W rozważaniach na temat jesieni dominują zachwyty nad kolorami. Bardzo słusznie, bo dywany barwnych liści pod stopami i na trawnikach to mocne estetyczne wrażenie. Sama temu uległam pisząc przed laty notkę: „Moje trzy złote w sprawie jesieni”.
Dziś jednak wspominam jesienne zapachy. Zainspirowała mnie napotkana przypadkowo świeżo rozkwitła, niezwykle urodziwa, jesienna róża, która smagnęła mnie swym niezwykle mocnym zapachem. Uderzenie było na tyle mocne, że otworzyła się w mojej pamięci szufladka z jesiennymi aromatami.
Pozostając w zgodzie z tematem bloga cofam się do młodzieńczych wspomnień z czasów Polski Ludowej. Wtedy każde dziecko wiedziało, że pierwszy okres jesieni, ten najładniejszy, nazywa się: Złota Polska Jesień. Dziś myślę, że to był mały elemencik wychowania patriotycznego gdyż w innych krajach ten czas meteorologiczny określa się tradycyjnymi lokalnymi nazwami. Wracając do tematu – Złota Polska Jesień to zapach wilgotnych liści, które dopiero co spadły z drzewa. Jeszcze prawie żywe, jeszcze nie zbutwiałe i nie wyschnięte, ale już gotowe do powolnego połączenia z Matką Ziemią :)) Do dziś lubię ten zapach, który towarzyszył mi każdego jesiennego dnia w drodze do szkoły. Bo… W „moich czasach” dzieci do szkoły chodziły, czasem dość daleko. Dzisiejsze szkolne dziatki są najczęściej dowożone i nie mają szans na zapamiętywanie zapachu porannego spaceru. Biedactwa...
Jesienią nie sposób zapomnieć o zapachu dymu ognisk. Choć niedorosłe mieszczuszki nie miały w pobliżu kartofliska z ziemniaczanymi łętami do spalenia to radziły sobie w inny sposób. Na otaczającej osiedle łące rozpalaliśmy małe ogniska z patyczków zebranych w pobliskim lasku i piekliśmy podkradzione domowych zapasów ziemniaki. Była to zabawa z kategorii ekstremalnych, oficjalnie zakazana, bo wiadomo: Dzieci + zapałki = pożar. Nic złego się jednak nie wydarzyło, rodzice byli umiarkowanie surowi w tym temacie utyskując bardziej na przesiąknięte dymem odzienia i ogólne umorusanie popiołem. A ziemniaczki smakowały wybornie choć zwykle były albo zwęglone albo na wpół surowe gdyż brakowało cierpliwości w procesie pieczenia.
Z dorosłego już życia, jako jesienny, zachowałam zapach prażonych jabłek. Ten aromat zapisał mi się w pamięć w trakcie służbowych wizyt w domach podmiejskich rolników. Jesienią był czas na pozyskiwanie dla handlu uspołecznionego płodów rolnych głównie zboża i ziemniaków. Nie były to dostawy obowiązkowe, używano głównie perswazji oraz zachęt w postaci talonów na deficytowe materiały budowlane lub sprzęt AGD oraz kolorowe telewizory. Po załadowaniu „urobku” do samochodu transportowego marki Żuk był czas na gospodarską pogawędkę przy herbacie i ogrzanie przy kuchennym piecu pełnym rondli z parującymi jabłkami. Jakież to było kojące i miłe choć służbowe.
Ma się tę zapachową pamięć, no nie?