niedziela, 28 lutego 2016

Kuszący szelest papierków



        Mrok kinowej sali rozświetla blask ekranu, a pełną napięcia ciszę spowodowaną rozwojem filmowej akcji przerywa… Szelest folii z odwijanego właśnie cukierka. Jeden szelest obok, drugi z przodu od tej pani, która zasłania ekran swoim kapeluszem… Psst… Cicho… Syczy złowrogo sąsiad z tyłu. Na nic – szelest rozlega się w każdym kącie sali. Bo podczas projekcji trzeba jeść cukierki! Oby tylko tych kolorowych papierków nie rozrzucać po podłodze i nie wciskać w zakamarki fotela. Jedno z ważniejszych przykazań dziecięcego savoir-vivre dawnych czasów: „Nie rzucać papierków po cukierkach na podłogę, ulicę, trawnik, piaskownicę itp…”

        Łypię okiem na współczesny młodzieżowy „kawałek podłogi” oraz resztę ich terytorium – nie znajduję ani śladu papierków. W koszu na śmieci także ich brak! Tu przeważają butelki pet, folie z batoników, kartony po sokach. Takie grzeczne dzieci? Nieeeee, współczesne dzieci to nie anioły, ale cukierki stały się de mode.

        Taaak? Ależ proszę, dla przekory i wspomnienia – częstujcie się!


               Na początku były landrynki. Kolorowe owalne „prawie kulki” albo tłoczone w formie zwierzątek: koguciki, kurki i zajączki. Czasem w kształcie półksiężyców, nawet z falbankami. Zawsze pokryte cukrowym pyłem, skrywającym landrynkowe barwy. Najbardziej pożądane były te mleczno-białe, nazywane migdałowymi, które wyjadano w pierwszej kolejności. Landrynki świetnie prezentowały się na sklepowych ladach w dużych szklanych słojach. „Kolorowa słodycz stoi w szkle…” Hi, hi, hi…  Taka ekspozycja rozpalała wyobraźnię od dzieciństwa. W tym przypadku słodycz odmierzano wagą uchylną, a panie sklepowe chętnie pakowały porcje w papierowe tutki. Niektórzy ułatwiali sobie konsumpcję landrynek rozpuszczając je w wodzie. Ciekła forma słodyczy była także wielce pożądana. Nic co słodkie nie było nam obce!

        Dzieci uwielbiały lizaki… Początkowo w formie podłużnych walców z cukierkowej masy. W czas peerowskiego dostatku dzieci otrzymały lizaki-kwiatki. Czy to, aby nie zbiegało się w czasie z zaistnieniem „dzieci kwiatów”? Coś mi się zdaje, że raczej tak… No więc przyjmijmy, że komuny hippisów wyśpiewywały protest-songi, a peerelowskie dzieciaki lizały słodkie kwiatki na patyku. Ta nowoczesna forma lizaków przywędrowała do PRL chyba z bratniej Czechosłowacji. 

        Bardzo popularnym cukierkiem były Irysy zwane mordoklejkami. Smaczne niezwykle lecz kłopotliwe w konsumpcji bo sklejały zęby! Nawet bardzo! Podobnie kleistą konsystencję miewały też pierwotne Krówki. Chyba postęp technologiczny w przemyśle cukierniczym sprawił, że oba rodzaje cukierków stały się kruche i bardziej przyjazne dla ich zjadaczy. Irysy w formie pierwotnej = kleistej nazywano Kanoldami vel Canoldami? Wydaje się, że to pochodna jakiejś amerykańskiej „cukierkowej zarazy” podrzucanej nam w ramach kontrabandy na wzór stonki ziemniaczanej.

        Canoldy zostały Irysami i są dostępne do dziś. Co prawda smakiem nie dorównują pionierskim przodkom, ale cóż… Świat się zmienia i smaki także. 

        Postęp technologiczny nie zaszkodził jakości Krówek. Potwierdzam to jako stały miłośnik tych cukierków. Krówki są nadal pyszne, rzadko występują w postaci półpłynnej i ciągliwej. Kruche i piekielnie słodkie są już krajową marką jedną z tych reklamujących to co w Polsce najlepsze. Polska Krówko trwaj…

        Ale, ale… W tym przeglądzie cukierkowych przebojów nie może zabraknąć dropsów! Karmelkowe krążki zamknięte w rulonikach to właśnie dropsy. Bardzo poręczne, łatwo mieściły się w dziecięcej kieszeni, a ich forma i opakowanie pozwalały na łatwe dozowanie przyjemności słodkiego ssania. Niestety, polskich dropsów w sklepie nie znalazłam. W tej kategorii królują różnego rodzaju Mentosy i żelkowate Harriba. Swojskich miętowych i owocowych dropsów brak.

        Słodki dziecięcy raj trwał aż do załamania rynku produktów wszelakich. Reglamentacja objęła wyroby cukiernicze i czekolado- podobne. Wtedy wymyślono slogan: „Chcesz cukerka? Idź do Gierka. Gierek ma to ci da”. Hmmm… Nie dawał nic ponad to co przewidywał system kartkowy przeznaczony tylko dla dzieci do lat… Już nie pamiętam ilu bo wyrosłam ponad ten limit. Uprzywilejowane były też kobiety w ciąży bowiem miały szanse zakupić słodycz bezkartkową „rzucaną” sporadycznie do sklepów. Kobiety ciężarne miały pierwszeństwo w kolejce. Zdarzało się, że najbardziej spragnione cukierków i zdesperowane dziewczyny udawały ciążę wpychając poduszki pod płaszcze. Brak dostępu do słodyczy był jedną z przyczyn emigracji za ocean mojej bliskiej koleżanki! Pozostała tam z sukcesem do dziś, ale teraz skrzętnie unika cukrów „bo to przecież tuczy i jest niezdrowe”… Chichot losu?

        Chichoczemy teraz wszyscy konsekwentnie eliminując cukier i wszelkie produkty z jego zawartością z dziecięcych jadłospisów. Dżemy, ciastka, cukier w kompotach i herbatach, płatkach śniadaniowych i deserach – precz!

        Cukier, który dawniej krzepił teraz stał się żywieniowym wrogiem! Może jeszcze Krówkę lub Irysa?
        

       
       
       

sobota, 20 lutego 2016

Późne konsekwencje czytania dziecięcych bajek



        Chodzi o wyjątkowo dokładnie zapamiętaną bajkę o księżniczce, która jednym skinięciem drobnego paluszka wtrącała do lochów kolejnych cukierników wypiekających dla niej słodkie ciasta i pierniki. Na nic piętrowe torty, wymyślnie formowane słodkie marcepany i kosze kandyzowanych owoców. Do lochu i już! Tupniecie małą nóżką i wydęte w podkówkę usteczka pieczętowały wyroki. Księżniczce nic nie smakowało… Od wyschnięcia na wiór z głodu i zgryzoty wybawił księżniczkę prosty piekarz, który uraczył nadobne dziewczę zwykłym żytnim chlebem. Księżniczka rozkwitła na nowo, suto nagrodziła piekarczyka, a może nawet żyli potem długo i szczęśliwie? Zakończenia nie pamiętam.

        Syndrom zgrymaszonej dostatkiem księżniczki dopadł mnie wczoraj. Po lustracji zawartości bogato wypełnionego, aż po brzegi szklanej witryny, regału mięsno-wędliniarskiego, wydąwszy po księżniczkowemu przywiędłe już nieco usteczka, majestatycznie i ostentacyjnie z pustym koszykiem ominęłam kasę. 

 Wieczorem przygotowałam przekąskę w stylu retro – chleb z cebulą! Pyszności! Pełnia witamin, brak skażenia emulgatorami E-ileśtam. Aromat intensywny, naturalny, czysto cebulowy. Hi, hi, hi… Nie zalecam całowania się po spożyciu. Ma za to właściwości lecznicze i działa jak antybiotyk. W okresie infekcji wprost nieoceniona potrawa. Kanapka ekologiczna, zdrowa i wygodna. Polecam na kulinarne znudzenie i dla odświeżenia wspomnień także. Bywało, że kanapka z margaryną i cebulą była częstą pozycją w jadłospisie. Niech rzuci kamieniem kto tego nie zajadał w przeszłości!


        Do kulinarnych wspomnień dorzucam błyszczącą złotem opakowania „mordolepkę” czyli serek topiony w kostce zakupiony dziś na potrzeby tego tekstu. Jak wspominać to na całego! Ileż to razy „mordolepka” ratowała nas przed głodem gdy wyczerpani wielogodzinnym kuciem biochemicznych wzorów strukturalnych oraz sumarycznych zaglądaliśmy do studenckiej spiżarenki… Zaokiennej naturalnie, gdyż lodówka luksusem wtedy była niedostępnym dla młodzieżowej kwatery.

        
     Dyżurna „mordolepka”, lekko wyschnięta, zagryzana podobnej świeżości chlebem smakowała wtedy jak ambrozja. I syciła, ładowała energią młodociane mózgi. Za nektar służyła cienka herbatka Madras zalewana wodą z gwiżdżącego we wspólnej kuchni czajnika. Ozdobą tej kuchni był napis autorstwa właścicielki domu z pokojami dla studentów: „Proszę smażyć na patelni, a nie na ścianie”! Majstersztyk! Hasełko dla inteligentnych /w domyśle: student/ bo wyraża coś nie wprost, ale posługuje się subtelną aluzją.  Skuteczne nad wyraz bo powodowało mniejszą ilość tłustych plam na ścianie.

        Współczesna „mordolepka” zawiera około 10% sera… Reszta to dodatki mleka w proszku i tajemniczych E…. Czy coś takiego może wspomagać umysł? Zjeść toto czy zachować jako rekwizyt? Hmm… Sprawa jest podejrzana bowiem serki topione są niedopuszczone do sprzedaży jako składnik kanapek w szkolnych sklepikach. Nawet jeśli na zdrowym ciemnym pieczywie spoczywają. 

        Cebula jednak pewniejsza. Jedzmy cebulę na przednówku! 


sobota, 13 lutego 2016

Druh Mirek poleca wspomnienia o Czarnej Jedynce



         Z upoważnienia naszego gawędziarza, druha Mirka, dziś to ja rozpalam ognisko rozświetlające wspomnienia o dawnym harcerstwie. W harcerstwie, które znam z lat młodzieńczych czynność rozpalenia harcerskiego ogniska to  ważny element obrzędowości. To zaszczyt i przywilej przypadający harcerzom wyróżniającym się w działalności, osobom ważnym często honorowym gościom. Wyróżnienie zobowiązuje więc nieudana próba rozpalenia ognia mogła dowodzić, że było niezasłużone… Oj, oj… Gdy zgaśnie ten pierwszy płomyczek to blamaż, dyshonor i nieomal „koniec świata”…

Sprawdzam dokładnie ułożenie watry i stan podłoża u jej wejścia… I trach, trzask, błysk! Jest! Udało się! Ogień rośnie, pnie się w górę, obejmuje kolejne gałązki i drwa, sypią się iskry.  Możemy więc zaczynać wspomnienia klikając
                           Oooo!  Tuuuuuu....!  

Ten tekst wybrał dla nas druh Mirek, prosząc o jego zamieszczenie jednocześnie przesyłając nam wszystkim serdeczne pozdrowienia. 

Na zakończenie Druh Mirek kieruje do nas refleksję:
„ Proponuję abyście uprzejmie spojrzeli na dzisiejsze ZHP. Przecież ono już prawie nie istnieje… Jest i działa ZHR”

Dziękujemy druhu Mirku! Ale… Następną Gawędę poprowadzisz już sam, czekamy na to. Czuwaj!

ps Druhu Mirku! Jeden z ważniejszych punktów Prawa Harcerskiego ZHP:   "Na słowie harcerza polegaj jak na Zawiszy"  jest wciąż i niezmiennie aktualny. 

niedziela, 7 lutego 2016

Polaków podróże codzienne



Do przedszkola, do szkoły, do pracy, na randkę i do opery. Jak przemieszczał się naród przed epoką motoryzacji? 

        Do przedszkola maluszki dreptały pieszo… Czasem niesione na rękach, czasem wiezione ogrodniczym, drewnianym wózkiem na małych kołach. Taki „dzieciowóz” z dyszlem znam z obrazków w szkolnej książce pod tytułem  „Pierwsza czytanka”.

        Siedmiolatki samodzielnie maszerowały dziecinnym krokiem do szkoły. Wesoło wymachując workiem z pantoflami szły pojedynczo lub parami, grupkami. Czasem kilka kilometrów, wiejskimi drogami i ścieżkami. W drodze do szkoły dzieci zawiązywały przyjaźnie „na śmierć i życie”, wymyślały szkolne psoty i zabawy „na popołudnie”. Nastolatki przeżywały pierwsze miłostki… Chłopiec taszczył torbę wybranki i odprowadzał aż po próg domu, aż jej koleżanki chichotały kryjąc tym dreszczyki zazdrości. Ech… Ileż przygód przeżywało się podczas wędrówek ze szkoły! A to wielka kałuża, w której wylęgły się kijanki! A to pierwsze wiosenne kwiatuszki lub jesienne śnieguliczki! A to bitwa śnieżkami i ślizganie się na oblodzonym chodniku! A to sekrety szeptane przyjaciółce lub młodzieńcze wiersze tworzone przysiadając pod przydrożną lipą…

        Miastowym służył tramwaj. Szpanem wielce niebezpiecznym było wskakiwanie do pojazdu podczas jazdy. Wagony nie były zabezpieczone automatycznym mechanizmem zamykania drzwi więc możliwa była podróż na stopniach, czasem wręcz wisząc nad torowiskiem będąc uczepionym za uchwyt jedną ręką. Amatorów takiej jazdy było wielu bowiem miejsc w tramwajach brakowało i tworzyły się u drzwi prawdziwe „winogrona” pasażerów. Ileż to wypadków i tragedii… Na niewiele się zdawały ostrzegawcze żółte tabliczki z napisami: „Strzeż się tramwaju”! 

        Szkolna młodzież okupowała tak zwane „pomosty” czyli końcowe odcinki wagonów wyposażone w półki i szafki oraz nieczynne urządzenia motornicze. Co za wygoda dla uczniowskich teczek i toreb! Ryyyms bagaże. Wrr… brzzyt… Dla fasonu kręcimy korbą, opieramy się wygodnie i przystępujemy do powtórki zadanego na bieżącą klasówkę materiału. Dzyń, dzyń pobrzmiewa tramwajarski dzwonek odmierzając kolejne przystanki a młodzież wkuwa, wkuwa kolejne definicje i formułki.

        Tam gdzie nie było torowiska dojeżdżał autobus. Popularny „ogórek” marki Jelcz lub dostojny „przegubowiec”, który: „Zarzuca na zakrętach!” jak informowały tabliczki ostrzegawcze. Wielkie miasta, w tym przede wszystkim Stolica, miały trolejbusy czyli autobusy napędzane prądem tak jak tramwaje.

        Małe miasteczka oraz wsie musiały się zadowolić nielicznymi kursami autobusów PKS, rowerami lub piechotą… Człapu-człap rozmokniętą i błotnistą drogą gdzie niekiedy zawarczał traktor, zaturkotała furmanka, przemknął rower wiejskiego listonosza, który zapewne medytował zgodnie ze słowami piosenki Skaldów: „Ludzie zejdźcie z drogi bo Listonosz jedzie…”

        Miło i sielankowo, ale co jeśli trzeba na czas stawić się w pracy w odległym mieście? Wtedy niezbędna była podróż wagonami Polskiej Kolei Państwowej, która obejmowała miasta i miasteczka oraz większe wioski swą siecią połączeń. Obywatelki i obywatele, lud pracujący miast i wsi wypełniał tłumnie wagony składów pociągów. Pasażerowie zgodnie  przytupywali z zimna na maleńkich dworcach i peronach, kupowali tekturowe bileciki w zakratowanych okienkach kas i skracali sobie czas podróży karcianą grą „w tysiąca” wypalając wiele papierosów i popijając cienką herbatę z termosów lub coś mocniejszego z owiniętych gazetą flaszek. Stuku puku, stuku puku, stuk… Miarowy odgłos kół usypiał, wyciszał ale jednocześnie nużył i czynił ludzi bardziej zmęczonymi. Stąd zapewne ogólne wrażenie smutnych szarych i zmęczonych ludzi na peerelowskich ulicach.

        Pstryk! Fik i flesz… Wracamy do teraźniejszości. Już słyszę ryk motocykli i warkot samochodów sunących ulicami. Widzę kolorowe światła i migające reklamy. Czuję dyskretny szelest   niskopodłogowych tramwajowych wagonów wyposażonych w automaty biletowe i monitory wyświetlające przebieg trasy uzupełniony przyjemnym głosem lektora. Lektorami bywają znani artyści scen, a nawet  poeci. Czysto i spokojnie. Nikt nie wisi nad głową, nie przepycha, nie kapie sokiem z kiszonej kapusty wyciekającym z siatki… Nie brak miejsc siedzących, pasażerowie w skupieniu wpatrzeni w ekrany telefonów lub zajęci rozmową. Dlaczego tak luźno pomimo godzin szczytu? Aaaa… Tak! Wielu potencjalnych pasażerów siedzi pojedynczo w swoich osobistych autach i denerwuje się w korkach. A w tramwaju luzik! 

        Poza miasto pędzą autobusy oraz małe zwinne busiki. To spryciarze, pełno ich wszędzie. Mają własne przystanki, rozkłady jazdy i bilety miesięczne jak kto życzy. Wewnątrz atmosfera niemal domowa. Panie zdejmują wierzchnie okrycia, poprawiają fryzury, makijaże i prowadzą długie telefoniczne konwersacje. Brak właściwie tylko filiżanki z kawą. Ale wszystko jeszcze jest możliwe bo to czas na „dobrą zmianę”!

        No to co? Jutro poniedziałek więc ruszajmy w drogę, w nasze codzienne Polaków podróże.