ta notka to perwersja w kwestii łakomstwa. Zauważ, Piotrze, że w czasach naszej młodości nie katowano nas tak bardzo kaloriami, szczupłościami... Nie biły po oczach reklamy leków ani chorób które nam zagrażają. Żyliśmy niezdrowo ale szczęśliwie... chyba?

    OdpowiedzUsuń
  3. Wszystkie słodkości wymienone próbowałam, ach gdzie one teraz gdzie.
    Pamiętam szczególnie te koktajle mleczne,
    Pycha, a współczesne jogurty do nich się nie umywają,
    były prawdziwe a nie sztuczne...

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Jasna8 koktajle mleczne dzis już nie ekscytują. W czasach PRL była to nowość i rarytas. Smakowały faktycznie bosko.

      Usuń
  4. A w Gliwicach na ul.Zwyciestwa byla cukiernia"Wisienka".Chyba jeszcze jest .W tamtych czasach miala ona najlepsze paczki na swiecie.Po prostu cud,miod.
    Bet droga,poniewaz dalej walcze z elektronika bez specjalnych efektow pozytywnych na pocieszenie zrobilam sobie dzis bombe kaloryczna.Banana,gruszke i mandarynki wymieszalam,podlalam sokiem
    z cytryny,dalam do tego crem fresz i miod.I zjadlam cala miche.Mam w nosie elektronike.Tyje sobie zdrowo:))

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Reno, moja kuzynka mawiała:"tyle zysku co w pysku". Mądra kobieta była.

      Usuń
  5. Pamiętam lodziarnię w moim mieście, stawało się przy ladzie - na niej wykaz dostępnych aktualnie smaków, obok ogromna poniemiecka maszyna z elektrycznym silnikiem i przekładnią z kropeczkami smaru i mieszadłem mieszjącym lody w ogromnej dzieży poniżej... Ten zapach, ten warkot, ten klimat... Nigdy później już nie jadłem takich lodów... :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. O matko, smar do lodów??? Widać smakowity dodatek:)))
      Lody w takich lodziarniach nakładano na płaski wafel i przykrywano drugim płaskim waflem. Taka lodowa kanapka. To było zanim wymyślono kubeczki i rożki waflowe. A lody sprzedawane z wózków na kółkach? Handel obwoźny był...hi,hi,hi...

      Usuń
  6. Punktów sprzedaży lodów mieliśmy chyba kilkanaście tysięcy, ale jedno miejsce było znane nawet w USA. Było to obskurne podwórko przy Piotrkowskiej 56, gdzie zawsze stała kolejka 50-200 osób. Sprzedaż szła sprawnie, a zakup super, bo "lody od Granowskiej" były wyśmienite.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Anzai, takich wyśmienitych punktów sławnych na cały świat było więcej. Jeden z nich działa do dziś w Nowym Targu. Tam są najlepsze lody pod słońcem. Kolejka zawsze długa a lody nakładane są wielką łyżką. Coś wspaniałego!

      Usuń
    2. Lody od Granowskiej!!!!! To w Łodzi legenda do dzisiaj!!!Prawda, że ludzie z termosami stali w kolejce, ale receptura zeszła z tego świata razem z jej twórczynią. Każdy Łodzianin wie, co to były za rarytasy- jeśli nie zdążył zjeść ich sam- to z opowieści starszych krewnych.

      Usuń
  7. Krem sułtański - Pamiętasz taki film "Dziewczyny do wzięcia"?Tam krem sułtański zagrał ważną rolę. Pozdrawiam

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Tak,tak, ten film pamiętam. przyznam, że inspiracją tej notki było właśnie wspomnienie tego filmu w jakimś niedawnym programie TV.
      Niezależnie od tego przyszła mi ochota na galaretkę i tak narodził się temat wspominkowy z PRL.

      Usuń
  8. Krem sułtański był "przeraźliwie słodki"? Jak można łączyć przeraźliwość ze słodkością? Przecież wiadomo, że co czerwone to ładne (popatrzeć tylko na tę stronę) a co słodkie to dobre.
    Czy ten krem miał coś wspólnego z sułtanami? Są dziwniejsze przypadki nazw, np. Żołądkowa Gorzka, która nie jest gorzka tylko słodka, więc dobra. Czy na deser? To już rzecz gustu...
    allensteiner

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. allensteiner, jesteś strasznie miły! Zauważ paradoks w tym zdaniu. Strasznie oznacza zazwyczaj coś nie miłego, złego a ja uważam cię za fajnego człowieka naprawdę. Takie są zawiłości naszego języka.
      Krem sułtański był bardzo słodki.
      Żołądkowa też mnie zawsze zadziwiała brakiem gorzkości.

      Usuń
    2. No, dobrze. Jesteś przeraźliwie sympatyczna:)))
      allensteiner

      Usuń
    3. Uuuuuuuu....... straszymy się dalej?
      Nazwa kremu "sułtański" chyba jednak nawiązywała do deserów orientalnych, które słyną z bakalii i slodkości. Mało kto wiedział o tym wtedy bo obywatel PRL był mało bywały w świecie..

      Usuń
  9. Tak a' propos "przeraźliwie słodki". Kiedyś uratowałem tyłek cukiernika, któremu zepsuł się skomputeryzowany mikser z całym dość drogim kilkunastokilogramowym wsadem. W zamian miał zdradzić mi swoją tajemnicę puszystego i twardego kremu. Żółtka z odrobiną soli miałem ucierać z cukrem dosypywanym w trakcie ucierania. Na pytanie - ile tego cukru? - dostałem odpowiedź: "Tyle, ile wejdzie". Gdy po kilkunastu minutach zatarł się mikser, i nie mogłem nawet wyjąć wsadu twardego jak beton, dowiedziałem się, że "ile wejdzie" oznacza ile cukru wchodzi (czyli rozpuszcza się) do żółtek, a nie do miksera. Mistrz już sam utarł jaja, i w chwili, gdy kryształki cukru przestały się rozpuszczać zaczął czarować. Potem dał mi kilogram kremu czekoladowego, który można było kroić nożem nawet powyżej 30 st. C. Tajemnicy nie zdradził, mówiąc, że jestem jeszcze za "rzadki". Z ciekawości spróbowałem swojej zaprawy cementowej, i to właśnie było "przeraźliwie słodkie".

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Fajna historia. Przypomina mi mierzenie zawartości cukru w cukrze.

      Usuń
    2. Przytoczyłem swoje perypetie z przepisem na krem, bo chciałem delikatnie zwrócić uwagę na to, że desery to jednak coś innego niż wyroby cukiernicze, czy napoje i soki. Pojęcie "na deser", np:

      http://pl.wikipedia.org/wiki/Deser

      oznaczało, że na stół wjeżdża ostatnia, najczęściej słodka i wykwintna potrawa typu spe'cialite' a la maison.
      Oczywiście my to sprofanowaliśmy, i dla nas deser to także to co się je "z ręki" (np. lody, ciastka), "wali z gwinta" (piwo, napoje słodkie), albo w ostateczności idzie do kawiarni. Ale deser to deser, dlatego zapamiętałem swoją przygodę z kremem, i teraz już wiem jak "cukier wchodzi do jajek". Nawet rozgryzłem tajemnicę kucharza, ale to już inny temat.

      Usuń
    3. Oczywiście, że masz rację.Deser to nie byle jaki batonik.Używamy tego słowa często bez zastanowienia w mowie potocznej. Może dlatego, że wykwintne obiady z Deserami są już rzadkością? Wiele pojęć zostało uproszczonych, trochę poniżonych. To chyba też jakiś wpływ dominacji robotniczo-chłopskiej w PRL?
      Popatrz na mój komentarz w sprawie kompotu poniżej.

      Usuń
    4. No to, żeby nie było za słodko, to na drugą nożkę anegdota (nie czytać przed obiadem!). Wiadomo, że na niektórych weselach sztuką jest dotrwać w stanie używalności do chwili kiedy "wkracza tort". Jeden z biesiadników w stanie krytycznym wyszedł na dwór (pole), i puścił niezwykle kolorystycznego pawia tak nieszczęśliwie, że trafił on w schładzany tort weselny. "Na szczęście" nikt tego nie zauważył, a po podaniu torta wszyscy byli zachwyceni, kolorystyką dodatków. Bardziej wytrawni smakosze nawet z uznaniem mówili o tym, że mieszanie różnych smaków (nawet śledzi z polewą czekoladową) daje nieoczekiwane efekty. I mieli rację, ale nie tym razem ...

      Usuń
    5. No, faktycznie, przed obiadem lepiej nie czytać. Niestety, już się stało a tu makaron bulgocze w garnku....

      Usuń
  10. Sensacji żołądkowych po zjedzeniu tamtych specjałów nie było. Tłuściochów, niczym purchawki też nie było.
    Co prawda była to skromna oferta wobec tej obecnie - trzeba oddać bajecznie kolorowych smakołyków - lecz tamte smaki pozostaną na zawsze w pamięci.
    I nie jest to sprawa resentymentów.

    Honiewicz

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Może jednak resentymenty? Bo smak tego kremu sułtańskiego to także smak pierwszych kawiarnianych randek, studenckich miłości, młodości. Ach, jak wtedy wszystko smakowało!
      Druga sprawa to kwestia skromnej oferty. Im mniej czegoś tym bardziej smakuje. Nadmiar zawsze psuje smak i przyjemność. Ta zasada dotyczy nie tylko deserów:))))

      Usuń
  11. Zdaje się, żeśmy tu nieco zjechali z PRL-u. A przecież "nie dla nich dewolaje i Paryże i Szanghaje", jak rzekła poetka. W studenckiej stołówce (a także w rożnych innych stołówkach) podstawowym deserem był kompot, ugotowany z nieznanej ilości jabłek i cukru oraz sporej ilości wody. Niekiedy dla urozmaicenia trafiał się też budyń sporządzony, jak przypuszczam, z proszku budyniowego według receptury zamieszczonej na opakowaniu.
    allensteiner

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Zauważ, że kompot wychodzi lub nawet już wyszedł z mody? Dawne książki kucharskie zaliczają kompot do deserów. Mam nawet /w rodowej porcelanie/ wazę do kompotu oraz miseczki-kompotierki. Nawet dwa komplety!
      Wykwintny, przedwojenny kompot spospolitował się w PRL stając się codziennym dodatkiem do obiadu jako napój. Kompot stołówkowy to już smętne wspomnienie prawdziwego, owocowego kompotu.
      Dla pocieszenia powiem, że współcześni goście z Francji zachwycali się naszym, stołówkowym zresztą, kompotem.Kto zrozumie Francuza????

      Usuń
  12. Nawet jako dzieciak, Bet, nie przepadałem za deserami, ciastkami itp. Jednakże do dziś mam wielki sentyment do słodyczy oferowanych na odpustowych kramach: imbirowe bloki cukrowe, makaroniki ( u nas nazywane "makrony") czy rózne ciągutki z utwardzonego, słodzonego krochmalu czy niemal czarne cukierki o smaku anyżu, słodzone laski lukrecji,słodkie opłatki zwane oblatami, mnogość marcepanków wszelakich itp.
    To właśnie słodkości mego dziciństwa.
    buzinki

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Czarne cukierki to "kopalniaki". Jedyne cukierki jakich nie lubiłam.
      Odpustowe słodycze mają swój urok poprzez swoją prostotę. Jeszcze istnieją!

      Usuń
  13. Witaj Beatko :)
    Słodkości..... ale super temat :) Do końca życia nie zapomnę koktajl baru na Krupówkach :) Wczasy w Zakopanem łączyły się z obowiązkowym podwieczorkiem w koktajl barze. Minimum dwanaście posiedzeń :) Największa była "Ambrozja". Nawet ja, łasuch nad łasuchy przy "Ambrozji" wymiękałam po kilkunastu minutach. Żeby ją zjeść trzeba było robić liczne przerwy w konsumpcji :) Nigdy w życiu nie jadłam później takiego zestawu, w takiej ilości i o takim smaku :) Pamiętam także zestaw "Czarno-białe". Lody polane czarną jak smoła czekoladą i dwie gały polane ajerkoniakiem :) Wtedy nie myślałam o kaloriach i jako tako wyglądałam, dzisiaj od samego myślenia o kaloriach przybywa mi w talii :)
    Pozdrawiam wszystkich łasuchów :)
    Elżbietka53

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Wiedziałam, że tymi słodkościami cię zwabię.Hi,hi,hi...
      Elżbietko, mając naście lat to nie sztuka "jakoś wyglądać", prawda? Właśnie kończę trzecia Krówkę wraz z wyrzutami sumienia. Ale, co tam, niech żyją Krówki!

      Usuń
    2. Beatko, trzecią krówkę zaliczasz? Dopiero? Ja tam bez wyrzutów sumienia zjadam 10 w ciagu 30 minut :) Nie wiem czy jadłaś krówki
      dwukolorowe. Otoż połowa krowki była jasna, druga połowa była bardzo ciemna. Znalazłam je na Tomeksie przed kilku laty. Żałowałam, że kupiłam tylko pół kilograma. O matko kochana! Były rewelacyjna. Teraz już ich nie spotykam, niestety.
      Elżbietka53

      Usuń
    3. Nie znam krówek w dwóch kolorach. Chyba lepiej dla mnie tkwić w nieświadomości:)))
      Ale jak napotkam to dam ci znak gdzie są.
      Uwielbiam krówki - mam ataki krówkowe i wtedy muszę je jeść. Jak minie atak to mam spokój na jakiś czas. Wtedy atakuje mnie Mieszanka Krakowska... Ech...wciąż na froncie!

      Usuń
  14. Jaki piękny artykuł, i co jest rzadkością w internetach, komentarze dodają mu więcej uroku. Trafiłam tutaj, ponieważ szukałam informacji o kremie sułtańskim. Skąd sułtański? Jak mniemam od nazwy rodzynek - sułtanek. Jakoś dało się to wytłumaczyć, a sałatka grecka, ruskie pierogi, chłodnik litewski? Podobno w Grecji nie słyszano o takiej sałatce, ruskie pierogi koło Ruskich nie stały, a chłodnik? Cóż, na dwoje babka wróżyła.

    Czytałam w książce Wiesława Kota "PRL od kuchni", (której to książki już nie mam), anegdotę o menu w jednej z ówczesnych restauracji. U dołu karty widniała pozycja Kąsek Daniela, którą to jeden pan chciał skonsumować. Okazało się to niemożliwe, nie tyle z powodu braków w asortymencie, ale dlatego, że Daniela Kąsek, była szefową kuchni, która sporządziła ową kartę i zwyczajnie u dołu się podpisała. Czyj, czyja, która, który oznacza w kuchni czasem prawdziwe rewolucje.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. O, jaki piękny komentarz, Pani Anonimowa! Proszę podpisz się jakimś imieniem lub nickiem następnym razem. Wtedy odpowiedź na komentarz ładniej brzmi, wygląda i wiadomo do kogo jest adresowana. Mam bowiem nadzieję, że będziesz bywać tu częściej.
      Nazwę kremu sułtańskiego tłumaczysz chyba poprawnie. Ja dodam, że jest to deser niezwykle słodki i z dużą zawartością bakalii, które, jak wiadomo, uwielbiały żony sułtanów. Jadły te bakalie i inne słodkości nudząc się w haremie:))) Wszystkie desery arabskie są bardzo słodkie więc może tu tkwi tajemnica nazwy kremu sułtańskiego.
      Natomiast pierogi ruskie podobno faktycznie niewiele mają wspólnego z pierogami które wyrabiają Rosjanie. Chłodnik litewski za to jak najbardziej litewski jest.
      Anegdota z Kąskiem jest przednia :)))))
      Pozdrawiam serdecznie i zapraszam częściej!

      Usuń
  15. A czy ktoś z państwa pamięta taką maszynę do napojów w knajpach albo zajazdach ? Mój tato był kierowcą zawodowym i często mnie gdzieś zabierał. Pamiętam że w każdej knajpie przy drodze albo w mieście stała taka machina okrągła na ladzie,a w niej kotłował się pomarańczowy napój...jak byłam dzieckiem bardzo mnie to fascynowało...Szukałam w necie nazwy tej maszyny albo zdjęcia i nic nie ma, bardzo proszę o pomoc w nazwie tego urządzenia i producenta. Chciałabym ją odnaleźć i kupić

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Przykro mi, ale nie potrafię pomóc. Pamiętam coś co odpowiada temu opisowi, ale nazwy ani producenta niestety nie... Taki pomarańczowy napój sprzedawano także w woreczkach foliowych ze słomką. Było to dość paskudne w smaku ale ten bajeczny kolor sprawiał, że produkt był atrakcyjny, zwłaszcza dla dzieciaków.
      Pozdrawiam i życzę powodzenia w poszukiwaniach:)

      Usuń

Dla błądzących - pomoc przy komentowaniu:

Jeśli nie masz konta w Google wybierz opcję:

- Anonimowy, ale podpisz się pod treścią komentarza, proszę.

- Nazwa/adres URL w okienku Nazwa wpisz swój nick lub imię, a w okienku adres URL wkopiuj adres swojego bloga

Za wszystkie komentarze bardzo dziękuję.