Ja chodziłam do „budy”.Sześć dni w tygodniu. Od 8 do 13-14.
Były dwie „budy”: pobliska, podstawowa wypełniająca całe szczenięce lata, pełne osiem lat. Druga, oddalona , wymagająca podróży tramwajem, wytrzymała okres „burzy i naporu” – cztery intensywne lata wzrostu i dojrzewania. Zaowocowała „Świadectwem Dojrzałości”.
Teraz już nikt nie ma wątpliwości, że tekst będzie o szkole ?
Szkoły vel „budy” należało nienawidzić i obowiązkowo to uczucie jawnie demonstrować. Jak? Zdzierając „głupie” tarcze z rękawa, określając nauczycieli pogardliwie „belfer”, zgrzytając zębami i niedbale wzdychając „znowu do tej budy…..”
Ale cóż ? Trzeba maszerować wymachując workiem z kapciami. Tekturowy tornister podskakiwał na plecach.Grzechotały ołówki w drewnianym piórniku, książki prasowały na płasko kanapkę z serem troskliwie zapakowaną w papierową torebkę po mące.
hi, hi… recycling ?????
Nigdy nie dostawaliśmy nic do picia… Żadnych buteleczek, termosików, kartoników z soczkami. Sahara…..Konieczność nawadniania organizmu doceniono dopiero na Maturze. Wtedy obowiązkowo na stoliku pojawiała się flaszeczka… oranżady ! I taka bardzo ekskluzywna kanapka – bułka z szynką. Często ozdobiona nawet listkiem sałaty !
Dziwiło mnie, że tak się nad nami „trzęśli” ale dopiero na finiszu „męczarni w budzie” …Pewnego razu,tuż przed maturą, „Dyro” wszedł do klasy, zlustrował nas w milczeniu i zawyrokował :
- kiepsko wyglądacie. Bladzi tacy.Za dwa dni jedziecie do Zakopanego. Opalić się i dotlenić!
Jak zapowiedział tak zrobił. Spędziliśmy cudowny, biało-słoneczny dzień wylegując się na leżakach i rozkoszując poczuciem jak to o nas dbają…ho,ho…
Bo życie w „budzie” lekkie nie było. Oooo...nie. Byliśmy traktowani okropnie szczerze mówiąc. Żadnej dbałości o delikatną psychikę nastolatków. Karne maszerowanie parami po korytarzu zamiast gonitwy po podwórku. Brutalne wywoływanie do tablicy po nazwisku lub, o zgrozo, po numerze w dzienniku ! Brrr… zmuszanie do od powiedzi stojąc pośrodku klasy, bez żadnego wsparcia współtowarzyszy niedoli. Nękanie klasówkami,kartkówkami bez zapowiedzi i po kilka w ciągu dnia… Żądanie długaśnych wypracowań ! A te szykany osobiste !
Granatowe ubranka,odpowiednia długość spódnicy, berety na głowie, zaglądanie lub przechwytywanie liścików pisanych do uwielbianych kolegów … A co mieliśmy robić ? SMS- ów jeszcze nie wymyślono wtedy.
Cztery „okresy” klasyfikacji w ciągu roku. Cztery wywiadówki i „pranie” mózgów z tego powodu w domu i w budzie…
Dość ??? Jak my to znosiliśmy?
I tylko nie wiem dlaczego z takim sentymentem wspominam Starszą Panią w błyszczącym chałacie z podszewki, która siedząc na blacie szkolnej ławki czytała nam książki ? Dlaczego każdego roku obsypywaliśmy kwiatami naszych „znienawidzonych” belfrów ? Dlaczego nasi Rodzice tak dbali aby na wszystkich szkolnych uroczystościach Paniom i Panom Nauczycielstwu nie zabrakło domowego ciasta?
Dlaczego mówiliśmy do naszych „oprawców”: ” Panie profesorze” choć nie wszyscy mieli nawet tytuły magistra?
Nie zakładaliśmy im kubłów na głowę choć nie wszyscy byli aniołami, o nie.
Dlaczego absolwent, po 20 latach od matury, przyjeżdża z odległej miejscowości aby posiedzieć chwilę w „budzie” i powiedzieć postarzałemu już „belfrowi”: tu było fajnie, dziękuję.
Czy absolwenci obecnych, kolorowych najeżonych elektroniką i psychologią szkół, też będą mieć takie wspomnienia ? To się okaże… Cały romantyzm pracy „belfra” polega na tym, że efekty zbiera po wielu, wielu latach. Czasem nawet nie zdąży ich poznać.
Bet