Taką jednostkę miary przy sprzedaży jaj dla letników, stosowano wiele, wiele lat temu w miejscowości Dukla położonej nieopodal granicy z Czechosłowacją.
Kupowanie jaj „na kilogramy” wydawało się nam, mieszczuchom, dość oryginalne, a nawet zabawne, acz w pewnym sensie uzasadnione. Bowiem jaja „od baby” nie były kalibrowane i klasyfikowane według wielkości. Dzienny „urobek” w kurniku zawierał jajka o różnej wielkości więc ustalenie ceny według wagi miało sens.
Jaja były niezbędnym produktem do sporządzenia jajecznicy z pieczarkami zbieranymi na pobliskim pastwisku przy okazji porannego spaceru z psem. Jeszcze wtedy nie wiedzieliśmy, że oba produkty to czysta ekologia. Pieczarki wyrastały wesoło tuż obok krowiego placka, były naturalnym darem natury. Czy dodawać trzeba, że smak ich i aromat był nieporównywalny do współczesnych grzybów hodowanych na sterylnych podłożach?
Śniadania letnicy musieli organizować sobie sami. Ówczesna agroturystyka obejmowała serwowanie rodzinnych obiadów jedynie. Przy czym, Panie Letniczki zobowiązane były do pomocy przy zmywaniu garów oraz porządkowania ogromnej kuchni po obiedzie. Oczywiście także ekologicznie: w szafliku, bez używania detergentów i z szorowaniem ryżową szczotką drewnianego blatu ogromnego roboczego stołu. Panowie bywali wykorzystywani przy rąbaniu drew do pieca oraz noszenia wiader z wodą czerpaną ze studni. Małe dziewczynki mogły udawać księżniczki przechadzając się wśród bujnych, ogrodowych floksów lub doglądać jabłuszek w koronie ich drzewka.
Dzieci oraz psa kąpano w rzece, do nauki pływania służyła plastikowa piłka w siatce na zakupy mocowana na pleckach dziecka. Na kwaterze używano nocnika, a za potrzebą chodziło się do drewnianego domku z serduszkiem wyposażonego w papier gazetowy do wiadomego użytku. Gospodyni domu wieczorami siadywała na progu i pykając papierosa w lufce opowiadała historie minionych lat. Jeśli letnicy mieli chęć posłuchać i akurat nie byli zajęci grą w kości.
Nieopodal, w zasięgu popołudniowego spaceru, była granica państwa – przejście graniczne Barwinek. Miejsce to wywoływało emocje podobne do bajkowych wizyt na końcu świata. Nikomu z rodziny nawet nie przyszło na myśl przekroczenie tej granicy choć było to chyba całkiem możliwe i proste. Nam wystarczało „bycie na granicy” i fotografia przy szlabanie.
Dzieciaki i podrostki chętnie natomiast „zdobywali” centralną atrakcję miasteczka, którą był prawdziwy czołg – pamiątka dość ciężkich walk o przełęcz Dukielską w czasie drugiej wojny światowej. To chyba był już okres fascynacji serialem Czterej Pancerni i Pies” albo tuż przed. Wszystko się zgadzało, było nas czworo i pies, ale dorośli jakoś nie kwapili się do wdrapywania na czołg. Pies także nie.
Wakacyjne wyczyny rodziny obserwował z niebios szacowny Patron tych wypraw – przedwojenny notariusz na urzędzie w mieście Dukla. Mój dziadek.
Takie mi się przydarzyły wspomnienia przy okazji porządkowania fotografii. Ot, otwierasz stare pudełko ze zdjęciami i wyskakują z niego jajka na kilogramy:) Dziadek by się uśmiał!