Brrr…. Zabrzmiało grobowo, ale spokojnie, w dalszych słowach tej notki okaże się, że nie ma czego żałować:)
Mamy marzec – miesiąc obfitujący w okazje do towarzyskich spotkań. Bo to właśnie w tym miesiącu jest nagromadzenie popularnych niegdyś (nadzieja, że jeszcze obecnych) imieninowych solenizantów oraz ubożejący w uroczystości Dzień Kobiet. No i tak z tej okazji przypomniały mi się pewne zanikające zwyczaje i zachowania, głównie biesiadne.
Już u progu gościnnego domu uderzał zwyczaj zdejmowania obuwia bez względu na galowe stroje gości. Zapasowe kapcie lub specjalnie wydziergane szmatki pod stopy komicznie harmonizowały z garniturami i strojnymi sukienkami pań. Czy ktoś jeszcze dziś stosuje pantoflowy terror wobec gości? Wątpię, więc zaliczam zmianę obuwia do zwyczajów wymarłych bez żalu.
Gość w dom zwykle obdarowywał gospodarzy kwiatem oraz flaszką trunku ulubionej mocy. Kwiat wręczano „zielonym do góry” co uznawano za błąd. Ale… Popularnym kwiatem były wówczas goździki o długiej i raczej wątłej łodydze. Goździkowa główka skierowana w dół chroniła przed złamaniem zacnego kwiatka. Z szacunku dla goździka - błąd usprawiedliwiam choć dziś nie polecam. Sposób podawania flaszki z trunkiem był obyczajowo obojętny i tak już chyba zostało.
Zatem zasiadamy do stołu gdzie właśnie podano herbatę lub kawę według życzeń. Gorący napój w szklankach bez uszek lub osłonki sprawiał spory kłopot. Jak utrzymać i nie rozlać skoro naczynie parzy dłoń? Obniżenie temperatury uzyskiwano poprzez mieszanie napoju łyżeczką, czasem nawet bardzo głośne i długie bowiem słodzono obficie. Wtedy jeszcze cukier krzepił. W pewnych kręgach towarzyskich łyżeczkę zatrzymywano w szklance aż do końca procesu picia wymyślnie podtrzymując ją palcem wskazującym. Ten gest skutecznie zabezpieczał oko przed wykłuciem. Opisana procedura picia herbaty jest tak archaiczna, że szczęśliwie już niewielu ją pamięta.
Ale, ale! Zasiadanie do stołu też bywało zabawne bowiem panie chroniły toalety przed zamięciem unosząc frywolnie tył spódnicy przed klapnięciem na siedzisko. To było ważne przy zaprasowywanych zwykłym żelazkiem fałdach i falbankach:) Dodatkowy bonus tej sytuacji to możliwość kontemplowania koloru bielizny oraz uroku podwiązek.
No, dobrze. Koniec wykrzywiania się na imprezowe zachowania. Czasem trzeba było iść na jakieś zebranie w ważnej sprawie, uczestniczyć w prelekcji lub choćby wypić herbatkę z koleżankami. Jeśli okoliczność taka miała miejsce zimową porą gdy mróz i śnieg jeszcze wtedy srogie były – kobiety zakładały futrzane czapy i już nie zdejmowały ich przed powrotem do domu pomimo, że reszta zimowego okrycia znajdowała miejsce na wieszakach w szatni? Panie w czapach na widowni, przy prezydialnym stole, kawiarnianym stoliku, itp… Czym tłumaczyć takie niekompletne rozbieranki? Aaaaa… Może tapirowana koafiura traciła formę pod ciężkim nakryciem? A może przeważała duma z posiadania lisiej czapki i niech koleżanki docenią? Tak czy siak zwyczaj umarł wraz z modą na futra nawet te z królika. Pomogła zmiana klimatu. Uff…
W domowym zaciszu można było poczuć się swobodnie i… Poczytać przy jedzeniu. W tej sytuacji lepiej sprawdzały się książki oparte o flakonik albo cukierniczkę. Gazety drukowane w wielkich rozmiarach i zdecydowanie lepiej było delektować się ich lekturą leżąc na kanapie. Co było przywilejem relaksujących się po ciężkiej pracy panów. W kawiarniach i klubach oferujących prasę dostępne były specjalne drewniane listwy z wygodną rączką utrzymujące płachtę gazety. To była fajna kryjówka dla niechcianych spotkań. Gadżet ten chyba już całkiem zapomniany i wręcz nieobecny. Trochę szkoda bo czy teraz można się ukryć za smartfonem? Hi, hi, hi…
To zaledwie kilka przykładów umarłych obyczajów i zachowań. Nie wątpię, że w komentarzach pojawią się kolejne. Ku pamięci!
Uwiodłaś mnie wspomnieniami, Bet. Okazuje się, że mieliśmy podobnie. Istotnie buty pozostawiano w "buciarni" korytarza, ale wtedy, gdy rodzie "dostali" mieszkanie w bloku w "nowym budownictwie". Przedtem, gdyśmy mieszkali w rodzinnej kamienicy w cukrowniczej osadzie, wchodzono "na pokoje" w butach otartych z błocka... szczególnie w Andrzejki (ojciec też Andrzej), a wiadomo że imieniny te ulokowane są dnia trzydziestego miesiąca listopada, więc o błoto nie trudno. I z tymi goździkami to prawda... cieszę się, że ponoć moda na goździki wraca, boć to przepiękny i trwały kwiat... owszem, winien być podawany kobietom kwiatem do góry. Ech, a te kluby, kawiarnie... ileż miejsca na wspomnienia.... chyba sam coś w kawiarence napiszę o tym, boć nie godzi się zawłaszczać tyle miejsca na Twoim blogu, Bet, nieprawdaż?
OdpowiedzUsuńDrogi Kawiarenniku! Godzi się, godzi! Jeśli masz takie życzenie to chętnie zamieszczę tekst Twojego autorstwa. Wszak motto bloga głosi, że "każdy gość wnosi coś do wspólnego majątku". Formularz kontaktowy przyjmie tekst z radością:)
UsuńTemat klubów i kawiarni wart jest wspominania - zainspirowałeś mnie. Nic nie stoi na przeszkodzie aby ukazały się teksty Twój i Mój:) To będzie ciekawe. W swojej kawiarence także możesz swój tekst opublikować - chyba nie bez powodu blog nazywa się "Kawiarenka"...
No i coś skrobnąłem w kawiarence... zapraszam na "płynny owoc"
UsuńPamiętam, pamiętam ten boski napój! Przyjdę niebawem:))
UsuńAch jak przyjemnie przenieść się w zamierzchłe czasy. Niestety zwyczaje przyjmowania gości w domu upadły, chyba wraz z PRL-em. A szkoda, bo był to element szybkiego oceny sytuacji na "zderzeniu" gościa z gospodarzem. Po sposobie zachowania się zarówno przed wejściem, po wejściu, przy stole z wyżerką, podczas rozmowy, i w trakcie procedur poprzedzających wyjście można było wywnioskować "kto, co i zacz". Nie przytoczę dodatkowych "obyczajów i zachowań", bo są one uzależnione od wielu czynników (region, wychowanie, status społeczny, itd., itp.,). Chciałbym jednak zwrócić uwagę na to co mnie osobiście zniesmacza. Do znajomych "kapciowatych" nie chodzę i raczej unikam ich wizyty. W przypadku nieoczekiwanych gości, staramy się jak najszybciej usunąć ślady naszego tubylczego bytowania, a więc znikają m.in: nasze domowe kapcie/buty zlegające w przedpokoju, pranie łazienkowe, porozrzucane szlafroki, domowe zapachy, itp. atrybuty "ogniska rodzinnego". Może z tych powodów większość spotkań przenosi się do kawiarni/restauracji?
OdpowiedzUsuńNiespodziewany gość powinien być przygotowany na spotkanie z "ogniskiem domowym". To nawet bardziej przyjemne od sztywno wykrochmalonych obrusów i wyglansowanych podłóg. Niespodziewani goście to są zazwyczaj przyjaciele więc naturalność nie zdziwi.
UsuńTeż się zastanawiam dlaczego imprezy domowe ustąpiły spotkaniom "na mieście" . Chyba nie tylko o przyspieszone tempo życia chodzi?
W moim przypadku jedną z przyczyn ochoty na spotkania w kawiarniach jest chęć wyjścia z domu, doświadczania innych smaków i ogólnie "bycia wśród ludzi":))
Jak słusznie zauważył Anzai - pierwszy obyczaj, który zaginął to - przede wszystkim - zanik niezapowiedzianych wizyt, tak po prostu, jak się wchodziło do sąsiedniego pokoju w akademiku. Wizyty niezapowiedziane nie obligowały (bo nie zdążyły) do szczególnych przygotowań. Ale w dzisiejszych czasach dobrobytu nawet w razie niezapowiedzianych gości nie wystarczy przecież włączenie telewizora i podanie szklanki herbaty. No więc lepiej się umawiać, i to "na mieście", a tam - mimo wspomnianego dobrobytu jest za drogo. I w ten sposób życie towarzyskie zanikło. Może tylko w pewnym wieku? (Mareczek)
OdpowiedzUsuńMyślę, że niespodziewane wizyty wymarły z powodu nieograniczonego dostępu do kontaktów telefonicznych.
UsuńMówisz, że trzeba "włączyć" telewizor czy raczej "wyłączyć"? Przejęzyczenie czy wyraziłeś się tak celowo?
Wiek nie ma tu znaczenia - a jeżeli to raczej w przeciwną stronę bo emeryci mają więcej czasu:) Ale pewnie też więcej ograniczeń ruchowych?
Ja bym wyłączył, ale pamiętam czasy (nie miałem jeszcze TV), gdy go włączano dla podkreślenia ważności wizyty. A telefony rzeczywiście też zastąpiły osobistą fatygę. (Mareczek)
UsuńNo i widzisz - pojawił się kolejny wymarły zwyczaj: Włączanie telewizora przy gościach, zwłaszcza gdy telewizory kolorowe weszły w użycie. Kolejną atrakcją były seanse z magnetowidów a potem programy z anteny satelitarnej. Nie każdy takie luksusy miał u siebie:))
OdpowiedzUsuńNie przychodzą mi na myśl "wymarłe zwyczaje i zachowania", może dlatego, że mało bywałam w gościach i jeszcze mniej przyjmowałam. Pozdrawiam.
OdpowiedzUsuńRozgość się tutaj:))
UsuńGazety z linijką jeszcze całkiem niedawno gdzieś widziałem, ale nie potrafię sobie przypomnieć gdzie. A dawnych imienin żal, nawet biorąc pod uwagę te śmieszne zasady. Dzisiaj ludzie nie umieją się już tak bezinteresownie bawić.
OdpowiedzUsuńAntoniego wypada 13 czerwca - przygotuj się bo wpadnę z niezapowiedzianą wizytą:))
UsuńCzy już mam się bać?
UsuńCieszyć się 😉
UsuńDobrze, że pamiętasz, dobrze że wspomnieniami się z nami dzielisz - one są nam potrzebne.
OdpowiedzUsuńTaki etap w życiu - wspominamy bo jest co wspominać:))
UsuńAleż... tu są same wspomnienia! I to jest super!
OdpowiedzUsuń(dzisiaj niespodzianych gości wita się: "O Boże! Trzeba było zadzwonić!" 😉)
Trzeba było zadzwonić, że przyjdziecie:))
UsuńKlik dobry:)
OdpowiedzUsuńMyślę... Myślę i niczego wnieść tu nie mogę. Po prostu trwam jeszcze w zimowym śnie. Budzę się dopiero z pierwszymi żonkilami w ogrodzie.
Wizyty domowe lubiłam. Zawsze wpadł ktoś niespodziewanie i wyrwał ze snu. Przyniósł trochę ploteczek i energii, rozśmieszył lub wypłakał się. Sąsiadki odwiedzały się nawet z samego rana, w kapciach i tzw. podomce. Czy ktoś pamięta jeszcze taki strój?
Pozdrawiam serdecznie.
Właśnie wniosłaś podomkę! Strój domowy znacznie różniący się od szlafroka nie tylko polską nazwą ale i charakterem. W podomce się nie śpi (schlafen) tylko chodzi (po domu) a więc na sąsiedzką wizytę strój odpowiedni:))
UsuńDziękuje za "niewielka podróż" do prlu. Ja na szczęście nie słodze w ogóle.
OdpowiedzUsuńJa też nie słodzę w ogóle - mam za to pokaźną kolekcję cukierniczek z dawnych lat:))
Usuń