Dziś
robiłam pranie. Po latach fascynacji pościelą z nie wymagającej prasowania i krochmalenia kory, nastąpił u
mnie renesans miłości do poczciwych, bawełnianych poszew i poszewek. Wydobyte z
samego dna bieliźnianej szuflady dobrze pamiętają czasy swej peerelowskiej świetności.
Z trudem zdobyta w czasach niedostatku część panieńskiej wyprawy jeszcze
pamięta dawniejsza procedurę prania, krochmalenia, suszenia i naciągania na
cztery ręce, aby na koniec poddać się prasowaniu żelazkiem parowym made in
ZSRR.
Dawny
program prania rozpoczynało nocne moczenie bielizny w jakimś środku pralniczym.
Rankiem, na powierzchni moczenia zbierał się lekki kożuszek czegoś… Brud to
albo ów środek pralniczy? Taką „namaczaną” /mówiąc językiem współczesnych
reklam/ bieliznę poddawano gotowaniu w wielkim garze mieszając drewnianą pałką.
Drewniane mieszadło miało czasem postać szczypiec bardzo przydatnych do
wyjmowania pojedynczych, gorących sztuk tkaniny. Po takim „praniu wstępnym”
bieliznę przejmowała pralka Frania. Na temat tego, rewelacyjnego urządzenia
napisano już tak wiele, że zamilczę tylko z szacunkiem. Zmiana wody – pranie.
Zmiana wody- płukanie. Do wody dodać krochmal- usztywnianie. Funkcję wirowania
zapewniało dodatkowe urządzenie pralko podobne czyli wirówka. Jak ona wirowała!
Do sucha nieomal! Jakaż to była ulga dla umęczonych wykręcaniem prania rąk.
Szczęśliwi posiadacze wirówek porzucali precz gumowe wyżymaczki. Wraz z nimi
pozbywano się tego pięknego słowa: „wyżymać”, „wyżymaczka”, „wyżmij tę
bieliznę”, „czy mam to już wyżąć”? Och, jak to brzmi…
Odwirowaną
bieliznę wystarczyło już krótko suszyć uważając aby nie wyschła „na pieprz” bo
prasowanie takiego „pieprzu” dawało marne rezultaty. W takim przypadku
potrzebny był dodatkowy zabieg -
kropienie. Kropidłem, gałązką czegoś, palcami lub w ekstremalnych
wypadkach bryzganiem z ust… brrr…
No
i najgorsza według mnie, znienawidzona, operacja - wyciąganie brzegów bielizny tak,
aby płachta tkaniny była równa i końcowe zabiegi dały dobry efekt. Pranie
poddawano maglowaniu oraz prasowaniu. W odwiedziny do magla zaproszę w kolejnej
notce bo temat to arcyciekawy pod wieloma względami. Dziś poprzestanę na
prasowaniu. Mozolnym, nudnym i nielubianym zajęciu. Dlatego bardzo popularne
były publiczne prasowalnie wykonujące tę pracę w ramach usług dla
ludności. Jak tam prasowano cudnie!
Pościel gładziusieńka jak karta! Nigdy, przenigdy nie dawało takiego efektu
domowe żelazko. Nawet to z ZSRR.
Prasowalnie
z czasem zniknęły podobnie jak punkty repasacji pończoch ale wymyślono nową
tkaninę: korę. I obrusy z czegoś sztucznego, plamoodpornego zamiast tych
ciężkich i wymagających krochmalu, z Polskiego Lnu.
Ale
cóż, każda moda mija. Minął zachwyt nad koszulami Non Iron, znów prasujemy te
męskie bawełniane odzienia bez narzekania. Tak i powróciłam do prasowania
poszew. Przy okazji, w pościelowym
archiwum znalazłam dwa stareńkie, tekstylne guziczki bieliźniane oraz
peerelowskie spinki do poszew. Szmaciane guziki już nie pracują w mojej pościeli,
są zabytkowe. Wykonane z bawełnianych nici ślicznie przeplatanych. Jak je
robiono, ręcznie?
Prasuję
poszwy bez poczucia krzywdy dziękując jednak wynalazcy automatycznej pralki
oszczędzającej tego wyżej opisanego pralniczego procesu. Teraz jest tak: bach
do bębna, pstryk pokrętłem, klik guziczkiem i gotowe. Bez wyżymania! No, to
chociaż wyprasuję i pozapinam plastikowymi spinkami. Ku pamięci.