Nie było
internetu, telefonów komórkowych, a stacjonarne stanowiły rzadkość, telewizji…
Dramat? Niekoniecznie.
Bo zawsze było czytanie! Chyba po to
umiejętność składania liter była jedną z pierwszych umiejętności
intelektualnych kształtowanych u małego człowieka. A przyswajanie treści
czytanych przez dorosłych piastunów było znane nawet niemowlętom. Dzieci
ululiwało się do snu czytaniem bajeczki zamiast odtwarzania filmów na ekranach
wszystkiego co takowy ekran ma. Dzieci szkolne zaczytywały się lekturami i
popularną literaturą młodzieżową. Większość szkół wymagała od ucznia nie tylko
czytania, ale też dokumentowania swego czytelnictwa w „Dzienniczkach lektur”
gdzie opisywano treść i wykonywano ilustracje. To chyba była skuteczna metoda
na uczenie „czytania ze zrozumieniem”. Szkoda, że zanikła… Niektóre książki
drukowane były fragmentami w codziennej gazecie - takie czytanie było dość
popularne, bo "książka" łatwa do zdobycia w każdym kiosku.
Co bardziej ambitni młodzi ludzie
snobowali się na ilość czytanych książek spoza oficjalnej listy lektur.
Niektórzy przeżywali prawdziwe fascynacje bohaterami i ich przygodami. Przez
wiele lat razem z najlepszą przyjaciółką odtwarzałyśmy w zabawach perypetie Ani
z Zielonego Wzgórza przyjmując na siebie główne role. Ja byłam Dianą… A Zielone
Wzgórze miałyśmy w zagajniku leśnym obok osiedla:) Do dziś to wspominamy.
Dzieciom sporo czasu zajmowało wymyślanie sposobów
komunikowania się. Karteczki, liściki, stukanie w kaloryfer za pomocą
wymyślonych szyfrów. A wszystko po to, aby spotkać się „na polu” lub „na
dworze” i szaleć grając w klasy, w piłkę, w chowanego lub fikać na trzepaku. A w
czasie deszczu dzieci nie zawsze się nudziły bo grały w Warcaby, Szachy albo
Chińczyka. Albo po prostu w karty! Atrakcyjną i bardzo rozwijającą propozycją
było uczestnictwo w zajęciach organizacji młodzieżowych – głównie harcerstwa.
A kiedy się dorosło…
Swego czas zostałam wcielona do rodziny, która
szczęśliwie rozproszona we własnych mieszkaniach, ochoczo praktykowała
„chodzenie do…”. Tak roboczo nazywałam ich sposób spędzania wolnych od zajęć
zawodowych godzin. „Chodzenie do…” polegało na wzajemnym odwiedzaniu się prawie
każdego dnia. Popołudnia wtedy były jakoś dziwnie wydłużone gdyż pracę zawodową
ustawowo można było zakończyć około godziny piętnastej i zgodnie z zasadą: „Za
pięć trzecia bierz kapotę, pieprzyć szefa i robotę” rozpocząć prywatną część dnia. Wtedy właśnie, trzej bracia pakowali swoje
żony, dzieci, narzeczone, a czasem nawet teściowe, do trabantów lub maluchów i
pomimo braku telefonicznych uzgodnień, spotykali się u Stasia, u Jacka, Marka
lub u Ojca nieomal zawsze w komplecieJ). Godziny
upływały na rozmowach o wydarzeniach dnia, planach na przyszłość, wymianie
przepisów kulinarnych i prezentowaniu własnoręcznie szytych lub dzierganych
kreacji. Atrakcją tych spotkań było asystowanie przy kąpieli nowo narodzonych
potomków, wyświetlanie przezroczy z wakacji w Bułgarii. Często ktoś znajomy
spoza rodziny „wpadał” na pogawędki będąc w pobliżu. Nie było problemu aby
przemieścić się na odległy kraniec miasta nawet korzystając z transportu
publicznego. Brak uczestnictwa w „chodzeniu do…” był dotkliwie krytykowany i
skazywał na rodzinne wykluczenie. Teraz często nie mogąc nadążyć z domowymi
pracami zastanawiam się jak i kiedy wspominana rodzina zdążała „obrabiać”
siebie i swoje domy. Brak udogodnień i niedostatki w zaopatrzeniu mnożyły
czynności do wykonania. Bo na przykład chcąc żeby odżywić włosy, trzeba było
najpierw nazbierać pokrzywy albo kory dębowej. Żeby zjeść pasztet, trzeba było
zdobyć mięso, przemielić 6 razy, upiec itp. Żeby upiec kurczaka, trzeba było go
oskubać i wypatroszyć.... itd... itp... Nie mówiąc już o praniu bielizny,
prężeniu firan, pastowaniu podłóg. Ach, ach, trudno nawet wymienić wszystko. A
i tak znajdował się czas na zorganizowanie prywatki z tańcami lub
skompletowanie czwórki graczy w brydża.
No tak. Osoby prowadzące bardziej osiadły i mniej
towarzyski tryb życia dużo czasu przeznaczały na majsterkowanie, robótki
ręczne, pielęgnowanie kolekcjonerskich zbiorów chętnie przy tym słuchając
audycji radiowych. Rytm dnia miłośników radia wyznaczały godziny emisji
popularnych słuchowisk takich jak „Matysiakowie” lub „W Jezioranach”. Prawdziwe
tasiemcowe radionowele słuchane przez dziesięciolecia. Melomani z upodobaniem
delektowali się koncertami muzyki poważnej - młodzież słuchała Radiowej listy
przebojów lub Radia Luksemburg a czasem… O zgrozo, Radia Wolnej Europy!
Oryginalnym i wymagającym sporej wiedzy sposobem na
organizację wolnego czasu było zajmowanie się fotografią, w tym samodzielne
wywoływanie zdjęć i zdobywanie materiałów do tego potrzebnych!
Niektórzy dorośli uczestniczyli z zajęciach różnych
Stowarzyszeń i Organizacji oraz Zespołów gdzie można było rozwijać swoje
zainteresowania. Na wsiach królowały Koła Gospodyń Wiejskich doskonalące
umiejętności kulinarne, taneczne i rękodzielnicze.
Osobliwą pasją „nie dla wszystkich” było nawiązywanie
łączności za pomocą krótkofalówek. Znawcy tematu i praktykujący to zajęcie
buszowali w świecie krótkofalowców prawie tak jak teraz my w internecie:):)
Czy można się zatem dziwić, że kiedy już wynaleziono
telewizję i odbiorniki trafiły „pod strzechy” z razu nazwano je „złodziejem czasu”?
ps.
Prezentowana notka jest 401 wpisem na tym blogu i tym samym rozpoczyna dziarski
marsz ku okrągłej pięćsetce. A może nawet do pięćset plus:)) Dzięki za owocne
towarzyszenie w dotychczasowych 400 i proszę o pozostanie ♥ ♥ ♥ ♥ ♥ ♥ ♥ ♥ ♥ ♥ ♥ ♥ ♥ ♥ ♥ ♥ ♥ ♥ ♥ ♥