niedziela, 11 lutego 2018

Kiedyś, tam było inaczej...



Są takie przyjaźnie, które nie gasną. Są takie miejsca, do których się wraca. Dziś o tym opowiem.

Było nas trzy. Młodziutkie studentki o różnych charakterach i temperamentach, różnym stopniu dziewczęcego szaleństwa połączone w stały zespół przyjaciółek. Razem na zajęcia, razem po zajęciach, razem na rajdach, zabawach, przy nauce i w bibliotekach. Nie przysięgałyśmy przyjacielskiej wierności „na śmierć i życie” i choć losy dorosłego życia rozrzuciły nas po świecie to jednak więzy koleżeńskie pozostały trwałe już od ponad czterech dekad. Lubimy i szanujemy siebie nawzajem i mamy wspólny sentyment do naszego studenckiego miasta Krakowa.

 Były to bowiem czasy gdy ośrodków uniwersyteckich w naszym kraju nie było tak wiele jak dziś. Do Krakowa ciągnęły z różnych stron rzesze głodnych wiedzy i chęci zdobycia zawodu młodych ludzi. Stali mieszkańcy tego zacnego grodu mając na miejscu spory wybór uczelni rzadko decydowali się na wędrówki „za wiedzą” do innych miast. Bo po co, skoro tyle wokół intelektualnego dobra i kwatera ciepła, bo rodzinna, jest za darmo? Jako przedstawiciel owej osiadłej części studenckiego grona dzieliłam się swym posiadaniem z przyjaciółkami. Udzielałam rodzinnego ciepełka karmiąc domowymi plackami z ziemniaków i udostępniając „chatę” do wspólnej nauki gdy potrzebny był spokój przy wkuwaniu.

Większość czasu spędzałyśmy jednak w murach uczelni i „na mieście”. Ulubionym miejscem na relaks i pokrzepienie w przerwach między zajęciami był malutki bar kawowy o egzotycznej nazwie RIO położony w samym sercu miasta. Nie mam pojęcia dlaczego lokal ten był tak bardzo popularny wśród studentów wielu uczelni w mieście. Bar kawowy RIO ofertę miał skromną: bardzo smaczna kawa w trzech wersjach: czarna, z płynną lub bitą śmietanką, w cenie „akurat na studencką kieszeń”. Surowy, a nawet spartański wystrój wnętrza zmuszał do konsumpcji na stojąco lub w niewygodnym przysiadzie na twardym zydelku. Czy to mogło być przyczyną jego atrakcyjności? Nie. Coś nieuchwytnego, jakaś tajemnicza aura ściągała doń tłumy młodzieży, ich poważnych wykładowców i spore grono miejscowych artystów. RIO znane także jako „ryło” tworzyło centrum spotkań wszystkich ze wszystkimi,  z działającą spontanicznie pocztą karteczkową* obsługiwaną gratis przez życzliwą obsługę baru.


Tak to i po latach miejscem nielicznych już teraz spotkań trzech przyjaciółek zawsze i niezmiennie jest ten sam Bar RIO. Z Krakowa, z głębi Polski i zza Oceanu – do naszego RIO! Zaraz, zaraz… Naszego??? Ależ ten lokal odmieniony! Nie, nie… Zasadniczy wystrój wnętrza, uznany może za zabytek stylu socrealizmu, pozostał niezmieniony. Jedynie ściany, niegdyś malowane na gładko jakąś szarą farbą olejną, teraz ozdobiono galerią obrazów. Kawa z parującego ekspresu smakuje jak dawniej – tylko brak śmietanki zarówno płynnej jak i bitej. Buuu… Propaganda anty śmietankowa zadziałała i tu. Może jakieś sojowe zamienniki mają? Brrr… Nie pytałam bo skupiłam się na kontemplowaniu opustoszałego wnętrza.  Szok. Tam gdzie dawniej kłębił się tłum – dziś puste miejsca.

 




Gdzie są ludzie z tej kawiarni? 


Gdzie studenci i ich profesorowie? 


Gdzie miejscowi artyści? 


No, gdzie?…
 

Objaśnienie:

*poczta karteczkowaKrótkie Wiadomości Tekstowe zapisane na małych karteczkach /często serwetka gastronomiczna/ pozostawiane, dzięki uprzejmości barmanki, na górnej półce baru. Konsumenci oczekujący na kawowy napar cieknący z parującego ekspresu ciśnieniowego wzrokiem sprawdzali adresy na karteczkach i odbierali wiadomości dla nich przeznaczone.

sobota, 3 lutego 2018

Kiedyś to było fajnie...



Aktor w popularnym serialu wzdycha dramatycznie: 

 „kiedyś Dziadkowie mogli bezkarnie rozpieszczać wnuki słodyczami” … Prawdę rzecze,  bo  dziś cukier uznano za wroga ludzkości numer jeden szczególnie w diecie dzieci. Dziadek powinien ukochanemu dzieciątku wetknąć w rączkę co najwyżej kawałek marchewki.

No to pociągnijmy ten nostalgiczny wątek dalej:

- kiedyś można było dziecko wyprawić w samodzielną podróż do szkoły lub na religię do odległego kościoła. Dziś trzeba potomstwo wozić uzbrojone w kask i bezpiecznie zapięte w foteliku lub prowadzać za rękę z obawy przed piratami drogowymi i czyhającymi za drzewami pedofilami

- kiedyś można było ze smakiem zjeść tłustego kotleta i zasmażaną kapustę bez wyrzutów sumienia

- kiedyś  można było zapalić ognisko w swoim ogródku bez obawy przed interwencją Straży Miejskiej, a zimową porą cieszyć się żywym ogniem w kominku bez świadomości bycia trucicielem środowiska

- kiedyś można było zostawić klucz „pod wycieraczką” – no, co? Ukradnie ktoś? Eeee…

- kiedyś elegancko było opisać swoje drzwi wejściowe imieniem i nazwiskiem lokatorów nie pomijając nawet należnych tytułów naukowych lub zawodowych bez presji ochrony danych osobowych

- kiedyś można było cieszyć się słońcem i opalać skórę na brąz bez przerażającego widma raka skóry

- kiedyś  można było tęsknić za chrupiącą białą bułeczką i zajadać się smalcem oraz tłustym boczkiem, które to produkty dziś są zbrodnią w dziele  zdrowego  żywienia.

- kiedyś można było /o zgrozo!/ zapalić papierosa i napić się zwykłej wódki zakąszając galaretką z wieprzowych ratek bez strachu przed zatkaniem żył, a jedynie z pobłażliwą świadomością, że „wszystko co dobre jest zabronione albo niezdrowe” a „wędzone dłużej się trzyma”…

- kiedyś można było po ośmiu godzinach pracy odwiedzić przyjaciół, którzy na pewno byli  popołudniem w domu i mieli czas na rozrywkowe pogaduszki.

Tak fajnie było, ale już nie jest. 

Jesteśmy aż nadto świadomi zagrożeń otaczającego świata i może dlatego bardziej agresywni i nieufni. Bo skoro wszędzie czai się zagrożenie… To czuj duch i broń się! Wyedukowani dzięki postępowi nauki oraz poddani propagandom różnych lobby zgodnie potępiany cukry oraz tłuszcze, uprawiamy sporty, zakładamy kolorowe, wymyślne w kształtach antysmogowe maski na twarz i zgodnie z sugestiami specjalistów wykonujemy badania profilaktyczne swoich ciał super nowoczesnym sprzętem medycznym. Czy jesteśmy zdrowsi i bardziej szczęśliwi? Czy nieuchronny udział w wyścigu szczurów  lub co najmniej presja wciąż rosnącego tempa życia nie szkodzi bardziej niż cukierek z ręki kochającego dziadka i kanapka z domowym smalcem? Czy sączący się zewsząd polityczny jad nie zabija równie skutecznie jak tłusta golonka lub kremówka?

I tylko żal, że nikomu nie udało się wzbudzić pozytywnego strachu przed  brawurową jazdą samochodem pod wpływem alkoholu i doprowadzić do  zaniechania tych niecnych praktyk. Dlaczego?