Cynamon jest symbolem
ciepła, bezpieczeństwa i serdeczności. Kto ma jakieś negatywne skojarzenia
związane z tym zamorskim produktem tego wzywam w pojedynek na cynamonowe laski!
Ale uwaga! Czy cynamon to cynamon? Nie wiem co „sprzedawał” w
swoich sklepach Bruno Schultz, ale to co mam w mojej współczesnej spiżarni to…
Chyba jakaś indonezyjska podróbka. Szlachetny cynamon sprzedają w
apteko-zielarniach i wygląda tak.
Mam ochotę na parówki. Miło wspominam smak i zapach gorących,
grubych kiełbasek, których skórka przyjemnie chrupała przy nadgryzieniu. Po
brodzie ściekał smakowity sosik. Na regale dumnie stoją różne rodzaje szczelnie
zafoliowanych parówek i paróweczek. Cienkie oraz grubsze, pakowane pojedynczo i
grupami. Wieprzowe, drobiowe, mieszane i bezglutenowe. Zaraz, zaraz czy
parówka jeszcze jest parówką?
Niekoniecznie, bowiem etykieta poucza, że mięsa jest w niej 52, 56, 83 procent…
Parówki i tak mają lepiej od pięknie i kolorowo opakowanych
wędlin. Główny napis na zgrabnej paczuszce zachęca sloganem: ”Znamy się na tym
co dobre”, poniżej odcisk pieczęci „gwarancja jakości” i dodatkowo, aby było
bardziej światowo „Premium Quality”. Na odwrocie opakowania praktyczna etykieta
lojalnie informuje o składzie produktu nazwanego polędwicą wieprzową: mięso
wieprzowe 67% a wśród pozostałych składników 11 rodzajów substancji E-ileśtam oraz
aromat dymu wędzarniczego i kilka alergenów takich jak seler i jaja. Hmmm…
Wyszło mi, że to produkt wędlino-podobny. A tak naśmiewaliśmy się niegdyś z
wyrobów czekolado-podobnych!
Dziś na obiad będą pierogi ruskie obowiązkowo okraszone skwarkami
ze słoninki. To na poprawienie smaku bo wczorajsze kotlety schabowe zakupione w
pewnej znanej sieci smakowały jak tektura. Rozpoczyna się więc polowanie na
słoninę. W witrynie chłodniczej widzę rulony cienkiej jak kartonik, białej
substancji. Nie ma etykiety, ale przecież nie może to być nic innego niż
słonina ze współczesnych odchudzonych świnek. W innym, małym rodzinnym sklepie,
wypatrzyłam kawałek o solidnej grubości. Radość moja nie zna granic aż do
momentu jej stopienia. Rozczarowanie. Zapachu oraz smaku brak. Etykieta mnie
nie ostrzegła przed zakupem!
Jakież te zakupy trudne teraz. Przy regałach wciąż trwają
telefoniczne konsultacje:
- jakie masło kupić, ile procent tłuszczu ma mieć? A śmietana ile? Jakiej
firmy? Jest margaryna o smaku masła, brać? Serek w kubeczku czy w płaskim
opakowaniu?
Konsumencie!
Zanim kupisz – studiuj co napisane. Przy zakupach konieczne okulary! Dzieci,
uczcie się matematyki, zwłaszcza działu o procentach i zgłębiajcie chemię.
Stop.
Drrr… Przekręcam maszynkę czasu i cofam się aż na początek drugiej połowy
dwudziestego wieku czyli wyśmiewanego okresu PRL.
Wtedy to do sklepu na zakupy można było posłać nawet dziecko
z prostym poleceniem:
- kup mi chleb, masło, ser żółty i śmietanę ze złotym kapslem.
Wiadomo
było co dzieciak przyniesie. Żadnych niespodzianek, żadnych dylematów! Masło to
masło, a chleb to chleb. Tym bardziej, że w pobliżu była piekarnia ten sklep
zaopatrująca. Wieczorami w powietrzu unosił się rozkoszny chlebowy zapach,
który kusił do zakupu pieczywa wprost od piekarza. Czemu nie? Wieczorny spacer
do piekarni bardzo miły był. Lśniące rumianą skórką bochenki na półkach, a w
drewnianych skrzyniach rozmaitość bułek, plecionek, obwarzanków! Ach, trzeba
uważać aby nie poparzyć rąk. Gorące i pachnące te wypieki.
Zakupy
w mięsnym to już bardziej skomplikowana sprawa. Gospodynie domowe kupują
osobiście bo tu trzeba znać się na gatunkach wędlin i rodzajach mięs. Chętnie
towarzyszę w tych sprawunkach bo uwielbiam panujący w sklepie zapach wędzonek. Kubki
smakowe i ślinianki szaleją. Można nasycić się samym zapachem, który sprawia,
że mało komu przychodzi na myśl wegetarianizm. Phiii… Sałata zamiast
smakowitego, wędzonego boczku? Cholesterol wtedy nie istniał /w naszej
świadomości/ a więc hulaj dusza – piekła nie ma! Kiełbasiane kiełbasy i mięsne
mięsa pachnące mięsem! Och!
Na
zakończenie wizyta w sklepie jarzynowym gdzie dominującym zapachem jest aromat
kiszonej kapusty stojącej w wielkiej beczce obok lady. Sklepowa nabiera ją
drewnianymi szczypcami i ładuje do podstawionych przez klienta pojemników.
Garnek, miska, słoik co kto ma, aby sok nie kapał na stopy. Transportując zakup
można podjadać czerpiąc palcami smakowitą przekąskę lub upijać nadmiar soku.
Zakupy
skończone, przed drzwiami stoi butelka pełna mleka /abonament opłacony/ będzie
więc domowy twarożek lub smakowity, gruby mleczny kożuch. Taki kożuch położony
na chleb i posypany cukrem to pradawna „mleczna kanapka”. Wielu ówczesnych
„kinderów” się tym zajadało.
Ot
i zakupowych dylematów tyle co kot napłakał dawniej bywało.
A teraz to się nam w głowach poprzewracało.
Jak cynamon to tylko z Cejlonu! Też coś, hi, hi, hi…