Trend
modowy wczesnego okresu PRL w zakresie koafiur był taki, że ówczesne modnisie
masowo korzystały z fachowej pomocy fryzjera.
Modne
były loki, fale, oraz różnego stopnia kręcenia włosów. Fryzury proste, zdecydowanie
niemodne. Takie włosy trzeba było
sztucznie skręcać. Powszechnie stosowano nawijanie na druciane wałki boleśnie
ugniatające głowę podczas snu. Aby ulżyć udręczonym kobietom, z czasem, ktoś
wymyślił wałki plastikowe. Cóż z tego skoro uzbrojono je w kolczaste wypustki
podobno ułatwiające nawijanie pasemek. Zawsze podejrzewałam, że to była tylko
pułapka dla łatwowiernych kobiet. Plastikowe kolce wbijały się w skórę równie
boleśnie jak ich druciane poprzedniczki.
Wałki
do włosów wymyślił na pewno jakiś facet…
Trwała
ondulacja była jakimś wybawieniem bo jej zastosowanie poprawiało komfort
spania, ale sam proces ondulowania… Kto przeżył ten wie jak to śmierdziało,
piekło i ściągało skórę czaszki. Ale to nie koniec tortur. Zaondulowaną fryzurę
trzeba było uczesać, nastroszyć tapirowaniem jak materac, usztywnić lakierem.
Tak spreparowany „hełm” wytrzymywał tydzień bez grzebienia. Pod warunkiem
ostrożnego spania i zabezpieczenia siateczką w seksownym różowym kolorze. W
końcu to gadżet do sypialni…
Tego
na pewno nie wymyślił facet…
Tytułowa
Oleńka zajmowała się wykonaniem takiej Fryzury Tygodniowej. Była wtedy
młodziutką absolwentką szkoły fryzjerskiej, opiekującą się maleńką córeczką
oraz wspaniałym mężem. Stworzyła Domowy Zakład Fryzjerski. W domach swoich
klientek. Bez nakładów na wyposażenie lokalu, bez zezwoleń i całej biurokracji
po prostu przychodziła do mieszkań z flaszeczką piwa w siatce oraz kompletem
fryzjerskich akcesoriów. Największe emocje wzbudzała obecność piwa, powszechnie
stosowanego środka do usztywniania włosów. Zakup piwa był sporym wyzwaniem dla
młodej kobiety ocenianej z tego powodu bardzo krytycznie przez personel
sklepowy oraz obecną w lokalu klientelę. Piwo było wtedy napojem
charakterystycznym dla półświatka oraz twardej, męskiej klasy robotniczej.
Paniom, nie uchodziło! Dlatego zakup był usprawiedliwiany skromnym szeptem: …do
włosów potrzebuję…
Oleńka
była śliczna. Wysoko tapirowana, czarna burza włosów, perfekcyjny makijaż
zgodny z ówczesną modą czyli mocno obrysowane oczy z grubą kreską na górnej
powiece. Klientek miała mnóstwo w każdym osiedlowym bloku. W okresie
największej popularności posługiwała się zeszytem zapisów kolejności odwiedzin.
Jej praca to sprawne zarządzanie czasem oraz bieganie od drzwi do drzwi, w szczegółach wyglądało to tak:
Jedna pani suszy nawinięte na wałki włosy, w
tym czasie sąsiadka obok poddaje się strzyżeniu, a następnej, właśnie za
chwilkę kończy się czas przeznaczony na „trwałą”. Precyzyjnie zaplanowana
kolejność czynności z uwzględnieniem topografii osiedla. Oleńka ma wszystko pod
kontrolą, sprawnie obsługuje kilka stanowisk fryzjerskich przebiegając z bloku
do bloku. Kasuje niewygórowane stawki, klientki czują się komfortowo
poprawiając urodę we własnych łazienkach i kuchennych kącikach.
Domowe SPA oraz
samozatrudnienie wymyśliła moja Oleńka już pół wieku temu!!! Kolejny raz
powtarzam: wszystko już było!
Prywatna
inicjatywa Oleńki, choć nielegalna, kwitła przez cały PRL i całe jej zawodowe
życie. Zabójczą konkurencją okazała się okrągła szczotka do modelowania włosów oraz
popularność naturalnych, luźnych fryzur. Oleńka nadal ma klientki… dwie. Tylko
tyle zostało miłośniczek fryzur tygodniowych, usztywnianych i tapirowanych na
sztywno. Reszta pań wybrała nowoczesne techniki strzyżenia i farbowania
dostępne w Salonikach Fryzjerskich. Oleńka wiernie trwa przy starych metodach,
jest i zawsze była, odporna na nowości. Nie straciła jednak sympatii dawnych
klientek. Przez lata była domokrążcą, wrosła w osiedlowe rodziny lecz nigdy nie
została „plotkarką”. Była bardziej przyjaciółką i miłą towarzyszką przy domowej
kawie.
Oleńka
nadal biega osiedlowymi ścieżkami. Nadal śliczna właścicielka kruczej fryzury
jest już mocno dojrzałą babcią dorodnych
wnuczek, które zostały fryzjerkami!
Jak
tu nie wierzyć w genetykę?