Ufff… Po sobotniej,
intensywnej „szychcie” , upychając w
torbie supermarketowe zakupy / bo ulubiony bazarek już pusty… Buuu…/ rozmyślam
nad upływem czasu oraz zmianą obyczajów i nastrojów.
Moja dawna sobota, ulubiony dzień
tygodnia. To nic, że do szkoły trzeba było iść. Planowano najmniejszą z możliwych
ilość lekcji. A my, szkolne podlotki, na przerwach umawialiśmy popołudniowe
wypady do kina lub organizację składkowej prywatki, czasem romantyczne randki.
Radość z nadchodzących
rozrywek psuły czasem domowe sobotnie porządki. Udział dzieci w obrzędach sobotniego
sprzątania był obowiązkowy. Trzeba wyfroterować podłogi, zawiesić firankę i
wynieść śmieci. Ale spokojnie! Zdążymy ze wszystkim.
Z domu można wyjść gdy już zapach pastowanych
parkietów konkuruje z aromatem pieczonego w kuchni ciasta. Do piekarnika można
zaglądać pokonując kuchenny tor przeszkód: Hyc, Hyc, Hyc! Po rozłożonych na wyszorowanej
ryżową szczotką podłodze gazetach. Hyc, Hyc, Hyc! Aby nie zamoczyć podeszwy
od nasiąkniętych wodą desek. Wilgotne
podłogowe deski pachną czystością choć daleko im do blasku glazury.
Jeszcze glansowanie butów, rozwijanie włosów z wałków i już
wolność i swoboda! I rozrywka! Ale, ale, stop! Grzeczne dziewczynki wracają
przed w dziewiątą! Nooo, czasem, przy szczególnej okazji, można później nieco. Najlepiej
jeśli pod opieką starszego brata lub brata koleżanki, albo jej ojca, albo
jakiegoś zaufanego dorosłego opiekuna. Samotne nocne powroty wykluczone.
Sobota w pachnącym czystością domu też była miła. A to
powstał ręcznie dziergany sweterek, koronkowy kołnierzyk do szkolnego fartuszka
lub uporządkowana była kolekcja znaczków, motyli czy czegoś tam. Zajęciom
hobbystycznym towarzyszyły radiowe słuchowiska i popularne audycje rozrywkowe.
Ulubiony był kabaretowy „Podwieczorek
przy mikrofonie” oraz powieść radiowa „Matysiakowie”. Czasem odwiedziny
koleżanek i wspólne słuchanie płyt albo czytanie wierszy… Domowe wieczorki
literackie w gronie przyjaciół to był ówczesny szpan. W przypadku braku pomysłu
lub towarzystwa do spędzenia sobotniego wieczoru, zawsze sprawdzało się czytanie
książek. Niektórzy przedkładali tę rozrywkę ponad wszystkie inne i chętnie
przybierali przezwisko „ mola książkowego”. Tacy wyrastali potem na „Okularników”
z piosenki Agnieszki Osieckiej.
Aż tu nagle… Łubudu bum dum trach! Sobota awansowała i stała
się weekendem! Taka się zrobiła „amerykanska”. Słowo „nagle” jest tu nadużyciem
bowiem proces amerykanizowania był powolny ale chciałam wzmocnić dramaturgię
przemian. Początkowo była tylko jedna w miesiącu „wolna sobota”. Potem, za rok
lub lat kilka, wolnych sobót było dwie. Za jakiś dopiero czas nastąpiło owe „Łubudubu”
i wszystkie soboty uczyniono wolnymi od pracy. Druga niedziela w tygodniu. Tak
to sobie trwało, naród uczył się weekendy spędzać miło i co raz częściej
wyjazdowo za pomocą Fiata 126p potem Fiata 125 na talony za zasługi, Poloneza lub
Trabanta z bratniego NRD. Kolejne jakieś „Łubudubu” sprawiło, że obecnie już prawie
wszyscy znów w soboty pracują. W mieście korki, w sklepach tłoczno, a na
autostradach wiodących do weekendowych kurortów kolejki Mercedesów, Opli i Hyundajów.
Niech mi to ktoś wytłumaczy: Jest
wolna sobota czy jej nie ma?
Co z tą sobotą?