niedziela, 20 sierpnia 2017

Tobołek Elżbietki53



        Znowu się sprawdziło! Motto bloga /na prawo, w panel boczny pod różowym goździkiem zerknij, proszę/ niczym magiczne zaklęcie działa. Tym razem pokaźny tobołek wspomnień przydźwigała nam tu Elżbietka53, jedna z pierwszych entuzjastek peerelowskich wspominajek.

        Co też tam, w tym zawiniątku jest? Och, nowiuteńkie „prosto spod igły” harcerskie menażki! W oryginalnym opakowaniu!


Elżbietka53 tak do mnie pisze: „Przesyłam Ci kilka fotek:) Wykorzystaj, proszę w najnowszym temacie. Menażki są nowiutkie, natomiast czajniczek stał nad prymusem. Gdzieś go mam, ciągle działa. Na pudełku z napisem "Menażka harcerska" jest pieczątka daty produkcji "1989 rok"
 
Najcenniejszy w tej kolekcji jest duży, aluminiowy pojemnik na żywność. To prezent od Andrzeja Heinricha. Taki pojemnik był na wyposażeniu każdego himalaisty. U Andrzeja też! Podobnie jak maselniczkę, zabieram go na każdą współczesną "wyprawę":) Towarzyszy nam już ponad 30 lat. Jeszcze tydzień temu był ze mną w Szczawnicy.

To, z pozoru zwykłe, metalowe pudełko wywołuje wspomnienia o osobie ofiarodawcy i historii niezapomnianej przyjaźni. 

 Elżbietka53 z przyjemnością snuje swoje wspomnienia:  

Jest grudzień 1978r. Od dwóch miesięcy pracuję w Kombinacie Budownictwa Mieszkaniowego w Krakowie, w dziale kontroli jakości. Pewnego dnia pojawił się u nas służbowo wspomniany Andrzej Heinrich. I tak to się zaczęło, pracowaliśmy razem 11 lat. Andrzej zachwycał i porywał nas swoją pasją wysokogórskiego wędrowca. Każdą wolną chwilę spędzał w Tatrach, Karakorum albo w Himalajach. Już wtedy miał na koncie wspaniałe osiągnięcia. Ale te najważniejsze, miały dopiero nadejść… 

Jest sierpień 1980 roku. Pamiętne wydarzenia tego lata elektryzują wielu z nas, a Andrzej zaciera ręce i z błyskiem w oczach powtarza: „coś się dzieje, nareszcie coś się dzieje”. No i stało się.  Zaraz, we wrześniu 1980 roku wspólnie tworzymy zakładową „Solidarność”. Andrzej jest w swoim żywiole. Za kilka miesięcy stanie na szczycie Masherbruma wraz z dwoma  kolegami. Z tej trójki ocalał tylko Andrzej. Pechowy jest 1981 rok. W jego końcówce, 14 grudnia, pakuję z Andrzejem nasz sztandar „Solidarności”. Zdążyliśmy w ostatniej chwili. Kilka godzin później poznaliśmy komisarza wojskowego. Przetrwaliśmy ten trudny okres. 

Andrzej miał niezwykłą fantazję. Pewnego razu postanowił zorganizować  wyprawę na Mnicha, dla kompletnych dyletantów. 

„Idziemy na Mnicha” – powiedział ot tak, po prostu. Gdybym ja wcześniej wiedziała jak wygląda całkiem poważna wyprawa taternicka... Haki, liny, karabiny i stanęłam na szczycie Mnicha! Aż mi trudno w to dzisiaj uwierzyć. Takiego sukcesu jak to górskie wejście już nigdy w życiu nie osiągnęłam:) Przy zejściu z tej góry, Andrzej stracił aparat. Szukał go przez kolejne cztery soboty. Po miesiącu znalazł poszukiwany aparat w skalnej szczelinie i dlatego mamy fotki z tej wyprawy, które są przez to niezwykłą pamiątką. 

 




Jeszcze  opowiem o jednym zdarzeniu, bo niewiele osób o tym wie. Andrzej jak pisałam miał niezwykłe pomysły. Więc wpadł na pomysł, że musimy się spotkać w... 2000 roku! Chwilę pomyślał, po czym zadecydował: to będzie 3 maja 2000 roku o godz.16-ej na szczycie Kopca Kościuszki :)  Wybrał takie miejsce bo: " to najwyższy punkt Krakowa, a ja będę starszym panem, w sam raz na moje możliwości".
Spisaliśmy oczywiście "umowę" w kilku egzemplarzach /mam ją w swoich zbiorach/, na świadków tej umowy poprosiliśmy mojego, jeszcze wówczas nie męża i kolegę z działu Andrzeja inż. Prugara. Obaj podpisali "umowę" bez problemu, ale inż. Prugar miał po podpisaniu wątpliwości. Wziął papier do ręki i zapytał: "kiedy wyście się tam umówili? Wziął kartkę do ręki i powiedział: "w 2000 roku, to ja będę już świętej pamięci". Po czym dopisał przed swoim nazwiskiem "śp". Potraktowaliśmy to wówczas humorystycznie. Niestety, inż. Prugar zmarł dokładnie 2 tygodnie przed wyznaczonym przez nas terminem. Oczywiście byłam na pogrzebie.
Zmierzam do finału, czyli 3 maja 2000 roku. Od śmierci Andrzeja nie miałam żadnych wątpliwości, że ja ze zniczem będę na szczycie kopca. Zadzwoniłam do strażnicy na kopcu i pytam, czy 3 maja mogę wejść na kopiec, czy będzie czynny. Pan odpowiedział: "proszę pani, kopca Kościuszki nie ma, trwają prace renowacyjne, obiekt jest niedostępny i będzie nieczynny przez kilka miesięcy".  Rozpłakałam się.
        3 maja o 16-ej siedziałam przy stole z pamiątkami po Andrzeju, zrobiłam sobie kawę i ze łzami w oczach wspominałam. „Umowę” o spotkaniu na Kopcu Kościuszki spisaliśmy 15 lat wcześniej, dokładnie w dniu 16 kwietnia 1985 roku. Takie pomysły miał Andrzej.

Trzecia wyprawa na Mount Everest, w której uczestniczył Andrzej, zakończyła się największą tragedią w dziejach polskiego himalaizmu.  Zginęło pięciu himalaistów, a wśród nich mój przyjaciel – Andrzej. Kilka lat wcześniej  powiedział: „nie chciałbym umierać w domu, w łóżku, z kapciami na nogach. Jeśli już, to tylko tam”.
I tam pozostał, tak jak chciał. Prawdopodobnie z aparatem fotograficznym, japońską Yashiką na szyi, którym dokumentował swoje wraz z kolegami alpinistami wspinaczki.


Mam po Andrzeju kilka pamiątek. Kamyczek spod Mount Everestu, który leżał na wysokości 8450 m. Do tej wysokości dotarł Andrzej, wiosną 1980r. Aluminiowy pojemnik, który zabieram od 30 lat na każdą wycieczkę.
Przepiękny album o Mount Evereście z dedykacją od Andrzeja jest szczególną pamiątką bo to prezent ślubny.

  
        Od śmierci Andrzeja minęło 28 lat. Wciąż Go wspominamy, bo był to niezwykły Przyjaciel a nasza przyjaźń trwała do jego tragicznej śmierci.  W stanie wojennym chodziliśmy razem w każdy czwartek do kościoła w Mistrzejowicach gdzie śp Ksiądz Jancarz organizował msze za ojczyznę. Po śmierci Andrzeja, ten sam ksiądz urządził w naszym kościele symboliczny pogrzeb z udziałem jego rodziny oraz setek pracowników KBM-u. W kościele jest pamiątkowa tablica poświęcona himalaiście Andrzejowi Heinrichowi”.

        Elżbietko53! Ciężki, ale jakże piękny jest ten Twój wspomnieniowy tobołek. Najważniejszej jego zawartości nie zobaczymy bo ono tkwi w Tobie, Twoim sercu i tkliwej pamięci. Niech tak zostanie i niech ta notka będzie, jak mówisz, prezentem w 80 rocznicę urodzin Andrzeja Heinricha

            Dla Andrzeja  od Przyjaciółki.
                                                                       


 

środa, 9 sierpnia 2017

A może biwak z namiotem?



Krótki przegląd urlopowych atrakcji w minionej epoce PRL.

Wczasy FWP - dobra i wygodna forma wypoczynku dla ludu pracującego miast. Lud pracujący wsi został w tym temacie niesprawiedliwie pominięty. No, ale żniwa przecież! Trzeba wieńce dożynkowe upleść. Sojusz robotniczo-chłopski względem wczasów trochę szwankował. Kolonie letnie i obozy harcerskie – wspaniałe dla dzieciaków i małoletniej młodzieży. Starsze nastolatki lub zgoła podstarzali trampowie, amatorzy przygód i niewygód wybierali biwakowanie pod namiotem! Jeśli, naturalnie taki namiot mieli, bo w owych latach  nie był to produkt powszechnie posiadany ani kupowany.

z archiwum alElli
 Można było jednak taki sprzęt „skombinować” wypożyczając go od kogoś kto miał. Namioty były z ciężkiego brezentu, wspierane drewnianymi masztami i mocowane w ziemi za pomocą równie drewnianych „śledzi”. Nigdy nie widziałam nowego namiotu tego typu. Wszystkie znane mi egzemplarze były stare lub bardzo stare. Począwszy od tych takich ogromnych, kilkunastoosobowych, pochodzących prawdopodobnie z wojskowego demobilu, aż po całkiem malutkie, jedno lub dwuosobowe. Pojęcie pojemności tych małych namiocików było zresztą dość względne gdyż wszystko zależało od bieżących potrzeb oraz fantazji biwakowiczów, a nade wszystko sposobu ułożenia osób na przykład  „na łyżeczkę” lub „na waleta” co bardzo zwiększało pojemność pomieszczenia. Jeden z takich bardzo, ale to bardzo, starych namiotów podróżował ze mną na zagraniczny biwak i niestety rozpadł się na pół pewnej wietrznej i burzowej nocy pozostawiając nas bez dachu nad głową. Na obczyźnie! Ale i tak, choć zdezelowany mocno, musiał powrócić na ojczyzny łono bowiem wpisany w deklarację celną podlegał kontroli na granicy bratniego kraju bloku socjalistycznego. Ech, wspomnienia!

Kto zna, niech zanuci ze mną tę starą piosenkę, którą cytuję z pamięci!

Będziemy dumni niesłychanie, gdy zastęp nowy namiot dostanie
Prosto spod igły, szyk niedościgły, ogólny podziw i uznanie
Nowe namioty są jak marzenie, nowe namioty, robią wrażenie
Lecz stary namiot zachował twarz, bo który namiot ma taki staż
Od wojska mamy go w prezencie,
Czas wyrył na nim swoje  pieczęcie
Jakie legendy, jakie gawędy drzemią ukryte w tym brezencie…

Biwakowanie wymagało zgromadzenia odpowiedniego wyposażenia. Survival? Może dzisiejsi delikatnisie tak by powiedzieli. Dla nas, peerelowskich twardzieli, wyprawka biwakowa była zbiorem przedmiotów umożliwiających wygodny wypoczynek. Jak w domu!


Najbardziej odporni na niewygody zasypiali wprost na namiotowej „podłodze” otulając  się designerskim  kocykiem w obowiązkową kratkę! Czy ktoś widział biwakowy koc /pomijając wojskową szarość/ w innym niż krata deseniu? Późniejsze lata PRL-u były o wiele łaskawsze bowiem wymyślono dmuchane materace, Niestety, ten epokowy wynalazek  często powodował  nocne, twarde lądowania na podłożu z powodu awarii ogumienia lub poluzowania korka. Modne w późniejszym czasie kolorowe karimaty, były leciutkie jak piórko i dobrze izolujące ciało od podłoża. Na temat komfortu spania na karimatach można jednak dyskutować. Ale co tam, byle do rana!

Brezentowe pokrycie namiotów było przewiewne lecz niekiedy nie wytrzymywało naporu deszczowej wody. Wtedy sytuację ratowała pałatka /dodatkowa płachta brezentu/ rozpinana ponad wadliwym namiotem. Z czasem takie dodatkowe daszki zastąpiły specjalnie szyte elementy namiotu zwane tropikiem. A tymczasem woda z dachu: kap, kap, kap… Do aluminiowej menażki, blaszanego kubeczka lub plastikowego kubka do mycia zębów: brzdęk, brzdęk… A jak już wszystko zawiodło to ratunek przynosił wspólny śpiew przy akompaniamencie gitary. Czegoż to młodość nie przetrzyma?

Gitara, wraz z obsługującym ją osobnikiem dowolnej płci, była jedną z ważniejszych pozycji na biwakowej liście „must have” czyli „trzeba mieć”.  

W namiocie z przeciekającym dachem można było ugotować gorącą strawę. Do tego niezbędny był spirytusowy „prymus” – potocznie zwany maszynką spirytusową lub kocherem. Paliwem był tu spirytus turystyczny /niejadalny!/ lub  specjalnie preparowane i nasączane czymś palnym kostki do kuchenek turystycznych. 

Takie urządzenie całkiem sprawnie gotowało wodę, jajka oraz klasyczne danie obiadowe – jedną z wielu zup błyskawicznych w proszku.  Zupki owe smakowały wybornie w warunkach biwakowych – te same produkty przyrządzone w domu i podane w porcelanie miały niewielu amatorów. Chociaż… W studenckim menu bywały normą.

No tak, ale po zupie należy się drugie danie! Aby przyrządzić makaron z czymś mięsnym zakonserwowanym  w blaszanej puszce niezbędny był otwieracz do konserw. Bez otwieracza lub wielofunkcyjnego scyzoryka biwakowicz nie miał szans. Peerelowskie puszki mocno broniły swej zawartości, nie miały sprytnych kapselków robiących „pstryk” po naciśnięciu jak współczesne ich koleżanki. O, nie! Blacha konserwowa była solidna. Jedynie sardynki bywały na tyle miłe, że ich puszeczki zaopatrywano w blaszany kluczyk do otwierania. Ale sardynki na biwaku nie były codziennością. Co najwyżej szprotki w pomidorach, albo paprykarz szczeciński. 

Wszystkie wspomniane przysmaki serwowane były w aluminiowych naczyniach i pałaszowane z ogromnym apetytem za pomocą także aluminiowych widelcołyżek zwanych bardzo adekwatnie „niezbędnikiem”. Bo jak zjeść zupę ogonową / hit błyskawicznych zup/ bez łyżki i jak nawinąć makaron  w sosie z  konserwy turystycznej /hit wśród konserw mięsnych/ bez widelca? Co za wygoda! Zajadasz zupkę łyżką, przekręcasz sztuciec i od razu masz widelec gotowy do użycia, bez wypuszczania przyrządu z rąk. Ale że też organizmy nasze tę porcję aluminium wchłonęły bez wielkiego szwanku dla zdrowia i urody? Że też obywało się bez dezynfekcji detergentami i wystarczyło szorowanie tłustych naczyń rzecznym piaskiem? Wystarczało. Mycie zębów oraz ciał w lodowatym strumyku również. Wszak: „Zimna woda – zdrowia doda”!

A, co? Może nie?

Koniec biwaku. Rolujemy kraciasty koc według wojskowego stylu, aby go prawidłowo przytroczyć do plecaka. Dodajemy nawleczony na pasek blaszany kubek i menażkę szpanersko dyndające i pobrzękujące w takt marszu. Ruszamy. Komu w drogę temu sznurowadło! Do następnego biwakowego noclegu, często w lesie, czasem na przypadkowej łące, nad jeziorem… Na dziko! A przypomnieć trzeba, że w pewnym okresie nie było to prawnie zabronione, a więc dozwolone! Biwakowy raj trwał przez jakiś czas zanim turystykę zaczęto cywilizować, ujmować w regulaminy, ramy organizacyjne, a nade wszystko zajmować się sprawami ochrony przyrody i środowiska naturalnego człowieka… 

z archiwum Bet
Ps. Phiii… A cóż może być bardziej naturalnego od ogniska na leśnym biwaku?






piątek, 4 sierpnia 2017

Gawęda o Powstaniu Warszawskim



 Druha Mirka na ten temat refleksje
wydanie drugie, poprawione i uzupełnione

Zastanówmy się, czy wywołanie Powstania Warszawskiego doprowadziło Dowództwo AK i Kierownictwo Delegatury Rządu Emigracyjnego do osiągnięcia zaplanowanych założeń Akcji Burza? 

Czy warte to było utraty życia ogromnej ilości ludzi w tym, młodzieży i inteligencji warszawskiej? Dlaczego inicjatorzy zapomnieli o przedwojennej lekcji monachijskiej? Zapomnieli, również o niedotrzymaniu w 1939 roku umowy z Francją i Wielką Brytanią, która zakładała że w ciągu 14 dni od chwili wybuchu wojny udzielą Polsce pomocy militarnej? Dlaczego nie wzięli pod uwagę faktu, że Stalin aż do 17-tego września czekał z realizacją paktu podpisanego z Niemcami? Przecież to było jasne, że oczekiwał na reakcję koalicjantów Polski. Jak również  jasnym było, że ówczesny Rząd i Dowództwo wojska oczekiwało przez umowne dwa tygodnie na reakcję koalicjantów.

Postaram się skrótowo i chronologicznie przedstawić Państwu jak doszło do przyjęcia przez Dowództwo AK i Krajową Delegaturę Rządu i zatwierdzonego przez Rząd Emigracyjne założeń Akcji "Burza”.

 Jak sobie przypominacie na przełomie listopada i grudnia 1943 roku odbyła się Konferencja Teherańska trzech przywódców, którzy utworzyli Wielką Trójkę: Roosevelt, Churchill i Stalin. Przyjęli oni między innymi podział świata na strefy wpływów. Miedzy innymi omówiono sprawy Polski włącznie z ustaleniem jej przyszłych granic. Jak  pamiętacie, Dowództwo AK i kierownictwo Krajowej Delegatury opracowały i wdrożyły za zgodą Rządu Emigracyjnego program Akcji „Burza”. Jak wynika z tego dokumentu nie był on skierowany przeciwko Niemcom, jak również nie był uzgodniony z dowództwami zarówno armii zachodnich jak i armii radzieckiej. 

Jaki więc był przewidziany w tym dokumencie cel akcji?
Formą akcji powinno być: 
powstanie zbrojne (po zaistnieniu odpowiednich warunków wojskowych i politycznych)
wzmożenie wtedy akcji dywersyjnych na tyłach niemieckich.

Cel akcji to: 

Uświadomienie władzom radzieckim, że na wyzwalanych terenach polskich w granicach z przed 1939 roku, gospodarzem jest Rząd Emigracyjny, kontynuator struktur władz państwowych.
Zanegowanie ustaleń podziału świata na strefy operacyjne (wpływów) w myśl których, Polska znalazła się w strefie radzieckiej.
Skłonienie ZSRR do uznania Rządu Emigracyjnego w Londynie
Spowodowanie przybycia do Polski sił aliantów zachodnich i jednostek Polskich Sił Zbrojnych na zachodzie, w pierwszej kolejności Pierwszej Samodzielnej Brygady Spadochronowej. 

Jak Państwo zapewne wiedzą, wcześniejsze akcje w innych dużych aglomeracjach nie udały się. Postanowiono więc przeprowadzić ją w Warszawie - stolicy państwa. Muszę Państwu przypomnieć, że w założeniach nie przewidywano akcji zbrojnej w Warszawie. Jak Państwo może wiedzą ofensywa letnia w 1944 roku została przyspieszona przez wojska radzieckie na wniosek koalicjantów zachodnich. Opowiadała mi moja Żona (która była w AK na Podlasiu) i polscy kierowcy służący zarówno w Armii Radzieckiej jak i Pierwszej Armii WP, że podciąganie tyłów jak i zaopatrzenia pod Warszawę odbywało się znad obecnej granicy Polski. Nie należy zapominać, że 22 lipca 1944 roku został ogłoszony Manifest i skład PKWN. Proszę pamiętać, że powstanie wybuchło pierwszego sierpnia 1944 roku o godzinie 17-tej i trwało do drugiego października 1944 roku czyli 63 dni. W tak zwanej godzinie "W" na około 36.000 zmobilizowanych powstańców, uzbrojonych było tylko około 3.500 

 - Ja się nie mogę spóźnić, wszystko byle się nie spóźnić. Jak ja się spóźnię, to cała myśl powstania, to wyrwanie bolszewikom oswobodzenia Warszawy, to wszystko się zawali!

Tak brzmiały dramatyczne słowa pułkownika  Antoniego  Chruściela  pseudonim "Monter", dowódcy okręgu warszawskiego AK skierowane do pułkownika Janusza Bokszczanina pseudonim "Sęp”

- Wszystkie te poczynania w Warszawie wydają się nierealne. Byłoby inaczej, gdyby nasze wojska zbliżały się do Warszawy, ale niestety i na nieszczęście tak nie jest – usłyszał  w dniu dziewiątego sierpnia od Stalina przebywający w Moskwie Polski Premier, Stanisław Mikołajczyk.

Dwudziestego dziewiątego lipca, na dwa dni przed wybuchem powstania, „Kurier z Londynu"  Jan Nowak -Jeziorański poinformował Komendę Krajową i Warszawską, że straty po stronie polskiej wynikające z tej nieobliczalnej decyzji byłyby stanowczo za duże:
Około 9.700 zabitych powstańców, przeważnie młodych ludzi
Około 7.200 zaginionych (nie ustalono ci się z nimi stało)
Około 25.000 rannych i kontuzjowanych.
Około 2.700 poległych żołnierzy 1 Armii WP od Berlinga. Tak, tak! Na Powiślu walczyli również Kościuszkowcy i jako nieprzystosowani do walk ulicznych wszyscy polegli.
Około 200.000 zabitych cywilnych mieszkańców Warszawy 

To była istotnie antyczna grecka tragedia. Wiecie Państwo doskonale, że w powstaniu uczestniczyły również 14-letnie i młodsze dzieci. Miarą tej tragedii jest wiersz 14-letniej harcerki sanitariuszki:

Żeby wszystkie kule na świecie,
Trafiły we mnie,
Toby nie mogły trafić w nikogo.
I żebym umarła tyle razy,
Ilu jest ludzi na świecie,
Żeby nie musieli już umierać,
Nawet Niemcy.
I żeby ludzie nie wiedzieli,
Że ja umarłam za nich,
Żeby nie było im smutno. 

To dziecko, ta mała harcerka, przemawia do nas w swojej poezji jak dorosły, wykształcony i doświadczony życiem, człowiek. Ileż to dziecko musiało przeżyć przy swoich rannych by dojść do takich konkluzji. Tej mądrości nie posiadało kierownictwo wojskowe i cywilne Powstania. Nie tylko Ona, Jej starsi koledzy, którzy również zginęli apelując: 


Tu zęby mamy ostre a czapki na bakier,
Tu z nas nikt nie płacze w walczącej Stolicy?
....
A Wy tam wciąż w Londynie, że z kurzem krwi bratniej
Niszczeje stolica
...
Halo, tu serce Polski! Tu mówi Warszawa!
Niech pogrzebowe pieśni wyrzucą z audycji!
Nam ducha starczy dla nas, starczy go i dla Was!
Oklasków też nie trzeba!
ŻĄDAMY AMUNICJI !

Ci chłopcy żądający amunicji i pomocy nie wiedzieli, że Prezydent USA i Premier Wielkiej Brytanii zagwarantowali Stalinowi swoją obojętność i brak pomocy dla nich, ginących w płonącej stolicy. Nie mogę pominąć wiersza szesnastoletniego chłopca, pochodzącego z dobrej rodziny, wychowanka Gimnazjum Ojców Marianów, pałającego nienawiścią do Związku Radzieckiego, poległego na Powiślu. On, wróg, prosi Armię Radziecką o wkroczenie do stolicy. Ten chłopiec już Wie, że Jego miasto, jego Stolica ulegnie zniszczeniu. Pisze:

"Czekam na Ciebie czerwona zarazo byś wyzwoliła nas od czarnej śmierci, byś nam kraj przed tym zerwawszy na części, była zbawieniem witanym z radością." 

Do niewoli Niemcy wywieźli 17.443 żołnierzy powstania, w tym 2.088 oficerów, wioząc ich przez pół Polski i część Niemiec w bydlęcych wagonach z zadrutowanymi oknami. Jeńcy całą drogę śpiewali pieśni patriotyczne jak:
 - Oto dziś dzień krwi i chwały.
 - Dopóki w sercach naszych choć jedna kropla krwi, dopóki w dłoniach naszych, ojczysta szabla tkwi. Stać będzie Kraj nasz cały, stać będzie kraj nasz cały, stać będzie Piastów gród. Zwycięży orzeł biały, zwycięży Orzeł Biały, zwycięży polski lud
 - Sanitariuszka Małgorzatka
 - Deszcz jesienny deszcz
 - Bo dla naszej kompanii szturmowej 

Czy była im potrzebna ta tułaczka i poniewierka? 

A w tym czasie ich dowództwo jechało do niewoli samochodami osobowymi i wagonami sypialnymi. Dlaczego nie jechali razem z żołnierzami, tymi wagonami bydlęcymi z odrutowanymi oknami? Pytanie pozostaje bez odpowiedzi.

 Jak stwierdzili polscy Generałowie w Londynie z Generałem Andersem na czele: 

Akcja Burza była bardzo źle przygotowana taktycznie i strategicznie.
Spowodowała cierpienia, straty i zniszczenia lewobrzeżna Warszawy
Nie zrealizowała żadnego z wyznaczonych sobie celów
Znacznie osłabiła pozycję premiera Mikołajczyka
Spowodowała izolowanie Rządu Emigracyjnego w opinii międzynarodowej 

A teraz słów kilka, refleksji nieco na temat sposobu w jaki upamiętniamy bohaterstwo Powstańców Warszawy.

Jestem zdania, że te uroczystości zawsze powinny mieć charakter refleksyjno-żałobny, bardzo wyważony i bardzo spokojny. Z bólem obserwuję jak z okazji upamiętniania tragicznej katastrofy smoleńskiej  wykorzystuje się uroczystości do zagrywek chamsko-politycznych, mających na celu osiągnięcie jak największych korzyści z dramatu wydarzeń.To wydarzenie, Powstanie Warszawskie, a szczególnie jego skutki były dla części z nas również pewnego rodzaju drogowskazem na PRL-owskiej drodze. 

Pan Redaktor Jerzy Domański pisze: ”Zamiast narodowej żałoby po śmierci 200 tysięcy osób i hołdu składanego bezbronnym właściwie powstańcom, którzy zostali oszukani przez dowódców mamy zalew tandety i kiczu. Na miejsce opuszczone przez ludzi rozumu, uczciwych historyków i media, weszli politycy i handlarze.” 

Pan Krzysztof Pilawski napisał: „Nie róbcie z Powstania Disneylandu IV RP” 

Rzeczywiście część tych imprez i produkowanych i sprzedawanych  przy tej okazji gadżetów była w bardzo złym, „jarmarcznym”, guście.

Tym wszystkim, którzy określają okres od 1945 jako „okupację” przypomnę, że to właśnie te władze „okupacyjne” zorganizowały kwaterę powstańczą na Powązkach i przeprowadziły w 1946 roku uroczysty, kościelno-państwowy pochówek. Również w 1946 roku powstał, przez większość telewidzów oglądany, film „Zakazane Piosenki”. Okazuje się, że ten „okupant” nie był, aż tak okrutny.

Najbardziej wzruszająca i patriotyczna była transmisja  koncertu „Warszawiacy śpiewają”. Te dzieci i młodzież z ogromną powagą śpiewające powstańcze piosenki oraz śpiewający i wzruszeni dorośli… 

Swoje refleksje zakończę mottem, sentencją E. Kanta:

„Musimy uznać, że najgorsze zło, jakie spotyka cywilizowane narody, pochodzi z wojen i to nie tylko z wojen minionych czy obecnych, ale z nieustających przygotowań w klimacie bliskiej wojny. Przygotowań, które się coraz bardziej nasilają i wcale się nie myśli o ich redukcji…”

Czuwaj! Wasz druh Mirek.