Czy to widok krowy na gorczańskiej łące, wizyta w nowym markecie, czy niezwykła teraz popularność Organizacji Kółek Rolniczych, wywołały mleczne wspomnienia? A może to pierwszy symptom rozpoczynającego się procesu zdziecinnienia…
Mleko w czasach PRL było jednym z podstawowych produktów spożywczych oraz stałym elementem codziennej diety ludu pracującego miast i wsi. Szklanka gorącego mleka to początek dnia dla każdego obywatela. Dzieciom aplikowano dodatkowo mleczne zupy. Brrr… koszmar dzieciństwa: owsianka i grysik. Gęste tak, że łyżka wetknięta w talerz stała pionowo bez podtrzymywania. Jaki-taki smak potrawa uzyskiwała po dodaniu cukru, czasem stopionego masła, a w niedzielę, nawet odrobiny kakao. Mleko podawano na gorąco gdyż przegotowanie uzdatniało płyn do spożycia. Z tym wiąże się kolejny koszmar dzieciństwa: pilnowanie mleka, aby nie wykipiało. Tę prostą lecz nudną czynność chętnie zlecano dzieciom obarczając odpowiedzialnością za swąd spalenizny oraz konieczność szorowania garnka w razie gapiostwa małoletniego. Surowe, socjalistyczne wychowanie.
Jeden produkt – dwa dziecięce koszmary. Niektórzy dodawali sobie kolejny stres w postaci łowienia kożucha. Ha, ha, ha… mnie nie dotyczy bo kożuch lubię.
Teraz już będą same mleczne przyjemności:
- w szkole akcja: „szklanka mleka dla każdego ucznia”. Też gorącego, naturalnie. Aby dzieci zdrowe rosły i rumiane .
- mleko nie przegotowane było „stawiane na kwaśne”. Samoczynna fermentacja z powodu obecności bakterii nie zabitych pasteryzacją czyniła z mleka wspaniały napój. Mocno schłodzony był wybawieniem w czas upału. Znakomicie smakował z młodymi ziemniakami i koperkiem jako danie obiadowe. Połączone z sokami owocowymi stawał się słodkim deserem… ach sposobów spożywania mleka było tysiąc albo nawet więcej. Dość wspomnieć domowy wyrób twarożku… mniam… pycha!
- produkcja oraz dystrybucja mleka dawała ludziom zatrudnienie oraz powody do codziennej radości. Mleczarskie zawody można już dziś wpisać na listę „ginących”. Komu potrzebna dojarka /ciekawe dlaczego prawie zawsze kobieta/, pastuszki / prawie zawsze dzieci/, oborowi /prawie zawsze mężczyźni/ no i brylant w tej branży - roznosiciel mleka!
Codzienna porcja radości to system dostawy mleka w dwóch gatunkach i rozmiarach, wprost pod drzwi klienta, przepraszam: obywatela! Mleko porcjowano w szklanych butelkach zamykanych aluminiowym kapslem barwy srebrnej lub złotej. Złoto oznaczało wyższą zawartość tłuszczu. Żaden kolor kapsla nie chronił jednak mleka przed zimowym zamarzaniem. Złośliwi mówili, że to skutek dolewania wody. Dostępne były butelki jedno lub półlitrowe. Opłata abonamentowa, miesięczna, w pobliskim sklepie.
Ciemną nocą, tuż przed świtem, ulica brzmiała głośnym brzękiem ustawianych w pryzmy drucianych skrzynek z butelkami mleka. Jak to brzęczało i tłukło się! Uuuuch… Działanie lepsze od budzika! Ale za to, wystarczyło otworzyć drzwi i nawet z zamkniętymi jeszcze oczami sięgnąć po butelkę. Ona już tam była dzięki wysiłkowi Roznosiciela!
Cudowny, biały płyn odżywiał naród i ratował nocnych balowiczów powracających rankiem… „wężykiem”. Mleczna era skończyła się wraz z początkiem transformacji. Wątpię czy miało to związek z ustrojem. Podejrzewam, że to wpływ zachodniej cywilizacji UHT kartonowej wykasował system dystrybucji oraz modę na świeże mleko z butelki. Mleko utraciło pierwszoplanową pozycję w jadłospisie. Już nie było zdrowe i odżywcze. Niemowlęta przeszły na dietę słoiczkową Gerber, młodzież zafascynowały chipsy i batony, a dorośli stracili cierpliwość do „pilnowania mleka” chwaląc jednorazowe kartony.
Dziś, aby mieć świeże mleko można posłużyć się mlekomatem.
Takim, o..o..o..o!
Tylko roznosiciela żal… Bo mlekomat zżarł mi dziś trzy złote pięćdziesiąt i mleka nie dał! Taka to bezduszna maszyna!