Czyżby to już ten czas, że tylko tęsknota została? Ach, pudełko ze zdjęciami aż podskakuje na
regale wołając: „Weź mnie, weź mnie!” No to wzięłam i … Padło na Bułgarię z lat
siedemdziesiątych ubiegłego wieku.
Co to była za podróż! Kilka dni w kolejce na dworcu po bilety
zagraniczne. Nie było tak, że przychodzisz i kupujesz – swoje trzeba odstać,
uzyskać i okazać wkładkę paszportową, a
potem to już z górki! Trzy dni koleją, z przesiadką w Budapeszcie gdzie trzeba
odnaleźć właściwy dworzec i załadować do
pociągu na czas wakacyjny dobytek w postaci namiotów, towarów na handel
wymienny (butle gazowe, zegarki Ruhla oraz dżinsy marki Odra) i zapasów
żywności w konserwach turystycznych. Potem to już luzik! Miejsce leżące na
korytarzu lub siedzące w toalecie. Szczęśliwcy łapali miejscówki leżące na
półkach bagażowych w przedziale. A, co! Na dmuchanym materacu całkiem wygodnie.
Po trzech dniach, brudni lecz szczęśliwi osiągamy cel podróży
– jakiś camping w Sozopolu. Potrzeba higieny gna pod prysznice gdzie dokonujemy
gruntownego szorowania jednocześnie piorąc odzież „na sobie” :) Po co się rozdrabniać w
czynnościach skoro można mieć „dwa w jednym”?
Wyczyszczeni z kolejowego kurzu wesoło raczymy się lokalnym
winem, chyba nie najwyższego gatunku, ale dla nas smakuje jak ambrozja bo winna
oferta w kraju właściwie nie istniała. Przynajmniej w zasięgu studenckiego
budżetu.
A kolejne dni to już
tylko plaża, pierwsze w życiu odczucie palącego z gorąca piasku i opalanie
młodych ciał ze wspomaganiem lokalnego oleju słonecznikowego. Zachwyt wzbudzał czerwony
„szampan” chłodzony falami morza w piasku. Cóż za naiwność skoro temperatura
wody w morzu czarnym była wysoka, że ho,
ho, ho! Ale chłodziliśmy dzielnie bo w końcu szampan na plaży w Bułgarii to
prawdziwa egzotyka : )
Było bosko! Jedyny mankament to słona woda w kranie i pod prysznicem. I jak
tu się napić zwyczajnej herbaty? To usprawiedliwiało nadmiarowe zużycie
bułgarskiego wina. Coś trzeba było pić.
Kolejne zdumienie wzbudziła obecna nieopodal plaża dla
nudystów. Ach, zrazu z „pewną taką nieśmiałością”… Z zażenowaniem… Ale potem
zwyciężyło młodzieńcze i buńczuczne: „Co, ja nie pójdę? Phi….” No i poszłam
oraz się dostosowałam. To był ten „pierwszy raz” :)) No i obyło się bez oparzeń w miejscach do
słońca nie nawykłych. A niektórzy z nas cierpieli na brak możliwości
bezbolesnego siadania. Ot, brak umiaru zawsze szkodzi.
Było wspaniale, aż pewnej tajemniczej nocy nadeszła
czarnomorska burza z piorunami i ulewą jak diabli. Mój wiekowy namiocik pamiętający
chyba czasy wojenne wtedy rozwalił się na pół. Trach… Szczytowe maszty padły
jak zapałki każdy w swoja stronę, a zdumionym oczętom mieszkańców ukazało się
bułgarskie niebo niezbyt przyjazne akurat w tej chwili. Jak wybrnęłam z
namiotowej bezdomności już nie pamiętam. Pamiętam za to, że zapłaciłam urzędowa
karę za brak wwozu zadeklarowanego przy wyjeździe namiotu. Kara pod rygorem zakazu
przekroczenia granicy więc ze strachu zapłaciłam ileś tam złotych. Kwoty nie
pamiętam, ale na pewno przekraczała wartość rozpadniętego ze starości namiotu.
Takie to były bułgarskie wakacje. Podróż wodolotem
wynagrodziła wszelkie przykrości:)
Na koniec, po wyczerpaniu wszelkich „dewizowych” zasobów, pozostało oszukiwanie
złotówkami węgierskich automatów z napojami co czasem się udawało. Ale o tym
sza… Ciii… A automaty wzbudzały wielkie emocje gdyż w PRL jeszcze ich nie znano
więc wszystko co ciurkało do kubeczka smakowało wybornie. A zresztą, wszystko
smakowało wyjątkowo bo zagranicznie:)