czwartek, 27 lipca 2017

Pocztówka z wakacji



Czy na poczcie stemplują kolorowe pocztówki czy też raczej kiszą ogórki w szczycie ich sezonu?

        Niektóre dzieciaczki wyjechały na letnie kolonie. Turnusy krótkie teraz: tydzień, dziesięć dni, rzadziej dwa tygodnie. Nie to co dawnymi czasy, gdy dzieci zabierano spod opiekuńczych rodzicielskich skrzydeł na  minimum trzy tygodnie albo nawet dłużej. Może taka była ówczesna ekonomika, a może taki chytry zamysł wychowawczy, aby dłużej sączyć jedynie słuszną ideologię w młodociane skorupki? Może tak, może nie, ale dzieciaki dostawały należną sobie porcję wypoczynku i wesołej zabawy. Grupy Kolonistów poznawano po chustach w jednolitej barwie wiązanych na szyjach jako znak rozpoznawczy i symbol przynależności do grupy. My, harcerze, patrzyliśmy na te grupki nieco pogardliwie bo nas wyróżniały poważniejsze /w naszym mniemaniu/ mundury z plakietkami, oznakami i chustami /a jakże!/ rytualnie spięte suwakiem z lilijką. A poza tym, my Harcerze, byliśmy leśnymi twardzielami w namiotach, a Koloniści to „mięczaki” zaludniające budynki z bieżącą ciepłą wodą w kranach. Hi, hi, hi… Już wtedy był to „obciach”.

        Pomimo różnic w obyczajowości, wszystkie dzieciaki jednakowo tęskniły za rodzinnym stadłem i słały pozdrowienia na pocztówkach w ramach usług Poczty Polskiej. No i dlatego w Urzędach Pocztowych ruch w wakacje był jak w ulu! Bach, bach, bach! Donośny odgłos stempli wyznaczał tempo posuwania się w kolejce do okienka. Energiczne walnięcie pieczęcią wieńczyło załatwienie sprawy petenta. Jeszcze mozolne wpisywanie cyferek w kilka arkuszy, podkładanie fioletowej kalki, spinanie spinaczem, przekładka, szufladka, stempelek i już… Następny, proszę! Kolejka zwinięta w  precel, długa jak tasiemiec, ale cóż, nie było rady. Trzeba opłacić czynsz, rachunek za gaz i prąd, abonament za media według opłat zapisanych w książeczce radiowo-telewizyjnej, a niektórzy szczęśliwcy nawet rachunek za telefon i podatek drogowy! Kupić znaczek, wysłać telegram, odebrać „polecony”… Wszystko w pocztowym okienku i gotówką, a jakże!

        Panienki pracujące w okienkach bywały miłe i pomocne, popijały wystygłe herbaty z wysokich szklanek lecz cała do nich sympatia kończyła się w momencie wystawienia w okienku karteczki z napisem: „Przerwa do godz…” i zniknięciu urzędniczki wraz ze szklanką. Wrrr… Kolejka staje w miejscu – petent wściekły czeka i jest bez szans. Nadzieję na poprawę pocztowej obsługi obudziła następująca w swoim czasie komputeryzacja urzędów. Niestety, w jej początkowym okresie w okienkach pojawiały się ogłoszenia: „Czas obsługi klienta może ulec wydłużeniu ze względu na wprowadzenie obsługi komputerowej. Przepraszamy”. Ostrzeżenie było prawdziwe. Urzędnicy mozolnie uczyli się wprowadzania danych i obsługi obcych im maszyn, które złowrogo i mało przyjaźnie migotały wypukłymi ekranami. 

        I tylko pocztowe stemple niezmiennie donośnie brzmiały: bach, bach, bach! I nadal wyznaczały tempo posuwania się, niezmiennie długiej  kolejki.

         Dlatego właśnie, znając pocztowe realia oraz brak cierpliwości u dzieci, zapobiegliwe mamusie wyposażały wyjeżdżające na wakacje latorośle w zaadresowane koperty z przyklejonymi znaczkami, karty pocztowe lub co najmniej zapas pocztowych znaczków. Aby mieć wiadomość, informację i zapewnienie o wspaniałej zabawie. Wystarczy napisać: „Kochana mamo! Jestem zdrowy i wesoły…” i wrzucić korespondencję do pocztowej skrzynki. Gotowe! Bardziej odpowiedzialne dzieci zaopatrywano w drobne pieniądze aby umożliwić zakup miejscowych pocztówek z widokami wczasowej okolicy. Można było dostać radosne pozdrowienia z wesołych wakacji ozdobione zdjęciem czołgu postawionego w hołdzie zwycięskiej Armii Radzieckiej. A tak! Jakże inaczej?  

foto alElla & Bet
         Współczesne mamy oraz taty również oczekują wiadomości od nieobecnych dzieci. Wpatrują się w ekrany smartfonów odczytując sms-y o treści /cytuję autentyczne, tegoroczne/:

- „Mamusiu, zaginął mój cały zapas majteczek”
- ”Tatusiu, moje butki dziś odpłynęły!” 

        A na poczcie lipcowy spokój… Nowoczesne komputery lśnią sennie. Sezon ogórkowy… Chyba trzeba zaprawiać pikle.

        Chociaż… Pocztówki z wakacji nadchodzą! Sprawdzajcie swoje pocztowe skrzynki na bieżąco bo czasem tkwią tam takie skarby!   
foto alElla
  

Dopisek dnia 29 lipca, wieczorem

 Telewizyjne Wiadomości TVP1 ogłosiły zamiar Instytutu Pamięci Narodowej w sprawie demontażu wszystkich radzieckich czołgów stojących na cokołach jako pamiątki zwycięstwa Armii Czerwonej w II wojnie światowej. Toż to nadzwyczajny zbieg okoliczności, że kilka dni wcześniej, poszukując starych widokówek z wakacji, w swojej piwnicy natknęłam się właśnie na kartkę z takim czołgiem! Z widokówek ich nie pozdejmują więc mamy tu wszyscy wiekopomną pamiątkę. 

Zastanawiam się, co też na tych pustych cokołach stanąć wkrótce może?
 



piątek, 14 lipca 2017

Kto żyw, do żniw!



        Już niebawem żniwa czas zacząć! Aż chce się zakrzyknąć moim ulubionym cytatem: ”jakby kiedy co do czego, kosy wisom nad boiskiem”. Spokojnie, tym razem chodzi o sprawę zbioru rolniczych plonów.


Podglądam dojrzewanie zbożowych łanów. Wiosną cieszy soczysta zieleń liści i z nadzieją wypatruję rodzących się kłosów. Zrazu młodziutkie  i zielone, wesołe, ozdobione delikatnymi wąsatymi wypustkami szybko stają się statecznymi, pełnymi cennego ziarna, złotymi kłosami. Uwielbiam widok dojrzałych łanów zbóż. Wzniesione prosto, stoją w równych szeregach i prężą stwardniałe łodygi. Są dostojne i swym wyglądem oraz skojarzeniem z „chlebem powszednim” we mnie budzą szacunek.             

                          
  Czas na odrobinę samokrytyki. Nie wiem czy historia PRL, a zwłaszcza jej aspekt robotniczo - chłopskiego sojuszu wybaczy, lecz przyznaję: nie żniwowałam aktywnie wespół ze społecznością wiejską! Nie skręcałam słomianych powróseł, nie kaleczyłam stóp o ściernisko i nie stawiałam snopów w kopy. Nie poznałam, boskiego smaku skwaśniałego mleka wypitego wśród pokosów. Nie mam wspomnień takich jak:

 Druh Mirek: A ja pamiętam czasy których Wy nie znaliście. Czasy za raz po zakończeniu II wojny. Pamiętam wieś z domami drewnianymi domami pokrytymi strzechami. Pamiętam pola orane pługami ciągniętymi przez jednego konia żywego a nie mechanicznego a za orzącym rolnikiem a zanim zgodne stado różnych ptaków. .Nad nimi skowronki pięknie śpiewające. Pamiętam jak po zaoraniu rolnicy siali ręcznie żyto i pszenice A potem łany zbóż. A następnie rolników koszących a za nimi kobiety i starsze dzieci zbierających te zboża wiążące snopy. Te snopy były przewożone do stodoły gdzie cepami były młócone. To się już nie wróci.

 Elżbietka53: Jak wyglądały żniwa w czasach PRL-u. Kto robił powrósła, stawiał snopki w podstawki ? Czy wszyscy wiedzą o czym mówię? Teraz na polach widzimy bele słomy, zboże pewnie leży w spichlerzach i ....po żniwach:) A ja z moim Tatą stawiałam z ośmiu snopków podstawki, które suszyły się kilka dni na polu, a potem przyjeżdżał z kombajnem pan Siemieniec i snopki wędrowały w czeluść kombajnu:) Ach, to była młocarnia:) Jedyna we wsi, ogromna, może dlatego w mojej pamięci utkwiła jako kombajn:) Nam, dzieciakom nie wolno się było do niej zbliżać. Co mi utkwiło najbardziej w pamięci ? To, że sąsiedzi sobie nawzajem przy młóceniu pomagali. Oj ciężka to była praca. A skoro już jesteśmy przy temacie żniwnym:) Najwspanialsze co jadłam, to ogromna pajda chleba z masłem, które osobiście w maśnicy robiłam i kubek schłodzonego, kwaśnego mleka. Nic, nigdy już potem tak mi nie smakowało:)

  Przyznaję, że żniwny trud obserwowałam z pozycji miastowego letnika. Ach, wstyd i poruta. Dziecięce sumienie nie było całkiem spokojne  gdy widziałam czerwone z wysiłku i spocone twarze moich wiejskich rówieśników powracających z pola. Nie raz myślałam: jakie to niesprawiedliwe… 

        Okazja do rehabilitacji i wyzwolenie z wyrzutów sumienia  nadeszły za sprawą Związku Harcerstwa Polskiego. Udział druhów w ogólnokrajowej akcji „Każdy kłos na wagę złota” był ważnym punktem programu letnich obozów. Starsi druhowie pomagali bezpośrednio w polu, a pomysłowe i rozśpiewane druhny organizowały zabawy dla wiejskich dzieci w ramach „zielonego przedszkola” na terenie obozu. Instruktorzy ZHP uznali, że to ważny odcinek w temacie „żniwnym” –  odciążyć zajętych pracami polowymi, wiejskich rodziców. Było to zadanie na miarę sił i zdolności harcerek. Dzieciaki bawiły się bezpiecznie i wesoło, a rolnicy mogli żąć, wiązać i stawiać kopki bez troski o potomstwo. Uff… Jakieś zasługi żniwne jednak mogę sobie zaliczyć. W późniejszych latach bywało nawet lepiej.

        Postępowała mechanizacja rolnictwa. Na pola wyjechały maszyny tnące i wiążące, w tym słynne snopowiązałki, które wymagały stałych dostaw sznurka! A braki w podaży tegoż artykułu dostarczały „żelaznego tematu” letnich wiadomości z kraju. Natomiast znój rolnika stawał się jakby mniejszy. Nadeszła era kombajnów. Wielkie, czerwone Bizony wyruszyły w pola tnąc, młócąc i prasując słomę zarazem. Dojrzałe, jasne łany zamieniały w równe pasy ścierniska znaczone sześcianami sprasowanej słomy. Ziarno sypało się złotym strumieniem wprost do przyczep. Co za widok! W ten czas najbardziej zapracowany był kombajnista bo maszyny te pracowały dniem i nocą. Trwał odwieczny pojedynek człowieka z naturą, aby ziarno nie osypało się w ziemię lub nie zamokło od deszczu. I choć człowiek ten uzbrojony w stal Bizona lub choćby snopowiązałki walka z czasem trwała na żniwnym froncie czasem wręcz dramatycznie.

        Organizacja kampanii żniwnej to było wyzwanie dla Spółdzielni „Samopomoc Chłopska” zajmującej się skupem i sprzedażą rolniczych plonów. Sprawę załatwiano dość sprytnie kontraktując zboże u rolnika niedługo po zasiewach z umową odbioru ziarna wprost z kombajnu w momencie zbioru. Rolnik-producent inkasował należność nie kłopocząc się o transport i magazynowanie zboża.

        Puste po żniwach pola są przygnębiające. Cieszę się więc urodą dojrzałych zbóż póki jeszcze są. 




sobota, 1 lipca 2017

Jedyna taka!



Najlepsza pod słońcem, kolorowa i słodka, musująca gazem i podobno niezdrowa, ale za to przepyszna O R A N Ż A D A. Parafrazując  klasyka, mistrza nad mistrzami, Czesława Niemena: Kolorowa słodycz  w szkle. 

Kolory były właściwie tylko dwa: różowy i żółty. Smak słabo zróżnicowany za to opakowanie całkowicie jednolite! Szklane butelki zamykane na druciany zatrzask z czubkiem zabezpieczonym gumową uszczelką. Ani jeden bąbelek orzeźwiającego gazu nie uciekł, żadna kropla drogocennego napoju nie wypłynęła. Jak one pięknie brzęczały w skrzynkach z ocynkowanego drutu! Ten dźwięk wywoływał uczucie pragnienia i powodował dziecięce wołanie: mamo, kup mi oranżadę, kup mi!  Niektóre mamy bywały okrutne ograniczając pojenie dziecka tym specjałem obawiając się zawartości sztucznych barwników i tego wzdymającego gazu. No cóż, mamy miały swoje racje, dziecięce smaki nie zawsze się z tym zgadzały. O, nie! Oranżada była pyszna i już.

klik w butelkę
Mamy doceniały jednak praktyczne butelki po oranżadzie, które gromadziły w spiżarniach i piwnicach napełniając je wielokrotnie domowymi sokami, a nawet utartymi ogórkami na zupę ogórkową lub  przetworzonym szczawiem na szczawiową. Czasem buzował w nich podpiwek. Nalewano do nich nawet zwykłą herbatę lub kompoty i stanowiły wtedy wyposażenie piknikowych koszyków i wycieczkowych plecaczków. Pewna pomysłowa blogerka napełniała swoją butelkę napojem bardziej wyskokowym. O, tak jak na tym zdjęciu „podkradzionym” z sąsiedniego bloga.  

Tak więc oranżadowe butelki na zatrzaski były bardzo cenne a ich wykorzystywanie to  taka starodawna ekologia domowa.
W mojej piwnicy zachowały się dwie butelki o opisywanej konstrukcji lecz napełnione były piwem. Podobno dość dobrym. Wiek butelek obrazuje chyba dość dobrze spowijający je kurz. Jest to już „dziejowy kurz” więc go nie wycieram. Niech trwa. 

Kolejnym hitem i obiektem pożądania dziecięcych smaków była oranżada w proszku. Podobnie szykanowana przez Rodzicielki z powodu zawartości szkodliwej dla brzuchów sody i tych „wstrętnych”  chemicznych barwników. Trzeba było więc spożywać ją ukradkiem co znacznie podnosiło atrakcyjność produktu. Wiadomo, zakazany owoc lepiej smakuje.

Oranżada w płynie królowała na uroczystych stołach imieninowych, weselnych oraz zwyczajnych konferencyjnych i biurowych. Ustawiano ją w karnych szeregach pośrodku, bez zbytniej dbałości o odpowiednio niską temperaturę. Kto by się tym przejmował skoro i tak nosiła dumną nazwę napoju chłodzącego.

O, królowo polskich napojów bezalkoholowych! Po latach niebytu powracasz do łask. Nasze podniebienia nasycone i znudzone importowanymi wynalazkami pełnymi chemicznych aromatów coraz chętniej łakną rodzimej oranżady. Nostalgia to czy patriotyzm? 

Współczesna oranżada zyskała atrakcyjne kolorowe opakowanie nie zawsze szklane ale zawsze ładne. Smakuje… Hmmm… Podobnie jak dawniej, ale jednak to nie jest smak sprzed lat. 

Ale niech tam, pijmy oranżadę, dobra bo polska!