Nie chodzi tu o krasnoludki, których istnienia nie chcę kategorycznie zaprzeczać w ramach sentymentu do bajek i baśni. Chodzi o dzieciaczki - słodziaczki i ich małe rączki przydatne nie tylko do trzymania patyków z lizakiem lecz chętnie wykorzystywane przy drobnych pracach domowych. Ach, czy nie zabrzmi to zbyt okrutnie zwłaszcza w okresie obchodów Dnia Dziecka i fetowania milusińskich wszelkimi dobrami współczesnego świata?
Prawda jednak jest taka, że dzieci, najczęściej bardzo kochane i zadbane, były wdrażane do życia w społeczeństwie i rodzinie poprzez powierzanie im obowiązków na miarę możliwości rozwojowych, a czasem nawet ponad to.
Tak sobie teraz myślę, że najbardziej powszechną dla podrośniętych nieco dzieci była rola ochroniarza. Pilnowanie – oto słowo klucz dla tych funkcji!
- przypilnuj młodszego brata!
- przypilnuj mleka, aby nie wykipiało!
- przypilnuj suszącego się na sznurach prania!
Doszło do tego, że radą na dziecięce marudzenie: ”…Nudzę się…” Była riposta: ”Rozbierz się i pilnuj ubrania!”
Dzieci posiadające już umiejętność komunikacji słownej oraz liczenia w stopniu podstawowym chętnie posyłano do sklepu po drobne zakupy. Bo mamie zabrakło śmietany do obiadu, albo jarzynka na zupę niekompletna… Wtedy kształtowano u dzieci posłuszeństwo, i stwarzano okazję do przełamania nieśmiałości gdy w sklepie trzeba wytłumaczyć, że standardowa jarzyna do zupy ma być „bez marchewki”. Niełatwe zadanie dla kilkulatka. Niekiedy dzieci wysyłano do sklepu z opisem potrzebnych produktów na kartce wyrwanej z zeszytu. Ach, kupowanie kiszonej kapusty albo masła to jedno z pospolitych zadań. Co innego dostarczanie porcji wiadomości i intelektualnej rozrywki poprzez zakup codziennej gazety dla powracającego z pracy Taty. To prawdziwa przyjemność i satysfakcja ze spełnienia misji:) Jako bonus zaliczyć można możliwość spotkania z resztą młodocianych „gazeciarzy” w okolicach kiosku Ruchu i wspólnego omówienia bieżących spraw z podwórka oraz sprawdzenia „co zadane” w szkole na prace domowe. Niejeden znany dziennikarz zapewne tak zaczynał swą karierę: ))
W domu bywało znowu prozaicznie: glansowanie na błysk butów dla całej rodziny, froterowanie ręczną szczotką zapastowanych parkietów, wycieranie do sucha umytych po obiedzie naczyń, wycieranie kurzu z mebli. Celowo nie wymieniam tu sprzątania „swojego pokoju” gdyż wyodrębnienie osobnego pokoju dla dzieci nie było wcale powszechne. Często bywało, że niewielkie mieszkania typu M-3 zajmowały całkiem liczne rodziny i raczej nie miały problemu sprzątania „swoich” pokoi czy salonów. Mój zabawkowy dobytek w liczbie trzech lal plus pluszowy miś wraz z akcesoriami mieścił się w wózku dla lalek. Taki „domek na kółkach” miał zaletę mobilności – z pokoju do kuchni i z powrotem śmigał jak trzeba wliczając w to postój w przedpokoju na wykonanie kilku skoków „w klasy” wzdłuż klepek parkietu.
Zebrane ze sznura pranie trzeba było przygotować do maglowania. Dzieci świetnie sprawdzały się w roli „stojaków-trzymaków” podczas czynności naciągania płóciennych połaci bielizny pościelowej i obrusów choć czasem wymagało to wspięcia na paluszki aby wydłużyć „stojak”. Przez to lepiej się rosło:) Fajne było też odbieranie z wyżymaczki wyżętych elementów prania. Wszystkie sztuki bielizny i odzieży były nieomal dwuwymiarowe i o dużym stopniu suchości. Mnie to cieszyło:)
A w kuchni… Drobne, dziecięce paluszki zgrabnie wybierały niepożądane ziarenka spotykane w kaszy. Można było zlecać tę pracę powołując się na postać bajkowego Kopciuszka, który miał gorzej bo musiał przebierać ziarna maku więc nie ma co narzekać na sortowanie grubej kaszy. Mały pomocnik w domowych pracach kuchennych był nagradzany przywilejem wylizania miski po słodkim kremie, możliwością odgryzienia chrupiącej piętki świeżego chleba lub samodzielnego ukręcenia kogla-mogla. O wdzięczności pozostałych członków rodziny za wykonanie ogólnie użytecznych prac nie wspominam bo to oczywiste i pięknie budujące rodzinne relacje. Mały mógł całkiem sporo.
Nie sposób zapomnieć o doniosłej roli małych pomocników zamieszkałych na wsiach. Podczas wakacyjnych, wiejskich pobytów z podziwem obserwowałam domowe obowiązki tamtejszych dzieci. Już samo prowadzanie bydła na pastwisko i towarzyszenie zwierzętom przez cały czas wypasu to było nie byle co. Do tego grabienie siana, wiązanie snopków, karmienie przydomowego drobiu czy pielęgnacja warzywnika. Aż było mi czasami wstyd, że ja odpoczywam gdy moi rówieśnicy pracują.
Tak więc moje przywiązanie do roli „krasnoludków” i „kopciuszków” ma swoje uzasadnienie. Czyż nie?