Bardzo chętnie czytam blogi opisujące życie rodaków na emigracji, często bardzo dalekiej. Uwielbiam opowieści o panujących na obczyźnie obyczajach, codziennym życiu tubylców, a nade wszystko chciwym okiem chłonę publikowane zdjęcia. Prawie zawsze zachwycam się i czasem wprost zazdroszczę. A, tak! Wredna strona mej natury daje znak, że jest:) Choć podobno: „Wszędzie dobrze gdzie nas nie ma”.
Ach tak! Miłość sprawiła, że kilka moich przyjaciółek i znajomych wykonało skok za morza.
Małgosia – pokochała i poślubiła młodego Żyda, który wraz z rodziną skorzystał z „biletu w jedną stronę” do Izraela w latach sześćdziesiątych ubiegłego wieku. Wyjazd planowano w wielkiej tajemnicy aby uniknąć protestów rodziny. Dziewczę wyszło z domu i nie powróciło przez lat wiele wywołując skandal i gigantyczny stres dla ojca, któremu potrzebne były długie lata tęsknoty aby wybaczyć i zaakceptować, a z czasem nawet odwiedzić i pokochać izraelskie wnuki:)
Alina – energiczna i ambitna studentka u schyłku epoki socjalizmu, smutna była bardzo bo ukochany mężczyzna, wyjechał z zamiarem osiedlenia się w USA. Cierpienie zakochanej Ali, świeżo upieczonej absolwentki wyższej uczelni, spotęgowała ówczesna sytuacja społeczna i warunki życia w Polsce Ludowej. Mało, satysfakcjonujące propozycje zatrudnienia daleko poniżej oczekiwań i ambicji, puste półki w sklepach, kolejki po papier toaletowy, środki higieny itp… Kroplą przepełniającą czarę goryczy stała się reglamentacja ulubionych przez Alinę słodyczy. Doszło do tego, że w chwilach desperacji, w celu zakupu czekoladek używała podstępu udając kobietę ciężarną. Tego było dla Aluni aż nadto więc gdy tylko udało się zdobyć niezbędne do podróży dokumenty –zaokrętowała się na statku Stefan Batory i nie zważając na lamenty rodziny popłynęła hen, za ocean! Do ukochanego, do lepszego życia!
Hmm… Za Wielką Wodą okazało się, że to „lepsze życie” nie takie znowu słodkie, a wyidealizowany przez tęsknotę mężczyzna nie całkiem kryształowy. Ambicja jednak nie pozwalała się poddawać, chociaż przetrwanie nie było łatwe. Myśli o powrocie były ale… Trzask-prask! Nastał stan wojenny i powrót na ojczyzny łono stał się wielce problematyczny o ile w ogóle możliwy. Tak więc stworzyła się okazja aby spełnić swój „american dream”. Na szczęście z powodzeniem, aż do dziś!
Kasia – szalona i piękna, smutki po nieudanym małżeństwie leczyła pracą na zagranicznych kontraktach w Libii i Iraku. Chyba tam zasmakowała w życiu innym niż polskie, wyćwiczyła angielski język i… poznała uroczego Szweda. Polska Kasia pokochała i poślubiła skandynawskiego pana – spakowała walizki, ruchomy mająteczek rozdała przyjaciółkom (ja dostałam wielką szafę i kuferek z przyborami do szycia), mieszkanie oddała Urzędowi Kwaterunkowemu i frr… Z nastoletnim synem u boku przepłynęła Bałtyk do nowego życia! Żyli zgodnie i szczęśliwie w polsko-szwedzkim stylu.
Hania – piekielnie zdolna absolwentka i zarazem początkujący pracownik naukowy Akademii Medycznej. Właśnie naukowe kontakty umożliwiły wyjazd do Londynu. Zaproszona do współpracy w angielskim instytucie naukowym planowała pobyt na czas potrzebny do uzupełnienia wiedzy i wykonania naukowych prac do swojego doktoratu. No i wtedy trzask i prask, nastał stan wojenny co zaskutkowało koniecznością budowy oraz nadbudowy życiowej bazy na wyspie. „Wicie, rozumicie, jest baza i nadbudowa”… Budowa bazy i nadbudowy okupiona bardzo ciężką pracą umysłową oraz fizyczną po godzinach, powiodła się znakomicie zarówno w sferze naukowej jak i biznesowej, a rodzinnej prawie też. Dziś owocuje dobrobytem i poczuciem bezpieczeństwa.
Miałam ci ja kuzynki dwie - matka ich, góralka z krwi i kości związana rodzinnie z tak zwaną „starą amerykańską emigracją” owdowiawszy w Polsce młodo, dołączyła do swych, zasiedziałych już w Ameryce, krewniaków. Za lat kilka gdy w Polsce Ludowej rozpoczęła się socjalna i bytowa mizeria przygarnęła do się swe dorosłe córki z rodzinami. Tam się wszyscy urządzili, zapracowali na emerytury, a teraz piastują amerykańskich zięciów, synowe oraz wnuki. To chyba emigracja ekonomiczna, czy jakoś tak?
No cóż, emigracja z miłości, dla nauki i chęci poprawy bytu… A polityka? Hmm…
Pewna, znajoma, całkiem młoda rodzina bardzo nie lubiła panującego w PRL ustroju. To była wręcz pogarda dla powszechnie lansowanych socjalistycznych idei oraz powód do nieustających utyskiwań na swój los. Ach, jak oni pięknie i siarczyście narzekali chociaż żyli całkiem dostatnio. Nie prześladował ich też żaden ważny urząd bo nie angażowali się w polityczną działalność. Ale narzekali i złorzeczyli wprost modelowo i snuli plany ucieczki „jak najdalej od komunizmu” co było ulubionym argumentem, który zrobił wrażenie na urzędnikach w austriackim obozie przejściowym gdzie jakimś sposobem się znaleźli. Dostali propozycję osiedlenia się w Australii! Żyją tam do dziś. Daleko.
Losy moich znajomych emigrantów ułożyły się pomyślnie co nie oznacza, że zawsze tak bywało. Wyjazdy w tamtych czasach, nie dość, że trudne technicznie, wiązały się z prawdziwym zerwaniem kontaktów z bliskimi w kraju. Bez telefonów komórkowych, wideo-rozmów, sms-ów… Pozostawały tylko papierowe listy wędrujące wolno przez świat lub godzinami wyczekiwane, drogie, połączenia telefoniczne. To dlatego nie mam żadnego Alusinego selfi ze statku Stefan Batory, nie mam zdjęć australijskich kangurów ani relacji z nad Morza Martwego, a skandynawską stylizację podziwiam dopiero teraz, w sklepach IKEA…
Współczesnym podróżnikom niby łatwiej, szybciej, mniej ryzykownie… Ale zawsze, do decyzji o emigracji potrzebna jest silna motywacja i dużo, bardzo dużo, odwagi. Przydaje się także zaradność i umiejętność wykorzystania swoich możliwości. Los czasem pomaga, a czasem staje w poprzek: )