niedziela, 26 lutego 2017

Międzypokoleniowy problem cukrowy




Kilka dni temu w mieście Chełmie miało miejsce takie oto wydarzenie




      Dziwi mnie takie zachowanie wobec produktu zaliczanego współczesną żywieniową propagandą do grupy produktów wyklętych. Cukier jest be! Biała trucizna! Przyczyna wielu groźnych chorób, a nawet kalectwa. Walka z cukrem stała się prawem odkąd ujęto ją w ramy Rozporządzenia Ministra Zdrowia w sprawie żywienia dzieci i młodzieży w stołówkach szkolnych. Ofiarą tej walki stał się nie tylko cukier w krystalicznej, czystej postaci, ale jego zawartość w produktach dozwolonych dla naszych milusińskich. Niemal każdy popularny serial zawiera w swej treści propagandę anty cukrową jako swoiste „lokowanie produktu”. Telewizje śniadaniowe lansują wstręt do słodyczy wręcz uporczywie. Dochodzi do tego, że sięgając po cukierka mam wyrzuty sumienia.

Skąd więc taki pęd do kupowania tego trującego jedzenia?

 Sentyment i szacunek dla produktu uważanego dawniej za jeden podstawowych elementów żywienia obok soli, mąki oraz kasz? Zapasy domowe wymienionych produktów uważane były za niezbędne i  zapewniały poczucie bezpieczeństwa żywieniowego. Pamiętam, że każdy niepokój polityczny w pokojowych czasach PRL skutkował masowym wykupywaniem tych właśnie produktów z cukrem na czele. Sypaliśmy obficie białą słodycz do szklanek z herbatą i kawą, do kompotów oraz mlecznych zupek. Wypiekaliśmy ociekające słodyczą torty, gotowali budynie i kremy, a spragnione słodkości dzieci z zapałam kręciły kogel-mogel czyli cukier z cholesterolem. Słodki raj trwał do załamania cukrowego rynku i wprowadzenia reglamentacji. Cukier był pierwszym produktem na kartki. No i klapa, koniec rozpusty. Zaczęło obowiązywać żartobliwe hasło: „Gość w dom – cukier do szafy”.

Jakimś jednak sposobem udawało się zdobyć dodatkowe, poza kartkowe kilogramy. Powstawały domowe magazyny w przedziwnych miejscach: piwnicach, szafach i tapczanach. Czasem kończyło się to katastrofą w postaci inwazji mrówek faraonek lub zbrylenia cukru na kość. Niektórzy przerabiali zgromadzone zapasy niekoniecznie na konfitury, ale wykorzystując dodatek drożdży… W pewnym znanym filmie nazwano to badaniem zawartości cukru w cukrze. Oj, oj…

Sporo było w dawnych czasach produktów „do zdobywania”, „wystania w tasiemcowej lub wielodniowej kolejce, kupowania „przy okazji bo rzucili”. Jednak ludzie zazwyczaj ustawiali się karnie w te kolejki, organizowali społeczne komitety porządkowe - pilnowali kolejności i starali się ucywilizować te nienormalne zakupy. Taki zgiełk i zdziczenie jak na prezentowanym filmiku były rzadkością. Choć dziś produktów jest dostatek to pogoń za tańszym produktem uruchamia w ludziach zwierzęce odruchy. Nie jest to optymistyczna pointa, ale cóż, tak też bywa.


Dziękuję alElli za "podrzucenie" tematu i filmiku.
Motto tego bloga głosi, że "Każdy wnosi tu coś  do wspólnego majątku..."
Jak widać to działa!


piątek, 10 lutego 2017

Ogólnokrajowy Dzień Pisania Piórem



       
       Tak, tak! Nadal widnieje w kalendarzu „świąt różnych, a nawet dziwnych” /http://www.kalbi.pl/  pod datą 12 lutego. W kalendarzu widnieje, ale czy w rzeczywistości ktoś to wydarzenie jeszcze jakoś celebruje? Hmmm… Zważywszy na to, że obchody pierwszego Ogólnopolskiego Dnia Pisania Piórem w 2011 roku patronatem swym objęły Panie: ówczesna Prezydentowa  Anna Komorowska oraz ówczesna i obecna Prezydent W-wy Hanna Gronkiewicz - Waltz, sądzę, że mało będzie odważnych do podjęcia działań w tym temacie. Obie patronki z 2011 roku pozostają dziś na pozycji „wyklętych” albo co najmniej „niepopularnych”. 

A co w tym zawiniło poczciwe i zasłużone dla ludzkości pióro? W dodatku Wieczne i to nie tylko z nazwy?  Ten zacny przyrząd wynalazł i w dniu 12 lutego 1884 roku opatentował pan Lewis Edson Waterman w Nowym Jorku. Amerykańskie pochodzenie wynalazku zwiększa nieco jego szansę na utrzymanie swojego miejsca w kalendarzu wyjątkowych dni. Czyż nie?

Jako przedstawiciel odchodzącego pokolenia „piśmiennych ręcznie” choć obdarzona dość pospolitym charakterem pisma zachęcam do uhonorowania Jubilata /133 latek liczy sobie ten piśmienniczy Dziadek/ wspomnieniami z szkolnych lat.

Edukacja wczesnoszkolna wykształciła w nas szacunek dla Wiecznego Pióra. Posługiwanie się nim powierzano dzieciom, które opanowały już sztukę pisania  wpierw za pomocą ołówka,  potem pióra zwykłego z wymienną stalówką maczaną w atramencie. Pióro wieczne napełniane atramentem z kałamarza to był kolejny etap edukacji pojmowany przez uczniów jako wyróżnienie, nagrodę za postępy w nauce. Dzieci uczono porządnego, czytelnego stawiania liter nazywając to szumnie nauką kaligrafii. Za brak efektów w „ładnym” pisaniu pomimo zwiększonej ilości ćwiczeń nie karcono zbyt dotkliwie uznając, że często przyczyną może być brak talentu bardziej niż chęci nauki. Noooo chyba, że trafiło na ewidentnego lenia, niechluja lub, o zgrozo, osobnika z wypaczoną duszą! Nie bez przyczyny od zawsze uznaje się, że charakter pisma jest obrazem charakteru i ujawnia cechy osobowości. Niestety, w takich przypadkach nawet klaps linijką po łapkach lub surowy nakaz: „Napisz mi sto razy to słowo!” - nie pomagał. Nie wiem jak tam u chłopaków, ale grzeczne dziewczynki bardzo sobie ceniły ładne pismo i starały się dorównać najlepszym. Mnie się zdarzało podpatrywać u koleżanek krój niektórych literek i stosować go w swoim piśmie. Czy było to jednoznaczne kopiowaniem jakichś cech charakteru? Nigdy się nad tym nie zastanawiałam. Estetyka była ponad wszystko. Mniejsza o charakter:)

Z estetyką zeszytów szkolnych bywało trudno. Największą zmorę stanowiły kleksy z atramentu. Te zdarzały się najczęściej przy pisaniu piórem zwykłym. Niewprawne w pisaniu dziecięce paluszki nie raz zbyt mocno naciskały na papier i trach… Stalówka traciła swój rozdwojony czubek, a na papier spływał kleks! Wrrr… Atrament plamił też palce, pryskał na fartuszki sięgając czasem aż do białych kołnierzyków i końcówek warkoczy. Zaplamiony kleksami tekst należało przepisać. Dzieci próbowały uniknąć tej pracy czyszcząc plamy gumką o zwilżonej językiem powierzchni lub wydrapując plamę żyletką. Pozytywny efekt tych zabiegów był rzadkością. Najczęściej w kartce powstawała dziura i trzeba było zaczynać pisanie od początku, skupiając uwagę na prawidłowym prowadzeniu pióra po papierze. Niekiedy przyczyną kleksów i rozmazywania się pisma była zła jakość zeszytowego papieru. Wtedy największe nawet skupienie nie pomagało i kartkę plamiły łzy bezsilności. Ech, trudne było życie młodocianego ucznia… Dlatego z entuzjazmem witano możliwość posługiwania się piórem wiecznym, mniej kłopotliwym w użyciu. Teraz głównym zadaniem młodego pisarza było zadbanie o napełnianie atramentem zbiorniczka umieszczonego w środkowej części obsadki. To był wieczorny rytuał jako element przygotowania przyborów i pakowania tornistra na zajęcia w dniu następnym. Już nie trzeba było wędrować z kałamarzem w dłoni. Wystarczył mały zbiorniczek w wiecznym piórze. Czy to nie była nobilitacja na wyższy stopień wtajemniczenia? Była!

Potem wynaleziono długopisy. Nie pamiętam, aby wzbudzały tyle emocji co wieczne pióra. Może w pierwszych dniach użytkowania do momentu wyczerpania pierwszego wkładu tuszem. Długopisy nie były „wieczne” i zapasowe wkłady tuszu trzeba było kupić w kiosku Ruchu. Tak po prostu wymienić wnętrze. Zwyczajna czynność bez aury rytuału czy nawet uczniowskiego obrzędu. Z czasem nastąpiło takie rozpasanie, że „wypisane” długopisy zwyczajnie wyrzucano. Na śmietnik.

Och, ale się rozmarzyłam… Wystukując te wspomnienia na klawiaturze czule wspominam atramenty, kleksy i stalówki. Atrybuty sztuki pisania, które odchodzą podobnie jak potrzeba umiejętności ładnego pisania. Klawiatura jednakowa dla wszystkich i jak z takiego pisania odczytywać cechy charakteru oraz głębię duszy? No jak?

Może to i lepiej, że nie można? Hi, hi, hi…

 

czwartek, 2 lutego 2017

Drugi lutego? Obudzić misia – notka meteorologiczna



Aby nie być posądzoną o polityczne aluzje wyjaśniam w tytule i zaraz na samym wstępie, że chodzi o ludową przepowiednię nie/rychłego nadejścia wiosny.

Znacie tę bajeczkę? Jasne, że znacie. Publikowałam tekst o podobnej treści w 2011 roku. Pięciolatka z hakiem upłynęła więc przypominam dla porządku oraz z osobistego umiłowania tej historyjki:

 Drugiego lutego niedźwiedź budzi się ze snu zimowego i wyłazi z nory. Gdy zaświeci słońce, miś przestraszy się swojego cienia i wraca do nory. Śpi dalej, zima będzie trwać jeszcze sześć tygodni. Jeśli dzień jest pochmurny Miś nie zobaczy swojego cienia i dziarsko wyruszy na spacer – o dalszym spaniu nie ma już mowy i zaczyna się wiosenne przebudzenie w całej przyrodzie. 

Urocza historyjka, która tak mocno zapadła w moją duszę, że każdego roku o tej porze bacznie obserwuję pogodę. Dziś pogoda zmienna. Ranek był pochmurny. Dobra nasza – myślę uradowana  nadzieją na pomyślną misiowatą wróżbę. Aż tu… W samo południe, słońce wyszło tak ochoczo, że aż oślepiło śnieżnym blaskiem! No i jak się tu nie przestraszyć? Misiu, pełne zrozumienie wrażliwej niedźwiedziej natury. Niestety jeszcze nie pora na wiosnę. Chyba, że… Miś wyjdzie z nory po południu, właśnie teraz jest właściwy moment! Bez cienia cieni! Niechże szanowny miś ruszy TERAZ swoją wielką tuszę i spełni przepowiednię z korzyścią dla okolicznej ludności. No już, do lasu marsz! 

Wieczorem zapewne dowiemy się z narodowej telewizji, że dziś jest Dzień Świstaka. To „wiosenny wróżbita” uznawany i czczony w dniu drugiego lutego za oceanem czyli u naszego największego sojusznika. Ojść! Miało być bez politycznych aluzji! A niech tam, politycznie lub nie, import Świstaka jest bezcelowy bo co też taki obcy zwierzak może wiedzieć o naszej wiośnie? Swojski miś wie lepiej. Zwłaszcza gdy go odrobinę zmanipulować wypychając z gawry o odpowiedniej porze dnia. Hi, hi, hi...

Oby do wiosny!