Udręczone
wiecznym praniem, krochmaleniem i prasowaniem, panie w maglu od dawna
plotkowały, że na „ciuchach” można kupić koszule „nonajrony”. Takie co to wyprać, strzepnąć, powiesić i gotowe. Ach, jaka ulga! Prasowanie
męskich koszul, twardych kołnierzyków i mankietów na gładziutko i bez fałdek to
wyzwanie dla kochających żon i matek oraz umiejętność niezbędna dla panien na
wydaniu. No bo jakże to? Kto opierze i oprasuje kochanego mężusia? Żonka! Żadne
tam równouprawnienie nie było przewidziane. Skąd! Elektryfikacja kraju
postępowała szybko i panie domowe miały już elektryczne żelazka. Wielkie,
ciężkie i bez duszy… Za to z odłączanym kablem, który służył nieraz jako
narzędzie przemocy domowej. A więc, precz z żelazkiem! Koszule non iron to jest
to! Absolutny syntetyk, bez możliwości wentylacji, latem oblepiający spocone
torsy oraz plecy. Biedni panowie, uwięzieni jak w konserwie.
Nie
ma się co rozczulać, panie też nie miały lekko. Elegantki nosiły nylonowe
pończochy. Cieniutkie jak obłoczek, sztywne i nieelastyczne jakimś cudem
układały się do kształtu nóżki choć… Niekiedy zwijały się wokół kostek w
cienkie ruloniki lub okręcały wokół nogi krzywiąc linię widocznego z tyłu szwu.
Wrrr, brrr… Trudno było je ujarzmić, naciągnąć i naprężyć za pomocą pasów z
zapinkami. Pasy zwane halterami /śląskie/ mniej lub bardziej zdobne w lamówki i
koronki to niezbędny element damskiej bielizny w epoce przedrajstopowej.
Rozwijająca
się turystyka handlowa do bratnich krajów powodowała pojawianie się kolejnych
syntetycznych, tekstylnych wynalazków. Na „ciuchach” królowały ortaliony!
Cieniutkie płaszcze o charakterystycznym kroju. Z przodu klapy, tył pleców
dwudzielny z „wywietrznikiem” i kontrafałdą u dołu, wiązanie paskiem w talii.
Najbardziej poszukiwane były „oryginalne, włoskie”. Ortalionowy płaszczyk o
kroju dziecięcym, bo z kapturkiem, miała moja najlepsza koleżanka. Płaszczyk
był w kolorze odblaskowo seledynowym, rozkosznie szeleścił i był obiektem
wielkiej zazdrości, łamał dziewczęce serduszka odziane w drelichowe kurtki
donaszane po starszym bracie… Buuuu…
Na
szczęście krajowy przemysł chemiczny rozwijał się dynamicznie. Goniliśmy trendy
odzieżowej mody i wkrótce w handlu detalicznym dostępne były kolejne plastikowe
hity. Nastała moda na krempliny… Mięsisty materiał w wytłaczanym wzorem, często
kwiatowym. Jakie to było wdzięczne u obróbce krawieckiej, praniu i
nieprasowaniu! Przy wykrojach nie skręcał się, nie zwijał, łatwo poddawał się
niewprawnym nawet krawieckim eksperymentom. Nie wymagał mozolnego wykończenia
szwów! Wystarczyło kroić nożycami o ząbkowanych ostrzach co zapobiegało
strzępieniu się brzegów. Sukienki, spódniczki, spadnie i spodniumy trzymały
fason w każdych warunkach! Żadnego zamięcia, żadnej fałdki… No, nic, a nic!
Gładkość i szyk jak spod żelazka! Dodając do tego spisu zalet odporność na
rozdarcia, utratę koloru, mechacenie czyni z krempliny produkt doskonały!
Następcą
krempliny był bistor. Bardziej szlachetna, gładka tkanina o różnych
grubościach, splotach i deseniach. Na sukienki, spódnice i spodenki. Na obrusy
i zasłony. Bistorowy, kolorowy świat. Wszystko było bistorowe prócz, na
szczęście, pościeli.
Mieliśmy
więc niezniszczalną odzież syntetyczną, wygodną i prostą w użyciu, ale ktoś
ogłosił powrót do natury i wylansował modę na polski len i importowana bawełnę.
Tak nam już zostało. Produkujemy coraz lżejsze i lepsze technicznie żelazka.
Karnie prasujemy bawełnianą odzież i bieliznę pościelową dla całej rodziny. Z
syntetyków lubimy lub zaledwie tolerujemy nadal tylko damskie rajstopy.
Dopisek popołudniowy:
Kolejny prezent od alElli z ekspozycją "oblepiającej" sukienki z bistoru oraz płaszczy i kurtek z ceraty przypominającej... No właśnie, co imitowała cerata w konfekcji? Oprócz ceraty stosowano też "skay", który to zastępował skórę. To dopiero był koszmar: Ciężki, gruby i kompletnie nie przepuszczający powietrza. Za to całkowicie wodoodporny!
|
prezent od alElli |
ps
"oblepiająca" sukienka z bistoru całkiem fajnie eksponowała figurę, prawda? Hi, hi, hi...